W dzielnicy Berlina sympatyzującej z Tasmanią zapanowała euforia. W domach jej kibiców wystrzeliły korki od szampanów. Prawie 55-letni rekord berlińczyków – 31 spotkań z rzędu bez zwycięstwa w Bundeslidze – nie został wyrównany. Za to mieszkańcy Gelsenkirchen po prawie roku wreszcie zasmakowali ligowych trzech punktów ich drużyny. Ależ to musi być ulga dla wszystkich tych, którzy w poniedziałek idąc do biura, przez tak długi czas byli zmuszeni słuchać docinek o dyspozycji Schalke.
Koniec zakreślania dni w kalendarzu. Koniec szyderstw ze strony fanów BVB. „Die Koenigsblauen” wygrali 4:0 z Hoffenheim i rzutem na taśmę uniknęli najbardziej kompromitującej passy w XXI wieku. Jednak w premierowym fragmencie rywalizacji wcale nie zapowiadało się na happy end.
W pierwszej kolejności, w trybie natychmiastowym honorowe obywatelstwo miasta musi otrzymać bramkarz ekipy z Zagłębia Ruhry – Ralf Fahrmann. Golkiper gospodarzy dwoił się i troił na początku pierwszej odsłony, by jego zespół nie znalazł się w poważnych tarapatach. Jego fantastyczna interwencja przy stale z paru metrów pozwoliła wciąż wierzyć piłkarzom z Gelsenkirchen, że w końcu przegonią swoje demony. Indolencja strzelecka Hoffenheim była niesamowita. „Wieśniaki” powinny do przerwy spokojnie prowadzić i doszczętnie skompromitować rywali.
Na całe szczęście dla wszystkich sympatyków Schalke w odpowiednim momencie pojawił się nieoczekiwany bohater.
O ile Fahrmann zasłużył na wszystkie miejskie przywileje, tak duet Amine Harit-Mathhew Hoppe zasłużył na jakieś podmiejskie posiadłości. Dzięki ich fantastycznej dyspozycji Gelsenkirchen nie będzie piłkarskim miastem wyklętym. Nie zapisze się w historii jako miejsce posiadające klub, który wspiął się na szczyt sztuki przegrywania. Ależ nosa miał nowy szkoleniowiec gospodarzy Christian Gross, dając szansę Hoppowi. Amerykański niespełna 20-latek zagrał dziś dopiero piąty mecz w Bundeslidze i okrasił go w najlepszy możliwy sposób – hat-trickiem. Przy wszystkich trzech trafieniach asystował mu Harit, a Marokańczyk na deser pogrążył gości, pakując im czwartą bramkę.
Cóż, wiedzieli chłopaki, kiedy uwolnić swój potencjał.
Szczególnie gol na 1:0 zasługuje na uznanie. Hoppe otrzymał kapitalne prostopadłe podanie od marokańskiego pomocnika i z zimną krwią podciął piłkę nad bramkarzem. Niektórym kibicom Schalke pewnie przypomniało się, jak akcje w barwach ich klubu wykańczał Raul.
To jeszcze nie czas na…
Pierwsze zadanie zostało wykonane przez trenera Grossa. Spowodował, że Schalke uniknęło wyrównania niechlubnego rekordu. W grze jego zespołu widać poprawę, choć po tylu wtopionych meczach, chyba nie było dziś kibica Schalke, który by – mimo prowadzenia do przerwy 1:0 – w spokoju czekał na drugą połowę. Docenić też trzeba pierwszy po powrocie z Arsenalu występ Seada Kolasinaca. Ogromna wartość sportowa, a przede wszystkim mentalna dla całej drużyny.
Dobra, czas zejść na ziemię. Trochę pozachwycaliśmy się dyspozycją kilku graczy z Gelsenkirchen, ale nie zapominajmy, że ich zespół, choć zwyciężył, dalej jest w czterech literach. Mało tego, on już dawno temu doskonale się tam urządził. Po dzisiejszej wygranej wciąż okupuje strefę spadkową, a jego dorobek punktowy jest śmiesznie ubogi – siedem wywalczonych oczek.
Natomiast nic jeszcze nie jest stracone. Schalke traci zaledwie cztery punkty do strefy wolnej od grillowania. Być może dzisiejsza wygrana okaże się dla „Królewsko-Niebieskich” momentem zwrotnym w tym sezonie. Aż strach pomyśleć, co by się działo w głowach zawodników, gdyby już 31. raz z rzędu zobaczyli zwycięstwo wyłącznie przez pancerną szklaną szybę.
Schalke 04 – Hoffenheim 4:0 (1:0)
M. Hoppe 42’ 57’ 63’, Amin Harit 80’
Fot. Newspix