Nie ukrywamy – nas też czasem korci. Bayern przegra jakiś mecz, czasem po drodze coś zremisuje, ba, może nawet zagra w nieprzekonujący sposób. Idealna okazja, by wyjść przed szereg i krzyknąć: oho! Skończyli się! Problem polega na tym, że zazwyczaj kryzys Bawarczyków trwa kilkadziesiąt, może maksymalnie sto czy dwieście minut, po czym wszystko wraca do stanu homeostazy. Tak jest i teraz – po dwóch sensacyjnych porażkach z Borussią Moenchengladbach w lidze i Kilonią w Pucharze Niemiec, Bayern wygrywa już czwarty mecz z rzędu. I znów wygrywa okazale, strzelając cztery gole.
Musimy od razu przyznać – to nie jest jeszcze tryb niezawodnej machiny. Po Bayernie Monachium łatwo poznać ten moment – Lewandowski i spółka wrzucają go w meczach, gdy rywal właściwie nie ma szans powąchać pola karnego rywala, a Manuel Neuer zajmuje się w pierwszej kolejności rozgrywaniem piłki, a nie obroną własnej bramki.
Mecz z Hoffenheim takim spotkaniem na pewno nie był.
Bayern co prawda strzelił cztery gole, dołożył piątego nieuznanego, obił poprzeczkę i pewnie jeszcze ze trzy inne klarowne sytuacje, które przy innym wyniku mógłby wykorzystać (vide strzał Lewandowskiego z bardzo ostrego kąta, mamy wrażenie, że przy bezbramkowym remisie jednak by w tej sytuacji podawał). Ale jednocześnie Bawarczycy byli bardzo chwiejni w tyłach, do tego stopnia, że wcale nie mamy przekonania, czy prowadzenie do przerwy można nazwać “zasłużonym”.
To Hoffenheim zaczęło mocniej – Ihlas Bebou po pół godziny gry powinien mieć już na koncie dwie bramki. Przegrane sam na sam z Neuerem to jeszcze nie powód do wstydu, więksi wychodzili z takiego pojedynku pokonani. Ale ten strzał głową, z niewielkiej odległości, który poleciał obok słupka? Bayern odpowiedział w tym okresie gry tylko podkręconym uderzeniem Mullera, które trafiło idealnie w poprzeczkę bramki Baumanna. Tak naprawdę przez pierwsze 40 minut więcej z gry mieli goście – Bayern tak naprawdę istotne zagrożenie stwarzał tylko po rzutach rożnych, tak padł zresztą pierwszy gol, gdy piłka wstrzelona przez Kimmicha trafiła w głowę Boatenga, a potem wpadła do siatki.
Składniejsza akcja? Dopiero za sprawą naszego rodaka. Lewandowski wpadł w pole karne, ale zamiast gnać w stronę rekordu Gerda Mullera, obsłużył człowieka o tym samym nazwisku. Wystawka, mocny strzał – 2:0 w 43. minucie gry. Rywale odpowiedzieli, a jakże. Wystarczyło, że Kramarić i Bebou zamienili się miejscami. Ten drugi zamiast pudłować – dograł ciasteczko na środek pola karnego. Chorwat tylko dołożył szuflę.
Po przerwie jednak Bayern wrzucił trzeci bieg.
Mecz do tej pory dość wyrównany, stał się podobny do większości ligowych potyczek Bawarczyków. Jasne, Hoffenheim nadal stwarzało jakieś okazje, Neuer fantastycznie wyjął choćby strzał Nordtveita, początek drugiej połowy to też kilka prób gości. Ale co z tego, skoro w ofensywie działał już walec. Gol Lewandowskiego? No trochę przypadkowy, zadziałał instynkt strzelecki, a przede wszystkim bajerka Comana na lewej flance. Ale już potem bramka Gnabry’ego, ostatecznie nieuznane trafienie Pavarda, okaze i Comana, i znów Gnabry’ego?
Można było odnieść wrażenie, że ile Bayern będzie goli potrzebował, tyle Bayern goli strzeli.
Ostatecznie skończyło się na 4:1 – i mamy wrażenie, że bardziej winna jest tutaj skuteczność Hoffenheim. Zakładamy, że gdyby Neuer ponownie skapitulował, to i Bawarczycy podkręciliby tempo. Ostatnie cztery mecze? 12 punktów, 11 goli, tylko dwa stracone. Maszyna na chwilę zjechała na bocznicę, przypłaciła to odpadnięciem z Pucharu Niemiec, ale już jedzie dalej. Najpewniej po mistrzostwo – na ten moment przewaga nad Lipskiem wynosi już 10 punktów.
Bayern – Hoffenheim 4:1 (2:1)
Boateng 32′, Muller 43′, Lewandowski 57′, Gnabry 63′ – Kramarić 44′
Fot.Newspix