Co jest solą futbolu? Pytacie w listach. Odpowiadamy: solą futbolu jest Ekstraklasa i Puchar Anglii. A skoro nie gra pierwsza, to skupiamy się na drugim. Patrząc na to, jakie dziwy miały miejsce w trzeciej rundzie tych legendarnych rozgrywek, nie wyjdziemy na zupełnych świrów.
Jasne, w głównej mierze awansowali faworyci. Swoje spotkania wygrali Manchester City, Tottenham, Manchester United, Everton, Arsenal i tak dalej, i tak dalej. Ale zdarzyło się kilka takich meczów, które się najstarszym fizjologom nie śniły. W końcu kto spodziewał się, że w meczu z Leeds United zadebiutuje… angielska gwiazda telewizji, a Liverpool nie będzie stosował się do porad Wojciecha Manna?
Zatrważający szóstoligowiec
Czy Derby County mogło wystawić w tym meczu swój najmocniejszy skład? Nie. Czy mógł ich prowadzić Wayne Rooney? Nie. Czy mimo tego drużyna z szóstej ligi powinna mieć nieco większe problemy z Baranami? Otóż tak.
Chorley natomiast wygrało lekko, łatwo i w gruncie rzeczy przyjemnie. Grunt pod nogami osunął im się zaledwie raz, gdy było blisko podyktowania rzutu karnego. Ale poza tym? Pełna dominacja i kontrola na boisku. The Magpies oddali więcej strzałów, wymienili więcej podań, mieli większe posiadanie piłki. Sprawili, że ekipa U-23 Derby naprawdę wyglądała jak dzieci.
W gruncie rzeczy nie ma jednak powodów, by przesadnie bronić młodzieżowców, którzy zostali zmuszeni do grania w tym meczu z powodu koronawirusa pierwszej drużyny. To w końcu oni trenują kilka razy w tygodniu i to w końcu oni są potencjalnym profesjonalnymi piłkarzami. Gracze Chorley nie mają na to większych szans, a jednak zdołali wykręcić historyczny wynik.
Here we go, then – @Adele 🙌 pic.twitter.com/jPhuIvu6dZ
— Chorley FC (@chorleyfc) January 9, 2021
A prawie do tego nie doszło, bo kilkanaście godzin przed meczem, trzeba było ratować skutą lodem murawę. Ręcznie.
Grosicki nie wystarczył
Wpadki nie ustrzegło się też WBA, które wyszło na Blackpool niemal pierwszym składem. Niemal, bowiem na boisku od pierwszych minut pojawił się Kamil Grosicki, do tej pory przyspawany do ławki niczym Excalibur do skały. Trzeba przyznać, że Polak grał w tym meczu całkiem nieźle – zaliczył asystę, wywalczył rzut karny, a także brał na siebie ciężar gry. Jasne, rywala miał trzeciorzędnego, ale na tle kolegów prezentował się przynajmniej dobrze. Jeśli The Baggies stwarzali jakieś zagrożenie, to właśnie z powodu Grosickiego, Matheusa Pereiry lub Semiego Ajayia.
Niemniej, wysiłki tej trójki nie wystarczyły. Występujące na co dzień w League One Blackpool grało z WBA jak równy z równym, długi momentami przewyższając nawet ekipę Sama Allardyce’a. Uwypukla to na przykład liczba strzałów, których The Seasiders oddali więcej, niż ekipa z Premier League.
Remis po 90 minutach pewnie dałoby się wytłumaczyć, gdyby gospodarze zajmowali we wspomnianej trzeciej lidze jakieś wysokie miejsce, predestynujące do awansu. Tak jednak nie jest. Neil Critchley – były szkoleniowiec Liverpoolu U-23 – zdołał zaprowadzić Blackpool na trzynaste miejsce w tabeli. Przeciętnie, ale też raczej w zgodzie z kadrą, którą dysponuje.
A jednak to właśnie oni mogli cieszyć się z awansu do czwartej rundy Pucharu Anglii. Wywalczyli go serią rzutów karnych, gdzie WBA zaprezentowało się jeszcze słabiej, niż podczas samego meczu. Trafili zaledwie dwie z pięciu jedenastek i odpadli, pozostawiając niesmak oraz coraz większe wątpliwości, czy istnieje jeszcze siła, która może utrzymać The Baggies w Premier League.
Dorosłe dzieci
Jeśli wystawiasz Mohameda Salaha, Sadio Mane, Giniego Wijnalduma, Fabinho i Jordana Hendersona, a twoim przeciwnikiem są goście, którzy w Polsce ledwo co mogliby kupić alkohol, to spodziewasz się pogromu. A kiedy ten pogrom nie nadchodzi, a rywale sprawiają znacznie więcej kłopotów, strzelając ci nawet bramkę, to wiesz, że coś poszło mocno nie tak.
Mecz Liverpoolu z Aston Villi zapowiadał się najsmakowiciej ze wszystkich starć trzeciej rundy Pucharu Anglii. Plany pokrzyżował koronawirus, który zatrzymał w domu całą pierwszą drużynę The Villans. Klub chciał przełożenia meczu, ale na to nie zgodziły się władze, które i tak zmuszone są upchnąć spotkania w skrajnie krótkim odstępie czasu. W związku z tym przeciwko The Reds wybiegła młodzieżowa ekipa, którą każdy skazywał na pożarcie. Przyzwoite kursy na to, że Liverpool wygra to spotkanie, zaczynały się od handicapu -3. Tym bardziej, że Jurgen Klopp zaszalał, wysyłając do Birmingham bardzo mocny skład. Poza wspomnianymi na początku piłkarzami, szansę na grę otrzymali Thiago, Roberto Firmino czy Divock Origi.
Mimo tego, po 45. minutach, na Villa Park był remis.
W pełni zasłużony, bo drużyna prowadzona wyjątkowo przez Marka Delaneya naprawdę postawiła się liderowi Premier League. Chłopcy nie bali się konfrontacji z największymi gwiazdami futbolu, regularnie stwarzając The Reds spore problemy. Skończyło się tym, że piłkę do siatki wpakował Louie Barry, były przedstawiciel La Masii. 17-letni Anglik przeżył swoje zdecydowanie najlepsze chwile w dotychczasowej karierze, a James Milner musiał się chwilę zawiesić, rozmyślając nad teorią czasu. Gdy zawodnik Liverpoolu debiutował w Premier League, jedynym Barrym, którego mógł znać Milner, był Gareth, jego przyszły kumpel z Aston Villi. Louiego nie było nawet na świecie.
Oczywiście później Liverpool trochę się opamiętał i wbił młodziakom trzy bramki w odstępie pięciu minut. Było to jednak przede wszystkim spowodowane zmęczeniem niedoświadczonej ekipy, a nie znacznymi brakami taktycznymi z ich strony. Patrząc na przedmeczowy układ sił, można było spodziewać się czegoś więcej. The Reds wygrali 4:1, ale bliżej było do kompromitacji, niż rozbicia, jakie w tym sezonie Premier League Aston Villa urządziła… Liverpoolowi. The Villans wygrali wówczas 7:2.
WOW.
Louie Barry 🔥#EmiratesFACup @AVFCOfficial pic.twitter.com/uhQJjQsaGS
— Emirates FA Cup (@EmiratesFACup) January 8, 2021
Upokorzeni przez gwiazdę telewizji
Nic jednak nie przebije żenady, którą zaprezentowało Leeds United. W trzeciej rundzie FA Cup dostali rywala naprawdę łatwego – Crawley Town. Ekipa z czwartej ligi, zajmująca obecnie 13 miejsce w ligowej tabeli. Dla podopiecznych Bielsy powinna to być bułka z masłem, tym bardziej, że argentyński szkoleniowiec wystawił bardzo mocny skład. Nie zabrakło Rodrigo, Kalvina Phillipsa, Liama Coopera, Heldera Costy, czy Pablo Hernandeza. Wydawało się, że na drużynę z League Two spokojnie wystarczy. No właśnie – wydawało się.
Po pierwszej połowie utrzymywał się bezbramkowy remis i chociaż Leeds miało więcej czasu przy piłce, nie potrafiło zagrozić bramce Crawley w większym stopniu, niż gospodarze im samym. W związku z tym Bielsa przeprowadził zmiany, które miały wzmocnić siłę ognia. Na placu gry meldował się Jack Harrison i Raphinha. Problem w tym, że Brazylijczyk robił to, gdy było już 2:0 dla podopiecznych Johna Yemsa.
Trudno właściwie logicznie wytłumaczyć to, co stało się na Broadfield Stadium. Czwartoligowy zespół w żadnym razie nie był gorszy od przybyszów z Premier League. Umiejętnie kontrował ich zakusy, kompromitując defensywę Pawi, a przede wszystkim Kiko Casillę, który tym razem naprawdę przypominał jakąś bieda-wersję Ikera Casillasa. Hiszpan wpuścił aż trzy bramki. Co gorsza, jego koledzy nie potrafili odpowiedzieć na tę kanonadę choćby jednym trafieniem i zakończyło się jedną wielką kompromitacją. A przynajmniej tak chcieliby zawodnicy i fani przyjezdnych.
John Yems miał coś w zanadrzu.
A właściwie kogoś – 33-letniego Marka Wrighta. To angielski piłkarz, który swoją młodzieńczą karierę spędził w akademiach Tottenhamu, Arsenalu, West Hamu United. Problem dla Leeds był taki, że Mark nigdy w poważnym futbolu nie zaistniał, kopiąc się po niższych ligach. Poświęcił się natomiast karierze w telewizji, występując w takich programach jak I’m a Celebrity…Get Me Out Of Here! czy Strictly Come Dancing. Krótko mówiąc, jest osobowością telewizyjną.
I właśnie ten Mark Wright dostał szansę w meczu przeciwko drużynie Premier League. Spędził na boisku tylko kilka chwil, ale może pochwalić się, że przyczynił się do wyrzucenia z Pucharu Anglii legendarnego Leeds United. Anglik zaliczył jeden jedyny kontakt z piłką i było to podanie. Celne.
Ten krótki występ mógłby w zasadzie przejść niezauważony, gdyby nie profesja, na co dzień wykonywana przez Marka. A tak czuliśmy się trochę jakby oderwani od rzeczywistości. Gdyby przełożyć to na polskie warunki, trzeba by wyobrazić sobie Marcina Prokopa w barwach Polonii Piotrków Trybunalski, eliminującej z Pucharu Polski Wisłę Kraków. Pisaliśmy o tym już zresztą TUTAJ.
Jeśli gdzieś miały się przytrafić takie obrazki, to tylko i wyłącznie w Pucharze Anglii. Najstarszych i chyba najbardziej popieprzonych rozgrywkach w Europie.
Fot. newspix.pl