Reklama

Trzeba zawsze wierzyć, że coś się dobrego zrobi

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

29 grudnia 2020, 15:22 • 14 min czytania 23 komentarzy

– Nie śledziłem tego, nie czytałem. Mam różaniec od swojego pierwszego ekstraklasowego meczu. I zawsze przed meczem go całuję, a potem krótko modlę się o to, żeby moi zawodnicy w zdrowiu, bez kontuzji, przeszli przez mecz. I tyle. Nie modlę się o wynik, bo zawsze mówię – niech wygra lepszy. Niech będzie sprawiedliwie i tyle w temacie. Wiem, że trochę było komentarzy prześmiewczych. Teraz wszystko potrafi wzbudzić uwagę. Jak ktoś mnie za różaniec krytykuje – ma do tego prawo. Każdy może przecież krytykować. Natomiast to jest pewna część mojego życia i ja też mam prawo tak robić. Ktoś wierzy w Boga, ktoś wierzy w innego, ktoś nie wierzy – każdy ma prawo do funkcjonowania na tej ziemi, byleby siebie nie krzywdzić – z Leszkiem Ojrzyńskim porozmawialiśmy o świetnym finiszu Stali Mielec, o burzy wokół jego zdjęcia z różańcem, o tym ile znaczy dla niego wiara w życiu codziennym. Zapraszamy.

Trzeba zawsze wierzyć, że coś się dobrego zrobi

***

Nie myślał pan, żeby iść do biura patentowego ze swoim patentem na Legię?

Były też i porażki z Legią, w różnych okolicznościach, bo każdy mecz to inna historia. Ale jeśli chodzi o ligę i grę u siebie… Tak, trzeba przyznać, że mam prawie stuprocentową skuteczność zwycięstw moich drużyn. Wiadomo, że jest dodatkowa mobilizacja, gdy wychodzi się na mistrza, na lidera. Nie trzeba słowa motywacji. Legia to wielki klub i wielkie ambicje, każdy przeciw niej próbuje pokazać się z jak najlepszej strony.

Mariuszowi Bielskiemu z 2×45.info w listopadzie powiedział pan, że mógłby co tydzień grać z Legią.

Bo lubię grać z najlepszymi. Po to się trenuje. Dlatego uprawia się ten zawód. W takich meczach sprawdzasz wartość swoją jako trenera, a także wartość drużyny. Chciałbym grać jak najczęściej z jak najmocniejszymi, ambitnymi drużynami. Taki mecz to nie obawa, tylko świetna sprawa.

Szkoda tylko, że stadiony są opustoszałe, bo gramy dla siebie, ale gra się dla kibiców. Obejrzenie meczu przed telewizorem to nie to samo. Stadion wypełniony po brzegi, nawet gwizdy na wyjeździe… Patrzę na nie jak na dodatkową adrenalinę, na dodatkowe emocje. Po to się żyje.

Reklama
Presja podobno pana mobilizuje.

Między innymi. Profesja, którą wykonuję, zobowiązuje mnie przede wszystkim do rzetelności. Do funkcjonowania w ten sposób, żeby nie zawieść ludzi, którzy powierzają mi pewną odpowiedzialność za cele. Za to mamy płacone: za realizację konkretnych celów.

Jaki był konkretny plan, cel, na Legię?

Zniwelowanie atutów Legii, na przykład jej dobrych wrzutek z bocznych sektorów. Gra głową Pekharta, choć nie tylko, bo to ogółem dobry zawodnik. Dlatego boczni obrońcy doskakiwali szybko w bocznych sektorach, by nie dopuścić do miejsca, w którym taka wrzutka mogłaby zostać wykonana. Nasz plan w ofensywie – szukać stałych fragmentów i podań do napastnika, który miał grać odważnie. I udało mu się, “Zjawka” okazał się jednym z bohaterów. Nie pamiętam meczu, w którym na jednym graczu zdarzyłyby się trzy faule warte trzy karne.

Były też słabsze momenty i błędy, ale grając z takimi drużynami jak Legia czy Lech, nie da się ich całkiem uniknąć. Będzie się kotłowało pod bramką. Wynik zostaje, trzy punkty są nasze i dalej walczymy o utrzymanie. Natomiast my dążyliśmy do tej wygranej. W przerwie zmieniłem dwóch graczy nie przez kontuzje, tylko dlatego, że byliśmy niezadowoleni z pewnych rzeczy. Chcieliśmy je skorygować. Pierwsza połowa na 2:2, druga na 1:0 dla nas, gdzie Legia może miała przewagę, ale nic konkretnego z niej nie wynikało. Po meczu gratulowałem chłopakom zwycięstwa, ale też konsekwentnego dążenia do celu.

Wokół karnych było trochę kontrowersji: przy trzecim dla was, gdzie Zjawiński też pociągał za koszulkę Jędrzejczyka, a także przy ręce Flisa chwilę później.

Nie zajmuję się tym, nie taka jest moja rola. Można polemizować, także z pewnymi decyzjami przeciw nam we wcześniejszych meczach, ale to nie ma sensu. Zawsze będą dwie strony medalu, nawet przy VAR, bo ktoś inaczej może pewne zdarzenie zinterpretować. Natomiast sędziowie analizowali oba zdarzenia.

Był wesoły autobus z Warszawy do Mielca?

Dla tych, którzy jechali – na pewno. Przed meczem ustaliliśmy, że po meczu przy Łazienkowskiej kończymy rundę. Nie organizujemy więcej zajęć, żadnych treningów, rozbiegania, niczego. Stwierdziliśmy, że już po robocie. Przerwa i tak jest krótka, zaraz na początku stycznia wracamy do zajęć. Dlatego kto chciał, po meczu pojechał w swoją stronę, już do domu na święta. Ja zostałem w Warszawie, tu mam córkę.

Gdyby ktoś postawił na takie wyniki, jakie osiągnęła Stal pod pana rządami, zapewne byłby dziś milionerem.

Nie wiem, nie śledzę stawek. Trzeba zawsze wierzyć, że coś się dobrego zrobi. Bardziej gdzieś za wyczyn uważam to, co stało się, gdy przejąłem Wisłę Płock. Zrobiliśmy cztery zwycięstwa pod rząd, gdzie wcześniej, z tego co pamiętam, Wisła wygrała raz w trzynastu spotkaniach. Teraz zdobyliśmy ze Stalą trochę punktów, nie ma co wybrzydzać. Szczególnie, że graliśmy z drużynami, które grają o puchary, na to mają ambicje i możliwości. Ale lód na głowę i pracujemy dalej.

Reklama
Taką podstawową kwestią, którą widać po pana drużynach, jest to, że pojawia się wiara w swoje umiejętności.

Zawsze się wierzy. To jest piłka nożna. W piłce ręcznej czy koszykówce jest trudniej, bo tam tych możliwości na rzuty, strzały, jest o wiele więcej, więc prędzej wyjdzie, gdy rywal ma przewagę na boisku. Natomiast w piłce ten lider częściej, również przez tę zasadę, jest do zaskoczenia. Trochę szczęścia też w tym mieliśmy, ale zawsze mówię: szczęściu trzeba pomóc. Najlepiej harując. Idąc pewną ścieżką, analizując niedociągnięcia, zwiększając szanse na zwycięstwo. Bo my, Stal, gramy o wygrane, bez względu na to, gdzie gramy. Tak było z Legią. Z Lechem to zwycięstwo nam uciekło, w pierwszej połówce prowadziliśmy, była okazja na 2:0, skończyło się remisem. Mogliśmy też ten mecz przegrać, ot, piłka.

Jest jakiś konkretny sposób, w który zabiera się pan do odbudowy mentalnej szatni?

Każda sprawa jest indywidualna, bardzo nie lubię generalizowania. Jednemu coś pomoże, innemu nie. Szatnia to szereg różnych charakterów, a każdy ma swoje oczekiwania, marzenia. Trzeba wdrażać plan naprawczy umiejętnie, dopasowując go do poziomu emocjonalnego, ale i sportowego drużyny. Bo co z tego, że powołasz się na ambitny plan, jak wiesz, że tych celów w danym momencie zespół nie wykona.

Sytuacja Stali Mielec – zaczęliśmy grać inaczej, skończyliśmy jeszcze inaczej, bo też nasza sytuacja była inna. Wydawało się, że coś w danym momencie jest potrzebne, z tego korzystaliśmy, potem okazywało się to błędne. Ale bez wiary, bez pewności siebie, trudno liczyć na powodzenie.

Natomiast tak, praktycznie zawsze jak przejmuję drużynę, jest ona na dole tabeli albo ma ostatnie mecze fatalne. Wtedy zawsze to przygotowanie mentalne jest istotne. Sytuacja wymusza pracę nad tym. Trudno mieć wielką pewność siebie, jak ci coś nie wychodzi, jak masz dużo porażek na koncie. Najważniejsze jest wtedy często przełamanie. Ale zawsze trzeba pracować nad sobą. Będąc na topie, mając wygrane, też trzeba o to dbać, zastanawiać się, czy wszystko jest OK. Widzimy polskie drużyny w pucharach: muszą być pewne swego, jeśli chcą coś osiągnąć. Trzeba pokazać, że chce się zaistnieć. To nie tylko zasada w piłce, chyba w każdej sferze. Odwaga, pewność siebie – dla mnie to podstawa.

Pana pierwszy mecz to Zagłębie w Lubinie, grze przegrywaliście 0:2. Oglądałem to spotkanie i wydaje mi się, że był tam moment kryzysu: najpierw drużyna ruszyła, ale potem zaczęła przegrywać i wróciła na stare, sprawdzone, nieciekawe ścieżki. Dopiero potem się wygrzebała. Było coś konkretnego, co pan powiedział lub zrobił przy 0:2?

Ruszyliśmy w tamtym meczu od pierwszej minuty, ale po kilku minutach ciśnienie spadło. Straciliśmy bramkę, zrobiliśmy kilka błędów. Tak bywa, szczególnie, że niektórzy zagrali pierwszy raz na nowej pozycji. Kamil Kościelny nie grał wcześniej na prawej stronie, złamał linię spalonego, dostaliśmy bramkę. To się wiąże z ryzykiem, które jest jednak konieczne. Nic nie bierze się z przypadku. Potem główka Balicia… Drużyna dostała kilka wskazówek, złapaliśmy kontaktowego gola, potem 2:2. To na pewno był dobry początek i ważny moment. Morale od razu wzrosły, wiadomo, że w Lubinie gra się ciężko, do tej pory w tym sezonie nikt tam nie wygrał. Piłkarze zobaczyli na co ich stać przy odpowiednim zaangażowaniu i koncentracji. Nie potrzeba niemożliwego.

Taki symbol złapanego przez Stal luzu to dla mnie rabona Maka z Jagiellonią.

W danym momencie podjął taką decyzję, można tylko żałować, że nie wpadło, bo byłby piękny gol. Będziemy dodawać kolejne cegiełki do tego projektu. Mamy w sobie optymizm, zdobyte punkty dały nam przewagę nad Podbeskidziem, ale to jeszcze nawet nie połowa drogi do utrzymania.

Jest pan już po rozmowie z nowym prezesem, panem Jackiem Klimkiem?

Tak, choć na razie tylko telefonicznej. Mam nadzieję, że to wszystko będzie szło w dobrą stronę. Jest to dla mnie nowa sytuacja, bo prezes, który mnie zatrudniał, zmienia się po pięciu kolejkach. Widocznie tak musiało być, trzeba się do tego zastosować i oby to była zmiana na lepsze. Wiadomo, że sam trener, sztab, zawodnicy, nie zrobią zmiany jakościowej: to musi być spójna polityka i współpraca wszystkich w klubie i wokół klubu. Wtedy o wszystko jest łatwiej.

Nie wiem czy pan to śledził, ale pana zdjęcie z różańcem wywołało burzę w mediach społecznościowych.

Nie śledziłem tego, nie czytałem. Mam różaniec od swojego pierwszego ekstraklasowego meczu. I zawsze przed meczem go całuję, a potem krótko modlę się o to, żeby moi zawodnicy w zdrowiu, bez kontuzji, przeszli przez mecz. I tyle. Nie modlę się o wynik, bo zawsze mówię – niech wygra lepszy. Niech będzie sprawiedliwie i tyle w temacie.

Wiem, że trochę było komentarzy prześmiewczych. Teraz wszystko potrafi wzbudzić uwagę. Jak ktoś mnie za różaniec krytykuje – ma do tego prawo. Każdy może przecież krytykować. Natomiast to jest pewna część mojego życia i ja też mam prawo tak robić. Ktoś wierzy w Boga, ktoś wierzy w innego, ktoś nie wierzy – każdy ma prawo do funkcjonowania na tej ziemi, byleby siebie nie krzywdzić.

Jak ważna jest wiara dla pana w życiu codziennym?

To jest mój przewodnik życiowy. Źródło dodatkowych sił. Dla mnie najważniejszym przykazaniem płynącym z wiary jest miłość bliźniego. Trzeba się tym kierować. Być dla siebie wyrozumiałym. W trenerce rywalizujemy, ale bez chamstwa i jakiejś wrogości. Jeden próbuje drugiego przechytrzyć w ramach przepisów, albo lekko przepisy przekraczając, bo wiadomo, że faule też się zdarzają, a taktyczne mają wpływ na mecz.

Wiara to bardzo szerokie zagadnienie, złożone. Moim zdaniem po prostu łatwiej się z nią żyje. Tłumaczy gdzieś, że to jest przedsionek do życia niebiańskiego. Tu sobie pracujemy na tę przyszłość. Ja w to wierzę. Przekłada się to na to, że wszystkie rzeczy, które robi się na ziemi, trzeba wykonywać dobrze i z miłością. To jest ważne dla chrześcijan, ale i to przesłania obecne w innych religiach.

Pan Bóg odpowiada, gdy się z nim rozmawia?

Odpowiada. Różne rzeczy. Każdy człowiek przeżywa modlitwę, wiarę, indywidualnie. Ja swoje już przeżyłem. Mam prawie pięćdziesiątkę na karku. Różne miałem historie w życiu, i radości, i smutku. Ale zawsze towarzyszyła mi w nich wiara. Jak się człowiek modli, ma czas też na zastanowienie głębsze. W święta tym bardziej, gdzie jest czas na wyciszenie. Choć wiadomo, że te święta były dla mnie inne. Trudne, wiadomo. To dla naszej rodziny pierwszy taki raz, sytuacja jest jaka jest. Teraz o tyle inaczej, że w Wielkanoc byłem w Anglii z synem, teraz byliśmy w Polsce z dziećmi w trójkę.

Osoby, które mocno wierzą, mają czasem takie momenty, kiedy zastanawiają się: nie no, tutaj już musiała być jakaś ingerencja sił. Albo, mówiąc kolokwialnie, gdzieś pomogła ręka boska.

Miałem dwa wypadki samochodowe, a zbieg okoliczności był taki, że niewiele brakło, a teraz byśmy nie rozmawiali. Dużo było takich sytuacji, kiedy człowiek się zastanawiał, jak to jest wszystko poukładane i czy pewnych rzeczy po prostu nie jest w stanie prześwietlić na wylot. Jakoś potem wychodzi, że jakby czuwała nad nim opatrzność.

Czasami największym błogosławieństwem są porażki albo trudne przeżycia. To trudno zrozumieć. Ludziom się wydaje, że pan Bóg na każdą modlitwę powinien odpowiadać, robić to, co człowiek chce. A to jest wyższa szkoła tego wszystkiego, większy plan. Nie ma człowieka, który ma same radości. Temat dla teologów, ja jestem człowiekiem praktykującym, który próbuje się stosować do pewnych rzeczy, choć też, jak każdy, grzeszy. Natomiast nie lubię gdybać.  Biorę sprawy w swoje ręce. Te, na które mam wpływ. Z wiarą patrzę w przyszłość, na to jak się będzie moje życie układać, choć wiem, że nie wszystko ode mnie zależy, ale to, co zależy, próbuję robić tu i teraz jak najlepiej.

Miewa pan jednak pytania: dlaczego pan Bóg mnie tak doświadczył?

Zawsze można postawić pytanie “dlaczego?”. Ale tego już nie zmienisz. Pewne rzeczy się wydarzyły. Myślę, że osobom wierzącym jest łatwiej przejść przez pewne trudne chwile. Często słyszy się o osobach bardzo doświadczonych przez los, ale które zostają przy Bogu. Niejeden by się odwrócił, rzucał to “dlaczego?”, a tu gdzieś, te trudności, ten krzyż, który nosimy, powoduje, że to jeszcze bardziej zbliża do Boga. Ja też mam tak czasami. Są momenty, gdy jest ciężko. Potem jest gdzieś łatwiej. I tak na zmianę.

Ostatecznie trzeba sobie pomagać. Tak jest ten świat urządzony, że najsłabsi mają najgorzej. Nie mają jak się bronić, ich głos jest słabo słyszalny. Trzeba sobie pomagać nawzajem, to jest nasza wspólna dola. Tym, którzy mają mniej od nas. Moja kochana drużyna też wzięła udział w Szlachetnej Paczce, pomogliśmy trzem rodzinom. Ja też w tym roku potrzebowałem pomocy, i otrzymałem ją. Od swoich współpracowników, dawnych zawodników, różnych osób, które spotkałem na swojej drodze. To coś fantastycznego. Jestem za to wdzięczny. Punkty zostają, tytuły zostają, ale przyjaźni i szacunku tak łatwo nie kupisz, nie zdobędziesz. Wiem, że spotkałem na swojej drodze takich ludzi, którzy będą przy mnie do końca życia. Jak będę w potrzebie, mogę na nich liczyć o każdej godzinie, tak jak oni na mnie. To jest największa wartość życia. W tej trudnej sytuacji, jaka mnie spotkała w tym roku, to wsparcie piłkarzy, działaczy, kibiców, było bardzo podbudowujące i za to serdecznie dziękuję. Ktoś podał mi rękę, ja też chętnie ją podam.

A propos podawania ręki. Pamięta pan Jasia Boniowskiego?

Tak, pamiętam.

Znam się z Jasiem i jednak zaskoczyło mnie, że pan go chciał na testach w Arce. Bo to znaczy, że chciał go pan stosunkowo niedawno sprawdzić na wysokim poziomie, a Jasiu nie ukrywał, że różne problemy miał od dawna.

Wiem, że miał trudne momenty. Tak jak kilka innych osób, z którymi pracowałem. Któż takich nie zna? Dawno nie odzywał się do mnie, mam nadzieję, że obecnie wygląda to u niego OK. A wtedy: tak, chciałem mu podać rękę.

U Jasia lepiej, natomiast gdy opowiadał mi tę historię, zastanawiałem się, czy nie podejmował pan osobistego ryzyka.

To nie tak, że bezgranicznie ufam czy bezgranicznie wierzę. Rozumiem spoczywającą na mnie odpowiedzialność, to, że ktoś mi pewne sprawy powierzył i mam zakres obowiązków. Muszę działać przede wszystkim dla dobra drużyny. Ale przy okazji też można pomóc, upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.

Cóż szkodziło zobaczyć, jak wygląda. Wiem, że kiedyś, będąc młodym chłopcem, miał bardzo duży potencjał. Ja się nie boję wyzwań, ryzyka, odbudowywania. Znam też wielu graczy, którzy grając niżej dostawali szansę i radzili sobie. Kwiecień i Sylwestrzak w Koronie? Potem byli kapitanami zespołu. Nawet w Odrze Wodzisław, gdzie byłem chwilę, walczyłem o chłopaka z okręgówki, Kuczoka. Musiałem z jego ojcem rozmawiać, bo już miał iść pracować na kopalnię. Byliśmy na zapleczu Ekstraklasy, wszedł, strzelił bramkę. Takich historii w piłce jest dużo.

Casting w Mielcu też jest możliwy?

Nie ma czasu na castingi, chyba że pojedyncze osoby z dobrymi recenzjami. Ale my za chwilę zaczynamy treningi i ligę.

Wracając jeszcze do pana zespołu: gdzie były największe różnice między tym, co pan podejrzewał o Stali Mielec obserwując zespół z daleka, a będąc w środku?

To jest ciekawe, bo z fotela coś może wyglądać w sposób oczywisty, a potem okazuje się, że sprawy zupełnie inaczej się kształtują. Niby mamy coraz więcej danych statystycznych, motorycznych i tym podobnych. Ale zawsze będzie dochodził czynnik ludzki. Ktoś odnajdzie się współpracy z trenerem o takim charakterze, ktoś z innym. Osoba, która miała złą opinię, może się okazać, że pod wpływem współpracy z kimś innym będzie wyglądać inaczej. Zawsze trzeba z rezerwą traktować takie opinie, dopóki nie pozna się kogoś osobiście. Dla mnie każdy ma czystą kartkę. Potem sprawdzam, czy pewne rzeczy ktoś kupuje, czy wierzy w to co robimy, czy idzie ze mną. Konflikty próbuję na pewno najpierw wyjaśniać, ale też bywają sytuacje w szatni, kiedy trzeba reagować szybko, coś przeciąć, zamiast czekać aż to napęcznieje i może być już za późno.

Są takie zasady, które z miejsca wprowadza pan do szatni?

Nie chcę pewnych rzeczy rozwijać, bo to szeroki temat. Pewne rzeczy wdraża się szybko, inne nie. Przede wszystkim podstawą jest szacunek do siebie nawzajem i pracowitość. Jak tego nie ma, to nie ma się co bawić.

Czego panu życzyć na przyszły rok?

Zdrowia dla mnie, rodziny, i utrzymania Stali Mielec w Ekstraklasie. Mój kontrakt jest tak skonstruowany, że wtedy będziemy pracować jeszcze w następnym sezonie.

Jak utrzyma pan Stal, może pojawią się oferty z większych klubów.

Tego nie wie nikt. To też jest piękne w życiu, że pewnych rzeczy nigdy nie wiesz. Nie ma co sobie tym głowy teraz zaprzątać, trzeba żyć tu i teraz, z pokorą, wiarą i nadzieją patrzeć w przyszłość.

Leszek Milewski

Fot. FotoPyK

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

23 komentarzy

Loading...