Narodził się w miejscu, z którego pochodzą absolutni mistrzowie. Początek klubowej kariery może zawdzięczać pączkom, które sprzedawała mama. Był wychowywany w dobrej, bardzo skromnej rodzinie. Od czasów dzieciństwa wpajano mu pokorę, zachęcano do czytania Biblii, uczono skromności. On sam stworzył w sobie obsesję, której końca zapewne nigdy nie będzie dane nam zobaczyć. W Urugwaju dwukrotnie zraniony, raz w chwili bycia napastnikiem. Kiedy został odkryty na nowo jako środkowy obrońca, jego kariera nabrała rozpędu. Chciały go ekipy Realu i Atletico Madryt, ale Ronald Araujo – bo o nim mowa – trafił do Barcelony, gdzie zaczyna pisać ciekawą historię.
I
Urugwaj, Rivera. Jeden z tych lipcowych wieczorów, kiedy czas zdaje się zatrzymywać w miejscu. Słońce zaczyna chować swe oblicze za widnokręgiem, ulice powoli przestają tętnić życiem. Dorośli udają się na zasłużony spoczynek, milknie echo miastowego zgiełku i jeżdżących maszyn, za którymi oni nie przepadają. Nie są mile widziane, bo utrudniają zabawę. W końcu mali chłopcy niepostrzeżenie wybiegają z krętych uliczek, zatrzymują się przy stadionie i wkraczają do gry. Nie na murawie, lecz pod opoką murów Estadio Atilio Paiva Olivera, gdzie światła nie gasną nigdy. To ich beztroska rutyna, bez niej młodzieńcze życie nie smakowałoby tak samo dobrze.
Długość dnia urugwajskich młokosów trzeba mierzyć inną miarą, a na ich twarzach wypisana jest pewnego rodzaju obsesja. Obsesja na punkcie futbolu. W jednych gasła niczym zapałka, kiedy w oczy zaglądało widmo porażki. W innych zaś, konkretnie w duszy jednego chłopca, poświęcenie dla szmacianej futbolówki zakrawało o kwestię życia i śmierci. Zdarte kolana, siniaki po licznych kopniakach oraz szydercze uśmieszki wygrywających przeciwników tylko wzmagały i tak ponadprzeciętną determinację. Ten mały jegomość od zawsze inaczej reagował na wszelkie niepowodzenia. Schodził z ulicy przegrany, ale następnego dnia zakasał rękawy, robiąc wszystko, żeby nie popełnić tych samych błędów, co poprzednio. Był ambitny. Widzieli to jego rodzice, podziwiali koledzy.
Chłopiec przebrnął przez obowiązkowy okres edukacji, nie brakowało mu chęci do nauki. Z każdym miesiącem zachodziła w nim jednak pewna zmiana. Kropla drążyła skałę, pasja do sportu rościła sobie coraz większe prawa do wolnego czasu. Rosła wraz z nim, aż w końcu wzorowy uczeń zamienił się wzorowego kandydata na piłkarza, już niekoniecznie obiekt westchnień wśród nauczycieli. Tę metamorfozę zauważyli rodzice, z których pierwszoplanową rolę odegrała mama. Zwykła mieszczanka z przeciętnej rodziny, sprzedawczyni pączków w pobliskiej akademii Huracanu de Rivera. Wtedy absolutnie nikt nie miał prawa się spodziewać, że ten szczegół kiedykolwiek będzie miał istotne znaczenie.
II
Pewnego dnia chłopiec zdradził swojemu tacie, że na zajęciach z wychowania fizycznego bardzo go chwalą. Jak na swój wiek, czyli siedem-osiem lat, robił naprawdę dobre wrażenie na tle swoich rówieśników. Dowiedziała się o tym również mama, choć słuch o synu dotarł do niej w nieco inny sposób. Zadziałał efekt poczty pantoflowej, nauczyciele zaczęli podnosić dyskusje nad jednym nazwiskiem. Nie mieli już czego komplementować, jeśli chodzi o salę z zieloną tablicą. Musieli jednak docenić fakt, że po szkolnych korytarzach krząta się ktoś, kto zasługuje na szansę obycia się z inną rzeczywistością. Klubową, bardziej profesjonalną, budzącą marzenia.
Los chciał, że chłopiec trafił z podwórka na stadion w wieku siedmiu lat. Dzięki pączkom.
Mama parająca się pieczeniem ciastek w akademii poprosiła tamtejszych trenerów, żeby sprawdzili jego syna. Zgodzili się, przygarnęli go. Nie trzeba było wiele czasu, żeby przekonać się o słuszności tej decyzji. Ciężko pracujący ojciec, którego nie było w domu całymi dniami i matka, która oddałaby za swoich potomków życie, poczuli ogromną dumę. Ich najstarsze dziecko rozpoczęło karierę w miejscu, gdzie pierwsze kroki stawiali Pablo Bengoechea, 44-krotny reprezentant Urugwaju o przydomku “El Profesor”, oraz Hugo de Leon, jeden z najbardziej utytułowanych stoperów w historii swojego kraju.
Do listy dzieci pod opieką akademii zostało dopisane nowe nazwisko. Jedno z wielu, nic szczególnego. Ronald Araujo urodzony w 1999 roku. Dzieciak z obsesją, wówczas o przeciętnych gabarytach, które niechybnie dały się we znaki kilka lat później. Urugwajski obrońca spróbował swoich sił w Atletico Penarol, niestety bezskutecznie. Ówczesny 9-latek usłyszał na testach, że jego niewielki wzrost stoi na przeszkodzie do bycia… napastnikiem. Załamał się. Po raz pierwszy w życiu poczuł, co to znaczy mieć zranione serce.
III
Z Montevideo Araujo wrócił na tarczy, ale jego marzenia o zostaniu profesjonalistą nie zgasły ani na moment. Pragnął tego, chciał sprawić, żeby rodzina miała lepszy byt, była dla niego najważniejsza. Rozwijał się z myślą przede wszystkim o sobie, lecz nie zapominał, z jakiego otoczenia się wywodzi. Miał w sobie zakorzenione wartości ze skromnego i kochającego domu, z obojgiem rodziców i dwoma braćmi, wraz z pokornym nastawieniem do życia. Raczej nie łobuzował, wiedząc na przykładzie taty, że tylko spokój i praca mogą z czasem przynieść wymierne efekty.
Do 2016 roku nastoletni Urugwajczyk nie wychylił nosa poza Riverę. Grał w zespołach juniorskich, obsadzał pozycję ofensywnego środkowego pomocnika, czasami napastnika. Wyróżniał się, ale nie na tyle, żeby zwrócić uwagę największych potentatów w kraju. Zresztą – Huracan grał w lidze złożonej w większości z zespołów z jednego miasta. Wybić się stamtąd było niełatwo, choć do Araujo w końcu uśmiechnęło się szczęście. Zgłosił się po niego drugoligowy Rentistas, gdzie karta kariery 16-latka została napisana zupełnie na nowo. Właśnie tam trener klubu z Montevideo, Sergio Cabrera, dostrzegł coś, czego wcześniej nikt nie zdołał zauważyć. W historii klubu 61-latek nie zapisał się niczym szczególnym, przepracował niespełna rok, ale w CV mógł sobie zapisać, że własnymi rękoma stworzył środkowego obrońcę. Cholernie dobrego obrońcę.
Postać Cabrery jest o tyle ważna, że pół roku wcześniej, w styczniu 2016 roku, poprzedni szkoleniowcy Rentistas odrzucili Araujo. Podczas testów przestali zwracać na niego uwagę już po 20 minutach, skupiając się na dwóch Brazylijczykach, którzy przyjechali na południe Urugwaju razem z nim. Dziś jeden z “Canarinhos” błąka się po niższych ligach w Ameryce Południowej, a drugi został taksówkarzem. Historia jakich wiele, ale wymowna w swym znaczeniu.
IV
Pół roku w juniorach, pół roku pochwał ze wszystkich stron. Dość szybko okazało się, że w stolicy Urugwaju rośnie naprawdę ciekawy zawodnik. Obrońca, który miał w sobie żyłkę lidera z krwi i kości. Zaznał smaku opaski kapitańskiej nie raz, miał ten zaszczyt w młodzieżowej reprezentacji. Wśród kolegów dorobił się pseudonimu “Buffalo”, czyli “Bawół”, co oddawało jego osobowość. Araujo brylował determinacją, nigdy nie odpuszczał, nie narzekał też z powodu kontuzji. Z zewnątrz był jak ze stali, we wnętrzu zaś skrywał oblicze człowieka chcącego umierać za zespół. Mieszanka idealna, której nie sposób zlekceważyć. Nie minęło wiele czasu, nim Ronald zaczął przerastać drugą ligę urugwajską. Jako 18-latek robił furorę i prędzej czy później musiało dojść do jakiegoś przełomu w karierze.
Oczywiście doszło.
Czerwiec 2017 roku, Rensistas rozgrywa mecz wyjazdowy z Villą Espanola. Mecz dla Araujo iście szalony, ale ten z serii wydarzeń, które decydują o późniejszych losach kariery. Goście wygrali 3:2, mimo że jako pierwsi stracili bramkę. Hat-tricka zdobył opisywany tutaj jegomość, ot, to był wieczór jednego aktora. Urugwajski obrońca najpierw strzelił bramkę głową, potem wywalczył rzut karny, który osobiście wykorzystał. Niedługo później podszedł do kolejnej jedenastki, tym razem nietrafionej, ale już po dobitce nie pozostawił żadnych złudzeń.
Tego wieczoru Ronald Araujo wykonał kolejny krok na drodze do wielkiej piłki, pokazał siłę charakteru. Miał również to szczęście, że na trybunach zasiadał pewien skaut. Po trzecim golu w 69. minucie starszy pan wykonał szybki telefon, mówiąc do słuchawki “albo go bierzemy, albo jesteśmy idiotami”.
Wzięli.
https://www.youtube.com/watch?v=gyhYVVr3w9c&ab_channel=Bar%C3%A7aWorldBackup
V
Transfer Araujo do Bostonu River zapisał się na kartach historii. Sto tysięcy euro – rekordowa suma za gracza drugoligowego i sygnał, że w skali urugwajskiego podwórka pojawił się nietuzinkowy talent. 18-letni gość, nieskalany pokusami dzisiejszego świata, zaprogramowany na sukces. Słowem: materiał, który chciałoby się ociosać. – Ronald z każdym tygodniem chciał pracować coraz więcej. Ustaliłem z nim, że będziemy razem zostawać po treningach, żeby poprawić jego umiejętność gry głową i zmysł przewidywania. Szczerze mówiąc, nie pamiętam dnia, w którym pojawiłbym się na na zajęciach szybciej niż on. Przychodził jako pierwszy, wychodził jako ostatni. Wzór pracy – mówił Ruben Silva, jeden z członków sztabu szkoleniowego, niegdyś urugwajski defensor.
– Skromny chłopak, który miał niebywałą obsesję na punkcie rozwoju. Zostawał po treningach każdego dnia, żeby pracować nad swoimi gorszymi stronami. Nie szło mu wykańczanie akcji w ofensywie? Prosił o stworzenie odpowiednich warunków w warunkach treningowych, chciał wyrobić sobie powtarzalność. Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, pomyślałem, że ma wszystkie cechy potrzebne dla obrońcy europejskiej klasy. Szybki, silny, świetny w grze jeden na jeden, z dobrym wyprowadzeniem piłki. I co najważniejsze: głodny futbolu – opowiadał Alejandro Apud, trener Bostonu.
Nie minął nawet rok, a Ronald Araujo wylądował w notesach klubów z Hiszpanii. Zainteresowanie wykazywały Malaga, Real Madryt, Atletico i oczywiście FC Barcelona. Kiedy liga urugwajska była już na finiszu, jeden człowiek stwierdził, że takiej okazji nie można zmarnować. W jego życiu miała jednak nastać kluczowa zmiana, chodziło o przenosiny pod skrzydła nowego pracodawcy. To fakt kluczowy, bo wyznaczył Araujo scenariusz być może na całą karierę. Mowa o Ramonie Planesie, który w lipcu 2018 roku miał zmienić życie na przedmieściach Madrytu, konkretnie Getafe, na pracę w stolicy Katalonii. Jak na dyrektora sportowego przystało, po objęciu stanowiska namawiał Barcelonę na transfer.
Planes usłyszał o Urugwajczyku w marcu, dopiął transfer w sierpniu.
Co ciekawe, w tym samym czasie parol na Araujo zaginał dyrektor akademii “Królewskich”. Podpytywał o piłkarza u samego źródła, ale zwlekał. Real nie poczynił bardziej konkretnych ruchów i tym samym Barcelona sprzątnęła mu sprzed nosa kolejny materiał na gwiazdę, tak jak miało to miejsce w przypadku Pedriego. – Przez lata bardzo przyjaźniliśmy się z Ramonem Martínezem. Kiedy w 2018 roku w pierwszym meczu ligowym Getafe grało z Realem, otrzymałem telefon właśnie od Ramona.Usłyszałem: „chcę, żebyś mi powiedział, czy Ronald Araujo jest już gotowy do gry na najwyższym poziomie”. Odparłem: „Uważam, że musi zrobić jeszcze jeden krok, może powinien przejść do rezerw – opisywał kulisy niedoszłego transferu Sergio Cabrera, trener Rentistas.
Po tygodniu Araujo podpisał kontrakt z Barceloną.
VI
– Byłem w Urugwaju, drzemałem, pamiętam, że był to czwartek i nagle dostałem telefon od mojego agenta. Wiedziałem, że jest w Europie, ale nie wiedziałem, gdzie. Zdrzemnąłem się, on mnie obudził i powiedział: „przygotuj się, przyjeżdżasz tu w niedzielę”. Zapytałem: „gdzie tutaj?”. A on odparł: „wolę ci nie mówić”. Nalegałem, żeby mi to wyjawił. I w końcu powiedział, że jest możliwość przybycia do Barcelony, ale są też inne oferty. Byłem bardzo szczęśliwy. Wstałem i zadzwoniłem do moich rodziców, co było pierwszą rzeczą, jaką zawsze robiłem – opowiadał Araujo (za fcbarca.com).
Pięć milionów euro, piłkarz do trzecioligowych rezerw, początkowo brak perspektyw na wejście do pierwszego zespołu. Urugwajczyk spełnił marzenie, ale poczuł, że szklanka jest tylko do połowy pełna. Postawił sobie za cel, że osiągnie jeszcze wyższy poziom. Chciał zaznaczyć swoją obecność, udowodnić, że nie ma rzeczy niemożliwych. Zamierzał poprowadzić zespół do awansu. – Pragnę zapisać się w historii tej drużyny [rezerw]. Ze względu na to, jaki jestem, zostałem kapitanem. Ciągle rozmawiam w trakcie spotkania, ustawiam drużynę. To wychodzi mi naturalnie.
Urugwajski obrońca rozegrał w sezonie 2018/2019 większość spotkań ligowych. Zbudował swoją pozycję na mocnych podwalinach, mógł zacząć myśleć o czymś więcej. Nigdy nie miał roszczeniowego podejścia, jakim po przyjściu do Barcelony wykazał się Jean-Clair Todibo, równolatek Ronalda Araujo. Z klubowych kuluarów docierały informacje, że nie ma na świecie trenera, którego nie przekonałby do siebie “Bawół” z Rivery. Ten zapał do ciężkiej pracy i potencjał czysto piłkarski dostrzegł Ernesto Valverde. Ten sam Valverde, który wprowadził do pierwszego zespołu choćby Ansu Fatiego.
To samo trener z Andaluzji uczynił ze starszym kolegą młodziutkiego Hiszpana. Obaj zawodnicy zadebiutowali na początku sezonu 2019/2020, złapali ze sobą dobry kontakt. Ot, spotkało się dwóch młodych ludzi patrzących na piłkę w podobny sposób.
To nie będzie nadużycie: Ronaldowi Araujo niedaleko do mentalności Cristiano Ronaldo.
– Trenuję tak, jak gram. Ciężko pracowałem, żeby grać regularnie w Barcelonie B i dostać szansę w pierwszym zespole. Dzięki Bogu udało mi się to. Futbol to moje życie, przepełnia moją duszę w każdej chwili. Zawsze podchodzę do piłki z dużą energią. Jestem piłkarzem, który lubi ciężką pracę. Analizuję moje wszystkie mecze i rywali. Szczególnie kwestie, które nie wychodzą mi tak dobrze, jak powinny. Jeśli muszę zostać po treningu, zostaję. Uważam, że jako piłkarze musimy dążyć do perfekcji, musimy szukać aspektów do poprawy.
Kiedy 20-letni obrońca Barcy po raz pierwszy wybiegł w koszulce pierwszego zespołu na mecz z Sevillą, już po kwadransie doskonale wiedział, co należy poprawić. To znaczy: nie dostawać czerwonych kartek, nie psuć sobie debiutów. Po tym feralnym wydarzeniu stwierdził, że wszystko przyjął ze spokojem i wyciągnie odpowiednie wnioski. Urugwajczyk słowa dotrzymał, ba, do dziś nie otrzymał ani jednego upomnienia w oficjalnym meczu. Trenerzy się zmieniają, a on, poza nielicznymi wyjątkami, gra wciąż ten sam dobry futbol.
VII
Araujo zawsze powtarzał, że jego wzorem do naśladowania jest Gerard Pique. Cóż, póki co widzimy, że w pewnych aspektach Urugwajczyk jest w stanie swojego kolegę z defensywy najzwyczajniej w świecie przerosnąć. Sezon 2020/2021 w jego wykonaniu to klasa sama w sobie i ze stopera nr 3 Urugwajczyk stał się pierwszym wyborem Ronalda Koemana. To obrońca zdający się mieć podobną waleczność co Carles Puyol, a wyróżniają go także predyspozycje fizyczne, jakimi może pochwalić się Virgil van Dijk. Trenerzy z rodzimego kraju porównywali go do Diego Godina, natomiast on sam zdradził kiedyś, że fascynuje go Arevalo Rios i jego cojones w grze dla reprezentacji.
Wydaje się, że poza boiskiem jest to człowiek żyjący w sposób, z którego można czerpać garściami. Daleko mu do brazylijskich obyczajów, to osoba rodzinna, przyziemna, nieoderwana od rzeczywistości. W wolnym czasie chodzi na siłownię, ogląda “Skazanego na śmierć”, czyta książki pokroju “Bez ograniczeń” i Biblię, zaręczył się z dziewczyną, która nie wygląda jak modelka, oraz, jak prawdziwy południowiec, pije yerbę mate. Niby szczegóły, ale jakże ważne.
Skojarzenia z Ter Stegenem, Suarezem czy Messim są tutaj jak najbardziej słuszne.
Biorąc pod uwagę stronę ludzką, z perspektywy kibica Barcelony nie ma się czym martwić. Ronald Araujo jest piłkarzem stworzonym na miarę czegoś, co lubimy określać mianem “success story”. Mimo że 21-latek zarabia miesięcznie tyle, ile przeciętny Urugwajczyk w siedem lat, nie widać po tym chłopaku, że pieniądze uderzają mu do głowy. Z drugiej strony on absolutnie nie przejmuje się słabszymi występami, jak choćby tym z Eibarem, kiedy popełnił katastrofalny błąd kosztujący zespół bramkę. To, co zrobił po ostatnim gwizdku młody Urugwajczyk, jest rzeczą naprawdę wartą uwagi. Wyszedł przed kamerę, przeprosił i obiecał, że to już nigdy się nie powtórzy. – Po tym błędzie pracowałem jeszcze ciężej nad kontrolą piłki. Taki błąd nie może ci zostać w głowie, zostawiasz go za sobą i szukasz przyczyn, nie skutków – odniósł się kilka tygodni później.
Jeśli Ronalda Araujo ominą problemy z kontuzjami, nie jest herezją stwierdzenie, że kiedyś katalońskie barwy będzie reprezentował środkowy obrońca klasy światowej. Taki, który utożsamia się z klubem i nie boi się o tym głośno powiedzieć. – Chciałbym zostać w Barcelonie przez kolejne 10 lat. Jestem tutaj bardzo szczęśliwy.
Fot. Newspix.pl