Reklama

Bóg futbolu. Czarna perła. Pionier. Życie Larbiego Ben Barka

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

18 stycznia 2021, 09:46 • 18 min czytania 4 komentarze

Był jednym z pierwszych wielkich czarnych i afrykańskich piłkarzy. Swoje umiejętności demonstrował fanom we Francji i Hiszpanii. Grał w ekipach wielkiego Helenio Herrery, który nie tylko go prowadził, ale i podziwiał. Równocześnie nikt nie jest nawet całkowicie pewien, kiedy i gdzie się urodził, a gdy umarł – w 1992 roku – jego ciało znaleziono dopiero po kilku dniach. Życie Larbiego Ben Barka przebiegało naprawdę różnymi drogami.

Bóg futbolu. Czarna perła. Pionier. Życie Larbiego Ben Barka

Zagraj to pierwszy raz, Larbi

Haj Abdelkader Larbi Ben M’barek urodził się w 1917 roku w Casablance. Albo w 1914. Albo 1915. No i niekoniecznie w stolicy Maroka. Możliwe, że przyszedł na świat w Agadir N’tissent, małej wiosce w prowincji Tata – tak twierdził Omar Amrir, historyk, badający żywot piłkarza. Z całą pewnością jednak w Casablance dorastał, dobre dwie dekady przed tym, jak Humphrey Bogart spacerował po niej we mgle. Innymi słowy – wtedy nie było to jeszcze miasto tak oblegane przez turystów, które znamy z późniejszych lat.

Larbi dorastał w biedzie. To zresztą dość typowe dla życiorysów piłkarzy z Afryki. Ojciec – zajmujący się naprawą łodzi – zmarł, gdy Ben Barek był mały. Matka i starszy brat pchali Larbiego do szkoły. On jednak niespecjalnie ją lubił, nigdy nie był dobrym uczniem. Ukradkiem wymykał się, żeby grać w piłkę, choć z boiska rodzina starała się go ściągać. Larbi nic sobie z tego nie robił i nadal na nie chodził, żeby pograć z przyjaciółmi (ze dwóch też zrobiło całkiem niezłe kariery). W końcu stało się jasne, że nie da się oderwać go od marzenia o byciu piłkarzem. Matce i bratu postawił sprawę jasno: „chcę zostać piłkarzem” – powiedział.

Gdy miał 14 lat, już pracował. Był cieślą, tak zarabiał na swoje życie. Dalej jednak grał. Wszędzie, gdzie tylko się dało – choćby gumową piłką, na obrzeżach miasta, gdzie za bramki służyły kamienie. Grał, dodajmy, boso. Często wracał do domu z poranionymi stopami. I to go nie zatrzymywało. W dodatku gdy akurat nie wychodził na boisko piłkarskie, próbował swoich sił w koszykówce, lekkiej atletyce czy boksie (później przyjaźnił się z Marcelem Cerdanem, przyszłym mistrzem świata w wadze średniej).

Z grą w piłkę na podwórku bywało różnie. Larbi już wtedy pokazywał to, co miało go później charakteryzować. Był zwinny, znakomicie dryblował, posiadał genialną technikę. Potrafił ośmieszać rywali. Nie wszystkim się to jednak podobało. – Miałem jednego przeciwnika, który nie potrafił przegrywać. Nie umiał rewanżować się inaczej, niż poprzez zbirów. Raz sprowokował mnie poza boiskiem, zostałem wciągnięty w uliczną bójkę. W samoobronie zmusił mnie do uderzenia go. Upadł tak niefortunnie, że umarł – miał wspominać po latach Ben Barek w rozmowie z Mario Brunem, francuskim dziennikarzem.

Reklama

I takie epizody go jednak nie zatrzymały. Wreszcie trafił do prawdziwego klubu – FC Ouatane de Casablanca, jeszcze jako junior. Miał 17 lat, gdy debiutował w pierwszej drużynie, w towarzyskim starciu przeciwko USM Casablanca, wówczas jednej z najlepszej ekip w całej Afryce. Grał na skrzydle – potem testowano go nawet na środku obrony, ale szybko stwierdzono, że musi występować z przodu – w zwykłych trampkach, bo nie odpowiadały mu piłkarskie buty. Strzelił dwa gole.

W USM z miejsca zapragnęli go mieć u siebie. I po sezonie to pragnienie zrealizowali. Larbi stał się opłacanym piłkarzem (20 franków miesięcznie), a w dodatku miał załatwioną nową pracę – na stacji benzynowej. Przez pierwszy rok występował w rezerwach tej ekipy, ale mimo tego otrzymał powołanie do reprezentacji Maroka. Ta wówczas rozgrywała jedynie mecze towarzyskie – Maroko wciąż było bowiem francuską kolonią – ale takie powołanie stało się potwierdzeniem klasy Larbiego.

W końcu zaczął też występować w pierwszym zespole. Szybko stał się jego podporą. Grał na tyle dobrze, że uważnym okiem zaczęły zerkać na niego francuskie ekipy.

*****

Larbi był piłkarzem kalibru Pelego czy Di Stefano. Pele stał się pierwszym idolem tłumów, bo istniała już telewizja. W czasach Ben Barka jeszcze jej brakowało, jego geniusz nie został przez to poznany przez wszystkich. Wszędzie, gdzie jednak grał, pokazywał zagrania, które inni potem naśladowali. Zawsze będzie moim idolem ~ Just Fontaine, zdobywca trzynastu goli na MŚ 1958.

Do Europy i z powrotem

Już w 1937 roku po Larbiego zgłosił się Olympique Marsylia. Ofertę odrzuciła jednak ekipa z Casablanki, a sam Ben Barek też przesadnie nie narzekał. Był gotów pograć jeszcze rok w ojczyźnie, nigdzie mu się nie śpieszyło. W Marsylii z jego pozyskania nie zrezygnowali. Olympique wrócił rok później, z lepszą ofertą, na którą USM już przystało. Pojawił się jednak inny problem – wymagania Larbiego. Tym razem to on odrzucił bowiem pierwszy proponowany mu kontrakt.

Reklama

Doradzał mu to brat, prawnik. Obaj czuli, że skoro Francuzom tak bardzo na Larbim zależy, mogą zaoferować więcej pieniędzy. Wszystko działo się zresztą w Marsylii, gdzie Larbi popłynął „ubrawszy wcześniej swoją najmądrzejszą dżellabę [duże wełniane okrycie] i fez [czapkę]”, jak sam wspominał. Kapitan łodzi, na której pokład wsiadł, był fanem Olympique’u, więc podróż upłynęła w miłej atmosferze. Negocjacje okazały się znacznie trudniejsze. Ale po trzech dniach Ben Barek został nowym piłkarzem OM.

Mówiło się, że zanim wystąpił w meczu, przez kilka tygodni objeżdżał Francję, zwiedzając. Do drużyny wkomponował się jednak z miejsca. W ligowym debiucie strzelił dwie bramki i szybko rozkochał w sobie trybuny. Grał wspaniale, powszechnie mówiono o jego „brazylijskim stylu”. Techniką wyrastał ponad rywali. Nie udało mu się jednak doprowadzić Marsylii do tytułu mistrzowskiego – w decydującym meczu jego zespół przegrał 0:1, a on sam grał z kontuzją głowy, której nabawił się po zderzeniu z rywalem.

Nie zmienia to jednak faktu, że cała Francja znała już jego nazwisko. Już w październiku, niedługo po jego pierwszych meczach „Paris-Soir” pisał: „Ten Larbi Ben Barek to perła. Czarna perła [wkrótce miał do niego przylgnąć taki właśnie przydomek – przyp. red.]. Pochodzi z Casablanki, ale ma w sobie coś z Senegalczyka. Jest pełen energii i obdarowany wirtuozerią, którą pokazuje zawsze, gdy jest przy piłce. To sprawia, że od samego debiutu jest jedną z gwiazd drużyny”.

Zastanawiano się też nad jego narodowością. Powszechnie rozważano możliwość jego gry dla Francji, ale pisano, że jest Marokańczykiem. Niektórzy byli przeciwni jego powołaniu do reprezentacji, inni twierdzili, że nie mają nic przeciwko. Trenerzy postanowili nie czekać. W grudniu, ledwie kilka miesięcy po tym, jak wyruszył z Casablanki, mówiąc kolegom: „Zobaczycie, będę grać w międzynarodowych meczach”, zadebiutował w kadrze Francji. A przyjaciele ponoć nie mogli uwierzyć.

W prasie już nie dyskutowano o narodowości Larbiego, a zamiast tego pytano, czy dogada się z kolegami. Czy będzie w stanie pokazać w kadrze to samo co w Marsylii? To mogło dziwić, bo w reprezentacji Francji występował wówczas już jeden czarnoskóry piłkarz – Raoul Diagne, urodzony w Gujanie Francuskie, a pochodzący z Senegalu środkowy obrońca (a w międzyczasie zagrało w niej jeszcze kilku innych, oni jednak wystąpili w pojedynczych meczach). To on jako pierwszy łamał wszelkie obowiązujące schematy. On przetarł szlaki – w 1931, gdy pierwszy raz zagrał w kadrze – Ben Barkowi, który potem przetarł je z kolei kolejnym piłkarzom z Afryki. Potraktujcie to jak sztafetę.

Diagne wystąpił na mistrzostwach świata w 1938 roku, które rozegrano we Francji. A sami Francuzi wkrótce żałowali, że Marsylia nie sprowadziła Larbiego rok wcześniej, gdy zgłosiła się po niego po raz pierwszy. Bo Ben Barek szybko do siebie przekonał. Opisany przez prasę został incydent z jego debiutu. Wyzywany rasistowsko przez fanów w Neapolu, gdzie Francja mierzyła się z Włochami, w odpowiedzi z całych sił śpiewał Marsyliankę. Francuzi co prawda przegrali (0:1), ale Larbi stał się dla fanów bohaterem. Już był ich, już nikt nie kwestionował jego powołania.

Potem przyszły kolejne mecze. W tym na przykład spotkanie z Polską na Parc des Princes, gdzie błyszczał najjaśniej. Z czterech bramek dla Francuzów strzelił trzy. „Musimy podkreślić przede wszystkim niebywałą klasę Araba Ben Barka. Był on w ciągu całego meczu na wszystkich niemal pozycjach. Bez niego drużyna francuska i tak mecz by wygrała, lecz różnicą jednej bramki. Ben Barek nie tylko prowadził swój atak, lecz pilnował skuteczniej Wodarza, niż odkomenderowany specjalnie do tego pomocnik. Jego kombinacje z Astonem i Veitante należały do wielkiej klasy” pisano w tygodniku sportowym „Raz, Dwa, Trzy”, ukazującym się w naszym kraju.

Mówiono, że jest potomkiem wspaniałych arabskich wodzów i zdobywców. Że to marokański cud. Że gra dla publiki, której chce pokazać, co potrafi zrobić z piłką. Po jego pierwszym sezonie we Francji znał go już cały kraj. Wszyscy wróżyli mu wielką przyszłość. Ale wkrótce wybuchła II wojna światowa. Futbol zamarł, Larbi Ben Barek uciekł z powrotem do ojczyzny. Tam spędził lata, które powinny być jego najlepszymi w sporcie.

Jak wielu innym z tamtego pokolenia – ukradziono mu je. Grał w tym czasie w USM, zdobywał mistrzostwa kraju, wygrał też klubowy turniej dla ekip z Północnej Afryki. Jako reprezentant kadry tego regionu rozegrał nawet towarzyski mecz przeciwko… Francji. Grał też w nim wspomniany już Marcel Cerdan, który na boisku piłkarskim radził sobie równie dobrze, co między linami ringu. To on podał do Larbiego, a ten wpakował piłkę do bramki, gwarantując swojej ekipie remis 1:1.

Mógł sobie tylko wyobrażać, że robi to na przykład na mistrzostwach świata. Bo przecież gdyby nie wojna, niemal na pewno by na nie pojechał.

*****

Miałem przyjemność zagrać z nim w jednej drużynie w swoim ligowym debiucie. To wspaniałe wspomnienie, przywilej. Jakiż to był talent! Miał niemal 40 lat, a wciąż grał znacznie lepiej od reszty. Miał niesamowitą technikę, porównywalną do tej Zidane’a ~ Jean Molla, były obrońca Olympique Marsylia o Ben Bareku.

Fenomen. Miał niesamowitą klasę, wspaniale czuł piłkę i rozumiał grę ~ Ramon Melcon, hiszpański trener i dziennikarz o Larbim.

Magik sprowadza magika

Helenio Herrera jeszcze nie był trenerem, gdy pierwszy raz zobaczył Larbiego Ben Barka. Przebywał akurat w Północnej Afryce – sam zresztą od kiedy miał cztery lata, mieszkał w Casablance z rodzicami i tam zaczynał piłkarską karierę – w latach 30., gdzie udał się, by nauczać piłki nożnej. Larbi wciąż nie grał w Europie, a zamiast tego kopał piłkę w różnych meczach w Casablance. Ten konkretny rozgrywano akurat na treningowym obozie, któremu Argentyńczyk przewodził.

Pamiętam, że poszedłem tam jednego popołudnia. Niemal z miejsca uderzyło mnie, jak grał jeden mały czarny chłopak. Biegał z piłką jak przyklejoną do stopy. Wspaniały gracz! „Jak ten chłopak się nazywa?” zapytałem. „Larbi Ben Barek, sir” odpowiedzieli mi. Po meczu podszedłem do niego i powiedziałem: „Nazywam się Helenio Herrera i kiedyś przyjadę, żeby zabrać cię do Francji, byś tam grał. Mógłbyś na tym zarobić sporo pieniędzy”. Odpowiedział mi szerokim uśmiechem, jakbym opowiedział mu żart – wspominał Herrera.

Cóż, nie on pierwszy sprowadził Ben Barka do Francji. Ale po wojnie przypomniał sobie o nim. Został wówczas zatrudniony jako trener drugoligowego Stade Francais, którego prezydent miał wielkie ambicje oraz pieniądze, by je zrealizować. – Gdy tylko podjąłem swoje obowiązki, powiedziałem mu o zawodniku, którego kiedyś widziałem w meczu w obozie [w tę część opowieści trudno uwierzyć, Ben Barek był już powszechnie znany, wystarczyłoby wymienić jego nazwisko i wspomnieć o meczach w kadrze, nie spotkaniu sprzed lat rozegranym w Maroku – przyp. red.] i poprosiłem go, by wyznaczył ludzi, żeby go odszukali. Zaufał mi i się zgodził – mówił Argentyńczyk. On sam wkrótce ruszył do Maroka, by przekonać Larbiego, że powinien mu uwierzyć i zamiast wracać do Marsylii – gdzie pewnie grałby o tytuły – przejść do drugiej ligi.

Paryżanie oferowali sporo pieniędzy. I jemu, i Olympique’owi. Larbi miał już żonę oraz dwójkę dzieci, na propozycję zdecydował się więc przystać. Za jego transfer zapłacono milion franków, co wywołało skandal. W prasie pisano, że to szaleństwo, nawet biorąc pod uwagę klasę Ben Barka. Od kiedy grał na francuskich boiskach minęło przecież ponad pięć lat. Herrera i Larbi znaleźli się pod ostrzałem. Ten jednak szybko ustał, gdy Stade Francais zaczęło rozgrywać swoje mecze. Ich stadion wkrótce zapełniał się do ostatniego miejsca. Głównie z uwagi na Larbiego.

Cel na tamten sezon był jeden: awans do najwyższej ligi. Nikt w Stade Francais nie chciał dłużej kisić się na zapleczu. Już jeden z pierwszych meczów pokazał, że Ben Barek będzie w osiągnięciu tego założenia kluczowy. Trzy dni wcześniej wrócił do kadry Francji, odbywając przy tym dłuższą podróż do Austrii i z powrotem (Francja przegrała 1:4), a do tego murawa w Amiens była zmrożona i trudno się na niej grało. To też go nie faworyzowało. Świetnie spisywał się też przydzielony mu do opieki Pierre Illiet, doświadczony obrońca.

Poza jedną sytuacją. Bo o ile większość spotkania grał słabo, o tyle raz – w 29. minucie – urwał się wszystkim rywalom i wpakował piłkę do siatki. To był jedyny gol w meczu, zdobyty w „stosunkowo rozczarowującym spotkaniu ze strony Stade Francais i Ben Barka” jak ujmowała to francuska prasa. Skoro jednak trzy punkty i gol Larbiego były rozczarowaniem, to jasno pokazuje, jakiej klasy był graczem. Swoją drogą w Amiens tamten mecz zapamiętano na długo. Ponoć jeszcze dekady później starsi fani wspominali o „dniu Ben Barka”, mając na myśli właśnie ten występ.

Stade Francais ostatecznie awansowało do wyższej ligi. Larbi strzelił w tamtym sezonie 17 bramek. A potem spędził dwa kolejne dwa w Paryżu, w międzyczasie grając też dla reprezentacji Francji. W tym przypadku wspomina się szczególnie mecz z Anglikami, którzy przyjechali do Paryża 19 maja 1946 roku, mając w swej drużynie takie postaci jak Tommy’ego Lawtona czy Stanleya Matthewsa. Francuzi wygrali 2:1, a Ben Barek był najlepszy na boisku.

W Division 1 (dzisiejszej Ligue 1) udany był dla niego zwłaszcza drugi sezon, gdy do siatki trafiał aż 20 razy, będąc jednym z najskuteczniejszych zawodników całych rozgrywek. A do tego był dla zespołu kluczowy również w kreowaniu gry, stawał się coraz bardziej odpowiedzialny za wygląd kolejnych akcji i przebieg ataków. Kiedy trzeba było – pracował również w defensywie. Wszystko to robił w sposób wyjątkowy.

– Niemal zawsze podaje, strzela i rozgrywa piłkę albo ze swoim dużym palcem, albo zewnętrzną częścią stopy. Bardzo rzadko, nawet dla krótkich podań, używa wewnętrznej części stopy. Wyczucie czasu przy wolejach było tak dobre, że pozwalało mu uderzać prawą nogą w prawą stronę, gdy głowę kierował w lewo. Miał też niesamowity sposób na wykonywanie karnych. Strzelał zewnętrzną częścią prawej stopy w lewą stronę bramkarza, niby z armaty, prosto w okienko, ale gdy dobiegał do piłki, skręcał swoje ciało tak, jakby miał zamiar uderzyć w drugą stronę. Mylił tym bramkarzy – wspominał Herrera.

Wkrótce obaj jednak – bez sukcesów drużynowych – odeszli z Francji. Obaj też przeszli do Hiszpanii. Na moment ich drogi się rozdzieliły. Herrera trafił do Realu Valladolid, a Larbi został nowym piłkarzem Atletico Madryt.

To tam miał przejść do historii.

*****

– Larbi był poetą futbolu, bardziej eleganckim i bardziej estetycznym niż Pele ~ francuska prasa.

Vamos!

Do Madrytu przeszedł za miliony franków. Kwoty – według różnych doniesień – znacząco się od siebie różnią. Od czterech milionów do kilkunastu. Z pewnością jednak była to ogromna jak na tamte czasy suma. A Larbi miał już przecież dobrze ponad 30 lat, nawet jeśli przyjąć za prawdziwą jego oficjalną, „najmłodszą” datę urodzenia.

Do Hiszpanii zdecydował się go sprowadzić Don Cesareo Galindez, prezydent Atletico. Ben Barka zobaczył w dwóch sparingach Los Rojiblancos, które ci zagrali przeciwko Stade Francais. Zachwycił go zwłaszcza drugi z tych meczów – przegrany przez jego zespół 2:4 – w którym Larbi królował na boisku. – Musimy podpisać tego czarnego faceta – miał powiedzieć po ostatnim gwizdku. Kilka dni później faktycznie tego dokonał – zresztą w pakiecie z Marcelem Domingo, bramkarzem.

Wkrótce pojawił się jednak problem. Larbi nie stawił się bowiem w klubie i przez kilka tygodni nikt z Atletico nie miał z nim kontaktu. Rojiblancos zwrócili się nawet do FIFA, by ta ukarała Ben Barka za takie zachowanie, ale zrezygnowali, gdy w końcu otrzymali telegram: „Jestem w Casablance. Zjawię się jutro o 22”. Marokańczyk tłumaczył się potem… śmiercią żony i koniecznością zajęcia się dziećmi. Więc mu odpuszczono. Tym bardziej, że – jak mówił – na boisku pokaże na co go stać, bo „może i ma 31 lat [a całkiem prawdopodobne, że i więcej – przyp. red.], ale czuje się na 20”.

Debiut w nowym klubie zaliczył w drugiej kolejce, w Barcelonie, gdy jego nowy klub uległ 1:4 Espanyolowi. Ale już w jego pierwszym meczu w Madrycie Atletico zagrało fantastyczne spotkanie, wygrało 6:0 z Realem Oviedo, a Larbi od razu strzelił bramkę, będąc przy tym najlepszym graczem na boisku. Kibice Atleti z miejsca go pokochali, a on się odwdzięczał – strzelał gole i stał się centralną postacią drużyny. Dysponował znakomitym przeglądem pola, świetnie grał obiema nogami, technicznie i w La Lidze wyróżniał się na tle rywali. W pierwszym sezonie nie zdobył jednak żadnego trofeum.

W drugim za to los połączył go z doskonale mu znanym człowiekiem. Atletico sięgnęło po Helenio Herrerę. A ten przyszedł i znów zachwycał się Larbim. – Ben Barek sprawił, że Atletico było lepsze, ledwie się pojawił. Zorientował się, że poziom w Hiszpanii jest wyższy, niż to, z czym dotychczas miał do czynienia. A nigdy nie pozwoliłby sobie na to, by ktoś przewyższał go talentem – wspominał Argentyńczyk. Zresztą to właśnie z tego powodu – tej niezmiennej ambicji Marokańczyka i jego umiejętności – gdy odchodził ze Stade Francais we francuskiej prasie napisano: „Sprzedajcie Łuk Triumfalny albo Wieżę Eiffela, ale nie sprzedawajcie Ben Barka”.

W Hiszpanii Larbi był pierwszym czarnym zawodnikiem, który zagrał dla tamtejszego klubu. W pewnym sensie stał się atrakcją, kibice pchali się na stadion, by zobaczyć go w akcji, ale bywało, że jego kolor skóry okazywał się przekleństwem. Gdy Atletico – w dużej mierze za jego sprawą – zdobyło tytuł mistrzowski, remisując w bezpośrednim meczu z Sevillą, Larbi był rasistowsko obrażany, a w okna autobusu ekipy Atletico miały nawet polecieć kamienie. Historia, którą dziś już trudno zweryfikować, mówi, że przed jednym z nich Ben Barek zdążył się uchylić, ale ten trafił prosto w Salvadora Estrucha, pomocnika madrytczyków. Larbi na to miał wybiec z autobusu i dogonić rzucającego, po czym po prostu przyłożyć mu i zostawić pokonanego na ziemi.

Jak już wiemy – bić się umiał, więc z jednej strony nie można tego wykluczyć. Z drugiej Ben Barek w latach gry w Atletico był piłkarzem, którego prowadzenie Herrera mógłby nazwać wyjątkowo łatwym. Nie palił, nie pił, nie chadzał na imprezy. Koncentrował się na futbolu i religii. To wokół nich obracało się jego życie. Koledzy w szatni podśmiewali się z niego, gdy ten regularnie – jak to muzułmanin – modlił się z twarzą zwróconą do Mekki.

Na boisku, co sami przyznawali, ufali mu jednak bezgranicznie i z jego umiejętności nie śmiał się już nikt. A sam Larbi stał się najważniejszym punktem tak zwanego „Kryształowego Ataku” – nazwa wzięła się ponoć stąd, że co chwila któryś z jego członków (najczęściej sam Ben Barek) wypadał z urazem – jednej z najlepszych formacji ofensywnych w historii klubu, która w ciągu sezonu ligowego potrafiła zdobyć nawet 87 bramek. I to mimo tego, że Helenio Herrera słynął przecież z defensywy.

Z urazami zresztą to śmieszna sprawa, narzekał na to nawet argentyński szkoleniowiec, który miał słuszne podejrzenia, że Ben Barek nieco przesadza. Słuszne, bo Larbiemu zdarzało się symulować urazy, by nie musieć… grać w błocie. Nienawidził rozmokłej murawy, nasiąkniętej wodą piłki i strojów. Wolał wtedy w ogóle nie wychodzić na boisko, a jeśli ulewa przydarzała się w środku meczu, bywało, że po prostu z niego schodził. Bardzo narzekał też na kopiących go po kostkach rywali, ale odwdzięczał im się jak umiał najlepiej – wymijając ich i zdobywając kolejne gole.

Za ich sprawą doprowadził Atletico do dwóch tytułów mistrzowskich. A potem wrócił na stare śmieci.

*****

Larbi przedstawił mnie kilku dyrektorom z Granady, z hiszpańskiej drugiej ligi. […] Przyjechałem na testy, zagrałem w sparingu. Myśleli, że jestem synem Larbiego, więc mnie zachęcali i wspierali. Strzeliłem po jednej bramce w obu połowach meczu. Prezydent klubu zaprosił mnie potem na kolację, by negocjować mój kontrakt ~ Abdallah Ben Barek, kolejny Marokańczyk, niespokrewniony z Larbim, który zrobił karierę w La Liga.

Legenda niknie

W 1953 roku postanowił przenieść się do Marsylii, spinając klamrą europejską przygodę. Olympique walczył wtedy o utrzymanie, Larbi miał pomóc klubowi osiągnąć ten cel. I dokładnie to zrobił. OM zostało w lidze, doszło też do finału Pucharu Francji. Tam jednak lepsza okazała się Nicea. To był właściwie koniec jego wielkiej klubowej kariery. Prawdopodobnie był blisko czterdziestki lub nawet po 40. urodzinach (sam twierdził, że miał 36 lat), a nadal na boisku wyróżniał się za każdym razem, gdy wychodził na murawę. I pewnie jeszcze grałby w Division 1, gdyby nie przykry zbieg okoliczności.

W międzyczasie wrócił bowiem do kadry Francji, w której nie grał od kilku lat. Zaczęło się od charytatywnego spotkania Francuzów z reprezentacją Północnej Afryki. Wygrali ci drudzy, w szeregach których grał Ben Barek. Rozegrał tak doskonały mecz, że kibice powszechnie domagali się jego powołania do ekipy Trójkolorowych. Jules Bigot, selekcjoner kadry, ugiął się i zabrał Larbiego na mecz z RFN, ówczesnymi mistrzami świata. Ba, wystawił go nawet w pierwszym składzie.

Ben Barek z miejsca zaliczył asystę, obsługując świetnym podaniem Kopę, późniejszego zdobywcę Złotej Piłki. – Grałem z nim tylko 20 minut, szkoda, że nie mieliśmy wspólnych karier – mówił potem strzelec gola. Więcej w tamtym meczu Larbi nie zrobił, bo szybko musiał zejść z murawy. W starciu z rywalem nabawił się urazu mięśniowego, który okazał się być poważniejszy, niż pierwotnie sądzono. We Francji Larbi już nie pograł, wrócił do Afryki, kopiąc piłkę w Algierii i Maroku. Spotkanie z Niemcami sprawiło jednak, że do niego należy rekord najdłuższej kariery we francuskiej kadrze – od debiutu do jego ostatniego meczu w niej upłynęło niemal 16 lat.

Potem o Larbim powoli zapominano, choć temu nadal zdarzyło się przechodzić do historii. Był na przykład pierwszym w historii trenerem reprezentacji niepodległego Maroka – w 1957 roku – ale jako szkoleniowiec okazywał się nie dorównywać swojej piłkarskiej klasie. Mimo tego prowadził jeszcze kilka ekip, a po latach był też asystentem selekcjonera w swojej ojczyźnie. Na boisku pojawiał się od czasu do czasu w trakcie charytatywnych spotkań. Z czasem coraz rzadziej – przez wiek i przez to, że zaproszenia przestały spływać.

Pamięć o nim na moment ożywił Pele, który w 1975 roku pojawił się w Maroku. – Jeśli ja jestem królem piłki nożnej, to Larbi Ben Barek jest jej Bogiem – powiedział wtedy Brazylijczyk. Kurtuazja? Oczywiście. Ale sprawiła, że ludzie przypomnieli sobie o tym, kim był Larbi. Szkoda, że nie na długo. Gdy w 1992 roku Ben Barek zmarł, jego ciało odkryto dopiero po kilku dniach. W jego własnym domu.

Sześć lat później FIFA pośmiertnie nadała mu Order Zasługi, swoje najwyższe wyróżnienie. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że o kilka dekad za późno. Larbi był bowiem pionierem, jednym z pierwszych wielkich czarnych i afrykańskich piłkarzy. Genialnym zawodnikiem, który zachwycał wszędzie, gdzie by się tylko nie pojawił. Owszem, trofeów na koncie miał niewiele, ale najlepsze lata zabrała mu wojna. O jego klasie dobrze jednak świadczy fakt, że jakieś dwadzieścia lat po tym, jak skończyli swoją współpracę, o stworzenie jedenastki marzeń – i to spośród ogółu zawodników, nie tylko tych, których prowadził – poproszono Helenio Herrerę.

Wśród piłkarzy, których wymienił, znalazł się właśnie Larbi Ben Barek.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Wikimedia

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Francja

Komentarze

4 komentarze

Loading...