Spodziewaliśmy się, że spotkania z udziałem Lecha Poznań będą coraz bardziej dziwaczne mniej więcej od chwili, gdy dostali u siebie 0:4 z Pogonią Szczecin w takim stylu, że poznańscy dentyści nałapali klientów na pół roku do przodu. A potem poprawili jeszcze 0:1 z Wisłą Kraków. Ale czegoś takiego jak dziś zwyczajnie nie mogliśmy przewidzieć. Tymoteusz Puchacz uciszający puste trybuny i piłkarzy Radomiaka po strzelonym rzucie karnym w czasie serii jedenastek to obrazek, który utkwi nam w głowie na długo.
Tymoteusz Puchacz, który w pewnym momencie tego sezonu całkiem przekonująco zapewniał, że Lech może dać w trąbę jakiemuś Mainz z Bundesligi, tym razem uciszał puste trybuny po dwugodzinnym boju z czwartą siłą I ligi. Przecież to jest tak efektowny zjazd, że właściwie Sanepid powinien sprawdzić, czy Puchacz nie złamał któregoś z koronawirusowych obostrzeń dotyczących stoków narciarskich.
Poznański wonderkid ucisza gości, którzy w tabeli oglądają plecy Górnika Łęczna. Miara drogi, jaką przebył Lech w tym sezonie – od pięknej przygody w eliminacjach do Ligi Europy, do prześlizgnięcia się w 1/8 finału Pucharu Polski dopiero w rzutach karnych.
JAK RÓWNY Z RÓWNYM
Najlepszą okazją Lecha w pierwszych 45 minutach był strzał Szymczaka. Ze spalonego. Ponad poprzeczką. Rany, przecież to się komentuje samo. Istotnie, Lech miał optyczną przewagę, zwłaszcza na początku. Radomiak wyszedł z szatni dość spięty, momentami stając we własnym polu karnym i oczekując na kolejne dośrodkowania. Ale ten stan trwał może z piętnaście minut, nie dłużej. Im dalej w las – tym śmielej “gospodarze” zapuszczali się na połowę Kolejorza. A zresztą, nawet ten okres, gdy byli cofnięci, przez ten początkowy kwadrans – wystarczyło tak naprawdę zagęścić środek.
Żurawball? “Krakowska” piłka na małej przestrzeni, polska namiastka tiki-taki? A i owszem! Lech potrafił przyspieszyć klepką, potrafił nawet podryblować na tej zmrożonej murawce. Ale wyłącznie na bokach boiska, najczęściej blisko chorągiewek. Jak się domyślacie – żadnych wielkich zysków ofensywnych to nie dawało, wszak i tak akcja musiała się kończyć centrą na Ishaka. O tyle utrudnioną, że Ishak nie grał, a zastępujący go Szymczak nie potrafił wykończyć nawet tych naprawdę dobrych podań od kolegów.
Dwie setki po prostu zmarnował, do tego miał też dwie inne przyzwoite sytuacje w meczu. Natomiast byłoby nierozsądne zrzucanie całej winy na młodego snajpera. Fatalnie mylili się również Ramirez (od razu tłumacząc się przed kolegami zmrożoną murawą) czy Sykora (strzelając prosto w bramkarza z niewielkiej odległości). W Lechu w miarę aktywny był Kamiński, trzeba też oddać Szymczakowi, że dochodził do sytuacji strzeleckich. Ale gdybyśmy mieli wyliczyć te klarowne “setki”? Okazje, których nie wypada nie wykorzystać?
Prawdopodobnie zostałyby może ze dwie, trzy, wszystkie Szymczaka. A grał przecież nasz pucharowicz z zespołem, który nie jest nawet na podium I ligi.
PODLIŃSKI MIAŁ MECZ NA NODZE
Ktoś powie: trzy setki to wcale nie tak mało! Być może nawet byśmy się pod tym podpisali, gdyby nie fakt, że Radomiak był równie groźny, a nieporównywalnie bardziej konkretny. Już nie chcemy wspominać końcówki meczu, gdy Podliński najpierw w fantastycznej sytuacji uderzył w słupek, a chwilę później spudłował po uderzeniu głową z paru metrów, mimo idealnej centry “na nos”. To był krytyczny moment, gdy Lech chwiał się w ringu, Podliński mógł i powinien go po prostu znokautować. Ale “Kolejorz” ciosy wyłapywał i wcześniej. Karol Angielski po świetnym przyjęciu klatką i niezłym uderzeniu z woleja pomylił się o pół metra. Tyle samo zabrakło Jakubikowi, który uderzył między nogami jednego z obrońców. Nawet w statystykach to wszystko znajdowało odzwierciedlenie – oba zespoły po 90 minutach oddały tyle samo strzałów, ale to Radomiak miał więcej celnych – a przy tym i słupek w rubryce “niecelne”.
Do tego dochodzi też spora kontrowersja sędziowska. Nieuznany gol dla Radomiaka, po dobrej centrze i zagadkowym faulu. Po jednej powtórce wydaje się, że Tiba mógł faktycznie zostać popchnięty – co prawda w innym miejscu pola karnego, niż znajdował się strzelec, ale faul to faul. Musimy się temu dokładniej przyjrzeć, ale nawet nieuznanie tej bramki nie usprawiedliwia Lecha, który po prostu fatalnie w tej sytuacji krył. I nie tylko dlatego, że Tiba mógł być nieprzepisowo popchnięty.
Natomiast prawdziwą kompromitacją okazała się dla Lecha dogrywka.
Już sam fakt, że WIELKI LECH POZNAŃ, który w pierwszej fazie sezonu zastanawiał się, ile punktów zrobi na Benfice, teraz potrzebuje w Sosnowcu dogrywki podczas meczu z Radomiakiem, to był cios. Nawet kibice Radomiaka przyznawali – ich piłkarze już wyrobili maksa. Zespół na kompletnie innym etapie przygotowań, z zupełnie innymi celami, ambicjami i możliwościami transferowymi. Utrzymać się w grze z Kolejorzem przez bite dwie godziny to już sukces, który daje Radomiakowi spory zastrzyk optymizmu przed ligą. Ale kurczę, to nie koniec. Radomiak jeszcze potrafił w dogrywce wyjść na prowadzenie.
Oczywiście, sporo tutaj było przypadku. Centra, próba główkowania, piłka trafia w Kwekweskiriego i mamy rzut karny. Osobna kwestia to jego wykonanie przez Radeckiego. Podcineczka, w dodatku nie taka klasyczna, w środek, ale w róg bramki. Bednarek nawet próbował się do tego rzucić, ale zwyczajnie nie zdążył. 1:0 i poznaniacy zaczynają się dość intensywnie pocić. Żuraw jest już na tyle zdesperowany, że sięga po 16-letniego Norberta Pacławskiego. Wydaje się, że to koniec. I tu trzeba Lechowi oddać – potrafił jeszcze ten mecz odwrócić, właściwie dwukrotnie.
ŻENADA ŻENADĘ POGANIA
Do tego momentu Radomiak miał sympatię postronnych widzów – za postawienie się wyżej notowanemu rywalowi, za odważną grę, wreszcie za wynik. Ba, niektórym pewnie nawet zrobiło się żal Podlińskiego – bo po zmarnowaniu dwóch piłek meczowych, gość jeszcze głupio ostemplował jednego z lechitów, co VAR słusznie wyłapał, sugerując rzut karny. Sędzia zgodził się z asystentami wideo i… zaczęła się bucówa.
Zaczęli piłkarze z Radomia, którzy na tej i tak fatalnej murawie próbowali rozorać punkt, z którego Tymoteusz Puchacz miał uderzać piłkę. Potem były przepychanki, teatralne upadki, obrażanie i krzyki, byle zdekoncentrować strzelca. Ale i Puchacz jednak niespecjalnie nam w tym wszystkim zaimponował. Po ładnym uderzeniu i wyrównaniu, zaczął dopytywać przeciwników “i co, kurwa?”.
Aż prosiło się odpowiedzieć: no i 1:1 pucharowicza z pierwszoligowcem po 117 minutach grania.
Tu Lech po raz pierwszy odwrócił losy, gdy wydawało się, że jest już po Pucharze Polski, a może i po Żurawiu. Drugi raz uczynił to w karnych. Pierwsze dwie próby poznaniaków to dwie świetne interwencje Kochalskiego. Potem jednak Bodzioch zamiast trafić na 2:0, przestrzelił. Puchacz (i tu właśnie pojawił się palec na ustach u triumfującego wonderkida) wyrównał na 1:1. Potem bezbłędni byli Radecki, Skóraś, Podliński i Czerwiński. Decydującego karnego pewnie strzelałby Leandro, ale Dariusz Banasik nie zdążył przeprowadzić tej zmiany, sędzia skończył mecz bez doliczania minut do dogrywki.
Podszedł Kozak. Fatalnie się pomylił, uderzył niemal w środek, Bednarek bez trudu obronił. W szóstej serii Kwekweskiri trafił, Cichocki – nie.
Dzielny Radomiak na tym zakończył swój udział w Pucharze Polski.
Zostawiając trochę niesmaku po tej komedii przy karnym Puchacza, ale jednak również zbierając mnóstwo pochwał za otwartą, fajną grę. O Lechu tylu pochwał nie da się napisać. On dzisiaj się skompromitował – a był o krok, by skompromitować się w stopniu wykluczającym jakiekolwiek usprawiedliwienia. Pamiętajmy, patrząc na tabelę, że dla “Kolejorza” Puchar Polski może być jedyną przepustką do Europy.
Przepustką, którą dzisiaj mógł z łatwością zabrać najpierw Podliński, a potem Kozak. I tylko pomyłkom tych zawodników Żuraw zawdzięcza, że nadal jest w grze.
RADOMIAK – LECH POZNAŃ 1:1 (0:0, 0:0, w karnych 3:4)
Radecki 102′ – Puchacz 117′
Fot.Newspix