Reklama

Wypełnianie pustki. Co wielcy trenerzy robią na emeryturach?

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

28 grudnia 2020, 08:52 • 18 min czytania 13 komentarzy

Przed celebracją ostatniego mistrzostwa Niemiec w swojej karierze, Jupp Heynckes poprosił, żeby oszczędzić mu kąpiel w piwie. Teraz na emeryturze pije maksymalnie lampkę wina. Chodzi po lesie, słucha śpiewu ptaków i spokojnie godzi się z postępującym wiekiem. Arsene Wenger bał się odejścia z ławki trenerskiej nie tyle jak ognia, co nawet jak śmierci. Nie wiedział, czym będzie mógł wypełnić pustkę, którą zostawi po sobie futbolowa adrenalina. Po wszystkim zrozumiał, że był w tym myśleniu wielkim egoistą. Sir Alex Ferguson cieszył się wyjściem z dżungli i wolny czas wypełnił sobie zajęciami godnymi swojego szkoleniowego majestatu. Przejściem na zawodową drugą stronę rzeki Luis Van Gaal spełnił obietnicę daną mamie i poszedł na rękę swojej żonie. Aktualnie mieszka w swoim raju na ziemi. Zaś Vicente Del Bosque dalej robi to, co zawsze umiał najlepiej – rozmawia z ludźmi. 

Wypełnianie pustki. Co wielcy trenerzy robią na emeryturach?

Przyglądamy się temu, co robią i myślą najwięksi trenerzy, którzy w minionej dekadzie kończyli kariery na ławkach rezerwowych, kiedy zgasły jupitery i kiedy odeszli na zasłużone emerytury.

I. PROSTOTA ŻYCIA. JUPP HEYNCKES

Wstaje między 6 a 6:45. Rano spaceruje po lesie. Docenia piękno natury. Kickerowi mówił, że zachwyca go widok wschodzącego słońca przedzierającego się przez liście drzew, a Bildowi, że dopełnia to zapach kory, mchu, ściółki i liści. Słucha śpiewu ptaków. W ogrodzie ma sześć kaczek, a w stawie całą plejadę kolorowych ryb. Zwolnił, ale tylko trochę. Dwa razy w tygodniu chodzi na energiczne spacery. Pływa w basenie. Gimnastykuje się. Nie pije za dużo. Lampka wina raz na jakiś czas. Gotuje mu żona Iris, podobno wspaniale, a on sam piecze chleb, robi dżem i okazjonalnie przypieka ziemniaki.

Żyje zupełnie inaczej niż siedemdziesiąt pięć lat temu, kiedy przyszedł na świat jako ostatni z dziewięciorga rodzeństwa. Wtedy w sport uciekał, bo musiał. Bo nie było co jeść, bo rodzice kilka kilogramów kartofli chowali w piwnicy na czarną godzinę, która mogła nadejść każdego kolejnego dnia, bo kraj boleśnie odbudowywał się po upiorach nazizmu. Bo jeśli nie zakochałby się w piłce nożnej, to miałby problem, żeby zakochać się w czymkolwiek. Bieda nie jest atrakcyjna.

Od tego czasu minęło jednak wiele wiosen i Heynckes nic nie musi. Jako piłkarz wygrał Euro 1972 i Mundial 1974, jako trener dwukrotnie wznosił do góry puchar Ligi Mistrzów. W obu rolach po cztery razy wygrywał mistrzostwo Niemiec. Dorobił się. Nawet jeśli jego państwowa emerytura wynosi zaledwie 217 euro, bo skorzystał z prawa do nieopłacania składek, to na brak oszczędności narzekać nie może. Czasami piszą dawni kumple z piłki. Uli Hoeness zaprasza na koszykówkę. Bastian Schweinsteiger życzy zdrówka. Nawet Mario Mandżukić, sympatyczny Jugol, czasami odezwie się do starego trenera, żeby poradzić się w jakiejś sprawie.

Reklama

***

Jupp Heynckes oswoił ze swoją emeryturą wszystkich. W końcu odchodził na nią dwukrotnie.

W 2013 jako zwycięzca absolutny. Zdobywca Ligi Mistrzów, Bundesligi i Pucharu Niemiec. Geniusz tworzący doskonały grunt do budowy dla Pepa Guardioli. Sam czuł, że nadchodzi jego czas. Na jednej z konferencji prasowych śmiał się, że choć na jego głowie zostały same siwe włosy, że choć wzrok już nie ten co kiedyś, to dalej potrafi odczytywać sygnały dawane mu przez własne ciało. A te wskazywały, że czas odpocząć. Czas przejść na emeryturę.

– Gdybym był piętnaście lat młodszy, poważnie myślałbym o pracy w innym kraju, ale cóż, nie jestem piętnaście lat młodszy – uśmiechał się.

W 2013 roku odmówił też Sky, które złożyło mu intratną ofertę pracy jako telewizyjny ekspert przy Bundeslidze. Nie bawiło go to, nie chciał pracować w piłce w innej roli, jeździć po stadionach, chodzić po studiach na nagrania. Przekonywał, że ma co robić. Że mnóstwo satysfakcji daje mu spokój, cisza, żona, dom, zwierzęta i poznawanie przeróżnych nowych hobby. A mimo to jego nazwisko wciąż przewijało się na trenerskiej karuzeli. Plotkowało się, że może przejmie Real, może przejmie Barcę, może przejmie jakiś angielski klub, ale on konsekwentnie odmawiał.

Aż do 2018 roku, kiedy postanowił zafundować sobie ostatni taniec i podjął się nieco karkołomnego zadania ratowania sezonu Bayernu, który wpadł w olbrzymi dołek pod wodzą Carlo Ancelottiego. Na Allianz Arenę znów zawitała jego sympatyczna czerwona twarz. Szybko wprowadził swoje zasady. Bild podawał konkrety: wcześniejsze treningi, ograniczenie możliwości używania telefonów komórkowych na terenie ośrodka i w szatni, dbałość piłkarzy o czystość w szatni, okazywanie szacunku wszystkim pracownikom klubu, skonsolidowanie grupy i zakaz tworzenia grupek, wspólne posiłki po treningach.

Reklama

Drużynę przejmował w przerwie reprezentacyjnej i kolejni piłkarze zjeżdżali się na Sabener Strasse grupami, w nieregularnych odstępach czasowych, dlatego też Jupp Heynckes przeprowadził trzy identyczne odprawy w sali do fitnessu. Świadkowie mówią, że choć mówił właściwie to samo, to każda kolejna była lepsza. Umiał zjednywać sobie grupę. Błyskawicznie poprawił wyniki. Szybko zapewnił Bayernowi mistrzostwo i równie szybko doprowadził go do półfinału Ligi Mistrzów, gdzie Bawarczycy polegli w dwumeczu z Realem (1:2, 2:2), ale wielu uważa, że absolutnie niezasłużenie.

***

Coraz częściej mówiło się, że choć tylko przygotowywał grunt pod młodszego następcę (później okazało się, że pod Niko Kovaca), to powinien w Monachium zostać na dłużej. A on też chyba się tymi plotkami doskonale bawił.

Kilka jego wypowiedzi:

Grudzień 2017

Krytycy twierdzą, że nie trenowałem już od czterech lat, ale futbol nie został wymyślony na nowo. Wiek to liczba i nic więcej. Niektórzy czują się staro w wieku czterdziestu pięciu lat, ale ja się nie zmieniłem. Nadal kocham muzykę i sport. Czuję się młody. 

Luty 2018, Bild

Ja już powoli kończę swoją robotę. Widzę kilku potencjalnych następców w Bayernie. Thomas Tuchel jest świetny. Bardzo mądry człowiek, otwarty umysł, geniusz taktyczny. 

Marzec 2018

Mogę tylko powiedzieć, że nic nie zostało jeszcze postanowione, ponieważ do tej pory zdecydowanie nigdy nie powiedziałem, że latem przejdę na emeryturę. 

Ale w końcu się zdecydował. Po wszystkim śmiał się, że ten sezon w Bayernie to doklejony taśmą ostatni rozdział w jego sportowej biografii, coś wyjątkowego, co trzeba było dopowiedzieć, ale też tym samym wywrócić do góry nogami wszystko, co zostało napisane wcześniej. Dodał też, że cholernie niewiele jest osób, które biorą udział w tych przygodach po siedemdziesiątce i że w takim wypadku trzeba z takiej możliwości korzystać. Swoich podopiecznych Heynckes poprosił tylko o to, żeby nie serwowali mu kąpieli z piwa przy świętowaniu mistrzostwa Niemiec.

Nie został oblany.

Legendzie należał się szacunek.

***

Fragment wywiadu Juppa Heynckesa dla Kickera.

Trochę się wycofałeś. Nie tęsknisz za zainteresowaniem ludzi, za światłami jupiterów?

Ani trochę. Jestem spokojny i szczęśliwy, gdy mogę cieszyć się życiem w ciszy, w spokoju, w normalności. Nie potrzebuję publiczności. Tam jest tyle powierzchowności, której kompletnie nie potrzebują, że ani trochę za tym nie tęsknię.

Jak radzisz sobie ze starzeniem?

To normalna kolej rzeczy. Nie mam najmniejszego problemu ze starością. Zawsze miałem stabilną psychikę. Patrzę na nasze istnienie i wiem, że przemijamy. Że nasz czas mija, że coś się kończy. Wobec tego potrafię cieszyć się prostymi rzeczami. Nie potrzebuję dużo mieć i dużo znaczyć, żeby być. Prawdziwe życie to mieć oczy otwarte na naprawdę piękne rzeczy i móc świadomie cieszyć się nimi w ciszy.

Czy był taki moment w twoim życiu, w którym nie godziłeś się z postępującym wiekiem?

Nigdy. Prawie zawsze byłem w pracy, nawet będąc na wakacjach myślałem o nowym sezonie, o transferach i programach treningowych. Nie było czasu na inne myśli. Teraz tego czasu jest więcej. Przychodzą refleksje, ale też proste wnioski: trzeba żyć tak, jak się żyło, tylko wolniej.

II. NIEWOLNIK PASJI. ARSENE WENGER

Mircea Lucescu powiedział o nim kiedyś, że jest wyniosłym arystokratą. Kimś zupełnie innym niż związany z kulturą robotniczą sir Alex Ferguson i pełny szaleństwa Jose Mourinho. Ale Wengerowi daleko było do niedostępności patrycjusza. Wychowywał się w barze, który prowadzili jego rodzice – widział bijatyki, pijaństwo, alkoholików, dramat ich rodzin, złamane życia i serca, no i te wszystkie niekończące się alkoholowe bzdurne dyskusje. Nauczył się być blisko ludzi. Być empatycznym i czułym. Tym samym trafiał do wielu pokoleń wspaniałych piłkarzy Arsenalu. Poza tym był Francuzem i któregoś razu, kiedy dziennikarz BBC przytoczył mu słowa rumuńskiego szkoleniowca, odparł bardzo krótko: – W moim kraju arystokratom ścięto głowy. 

Ale przy tym Robert Pires uważał, że w każdym jego ruchu jest przerażająca wręcz elegancja, jakiś szalony pedantyzm. I trudno nie odnieść wrażenia, że w swoim połączeniu dystyngowania z olbrzymią pasją do futbolu był postacią absolutnie niebanalną. Jednym z ostatnich romantyków wielkiego futbolu. Wolał stawiać na młodych, szkolić i nie wygrywać niż wydawać miliardy na nowych piłkarzy. Sprzeciwiał się szejkom, choć Arsenal też nie był całkowicie wolny od ich wpływów. Z każdym rokiem ze swoją kostycznością zaczynał stawiać się coraz większym dinozaurem wobec zmieniających się – głównie dochodzącymi zerami w kwotach transferowych – realiów współczesnej piłki. Zdaje się, że zwyczajnie nie lubił tego całego blichtru, z którym – z każdym rokiem coraz bardziej – wiązał się futbol.

– Jeśli umieścisz dwudziestu miliarderów u sterów dwudziestu angielskich klubów, będzie tylko jeden zadowolony miliarder i dziewiętnastu wściekłych miliarderów. Dla nich nie istnieje nic pomiędzy. Żadna idea, żadna tradycja – mówił.

Przy tym wszystkim, im dłużej prowadził zespół Kanonierów, tym częściej pojawiały się głosy, że się zasiedział. Że czas coś zmienić, że czas tę legendę zrzucić z piedestału. Przyspieszała akcja Wenger Out. Akcja, która jemu samemu kojarzyła się wyłącznie z wysyłaniem go ludu na śmierć.

Ze ścięciem głowy artytokracie.

***

Najlepiej świadczy o tym prześledzenie wypowiedzi Arsene’a Wengera na temat własnego przejścia na emeryturę.

Tworzy się z tego obraz wielkiego lęku francuskiego szkoleniowca. Pewnego razu powiedział, że czasami o tym myśli, ale nie dłużej niż pięć sekund, bo wtedy zaczyna panikować. Innym razem, że całkowicie ignoruje ten temat, bo nie wypada pytać nikogo o datę śmierci. Jeszcze innym, że odejście na drugą stronę rzeki to przerażająca podróż od ciągłego bycia aktywnym do całkowitej pustki, której najzwyczajniej w świecie się boi. Doszło nawet do tego, że porównał się do hazardzisty, któremu nie idzie i wszyscy kumple mówią, żeby przestał grać, ale on ciągle wierzy, że się odkuje.

Przez jego wieloletnią obsesję i trwanie na ławce trenerskiej Arsenalu rozpadł się nawet jego związek. Annie Brosterhous, wieloletnia partnerka Francuza, ponoć miała mu postawić ultimatum: piłka albo ja. Wenger wybrał futbol i choć brzmi to jak absurdalna legenda, to sam wielki szkoleniowiec nigdy się od tego nie odciął, kolejnymi wypowiedziami tylko ją potwierdzając.

– Bardzo zaniedbałem wszystkich ludzi wokół mnie. Piłka to żar, który uzależnia człowieka, ciągła adrenalina, która odwodzi go od bliskich – powiedział kiedyś z rozbrajającą szczerością.

***

Nawet, kiedy w końcu poddał się i abdykował, długo udawał, że nic się nie dzieje, że pracuje jak dotychczas, że chce dalej trenować i że nie przechodzi na emeryturę. To był 2018 rok. Od razu zaczęto łączyć go z różnymi wielkimi firmami – z Bayernem, z Juventusem, z klubami francuskimi. Ale on na rok zniknął. Zwolnił. Z mediami spotkał się dopiero po roku od odejścia z Arsenalu. Wszystko dlatego, że zaangażował się w technologiczny projekt PlayerMaker, który przedstawia się jako innowacyjny nowy system treningowy, w którym lokalizatory GPS są dyskretnie przymocowane do butów zawodników, zastępując nieporęczne urządzenia umieszczone gdzieś na rękawach t-shirtów. Wenger w to zainwestował. Czy mu się zwróciło? Na razie trudno powiedzieć, ale sam wierzy, że to najrozsądniej wydane pieniądze w jego karierze post-piłarskiej.

Ale powodzi mu się. Występuje na przeróżnych piłkarskich galach i ceremoniach. Ostatnio widzieliśmy go podczas gali FIFA The Best. Wyglądał jak zawsze. Dystyngowany. Wyrachowany. Elegancki.

Udziela się też na konferencjach trenerskich, ponieważ twierdzi, że w pewnym momencie celem życia każdego człowieka staje się nauczanie innych tego, czego samemu się nauczyło, a także organizuje lub firmuje swoim nazwiskiem akcje charytatywne.

No i myśli. Bardzo dużo myśli.

***

Dawno doszedł już do wniosku, że pasja to egoizm. Że to wszystko, co trzymało go u trenerskiego szczytu było skrajnie samolubne. Kapitalny kawałek z Guardiana. 

Arsene Wenger często wyobraża sobie, co powie Bogu, gdy umrze. W większości tych wymian Bóg prosi Wengera, aby opowiedział mu swój czas na Ziemi, to, w jaki sposób nadał sens własnemu życiu i jak traktował innych. “Próbowałem wygrywać mecze piłki nożnej!” Wenger wyjaśnia w swoich myślach. Bóg patrzy na niego, zasępia się i odpowiada sceptycznie: “To wszystko?”. Wenger idzie dalej: „Wygrywanie meczów jest naprawdę trudne, wymaga to czasu i talentu”. Jeśli dobrze wykonujesz swoją pracę, sprawiasz radość milionom ludzi, rozbudzasz zbiorową euforię, niekiedy zapewniasz im katharsis. A jeśli nie… W tym momencie Wenger wraca do rzeczywistości.

– Czasami czuję, że boję się, że w moim życiu zajmowałem się tylko piłką nożną. Tak więc, kiedy mówię do Boga, jest to trochę pretensjonalne, trochę wydumane. Wiecie, czasami, kiedy myślę sobie, że Bóg faktycznie istnieje i prowadzi z tobą rozmowę, która pozwala ci trafić do Nieba lub strąca cię do Piekła, zależnie od tego, jak przeżyłeś swój czas na ziemi, to trochę śmieszne wydaje się to, że poświęciłem swoje życie piłce nożnej. 

Niewątpliwie nie jest to banalny poziom refleksji.

***

Coraz więcej osób mówi o nim, że zaczyna przypominać filozofa. Że poziom jego impresji na temat rzeczywistości i umiejętność samookreślenia wyróżniają go z futbolowego światka. Ale sam zdaje się odczuwać to zupełnie inaczej. Jeszcze w czasie kariery przyznawał, że cholernie zazdrości sir Alexowi Fergusonowi.

– Czasami zastanawiam się, co mój wielki przyjaciel, sir Alex Ferguson, robi na emeryturze. Czy się nudzi? A potem z nim rozmawiam i widzę, że jest szczęśliwy i nigdy nie mówi, że tęskni. Chciałbym mieć takie podejście jak on – rozwodził się wielokrotnie Wenger.

III. WYCIĄGNIĘTY Z DŻUNGLI. SIR ALEX FERGUSON

Pół roku po przejściu na emeryturę sir Alex Ferguson wystąpił w brytyjskiej wersji Milionerów. Na pytania odpowiadał wraz z Eamonnem Holmesem. Wygrana miała zostać przeznaczona na cele charytatywne. Szło im przyzwoicie, choć stosunkowo szybko wykorzystali wszystkie koła ratunkowe. Ale to show, zabawa, nikt specjalnie nie przykładał wagi do ich faktycznej wiedzy. W końcu doszli do bariery siedemdziesięciu pięciu tysięcy funtów i pytania o cegłę, na którym polegli. Oznaczało to, że program opuszczali z pięćdziesięcioma tysiącami.

W czasie programu Chris Tarrant, gospodarz Milionerów, zadał Fergusonowi czysto żartobliwe pytanie, czy ten wystąpiłby w programie zatytułowanym wdzięcznie „Jestem gwiazdą, wyciągnij mnie stąd”, polegającym na tym, że znana osoba lądowała w dżungli i próbowała przetrwać.

– Dlaczego mam wracać do dżungli, skoro właśnie z niej wyszedłem! – odparł rezolutnie Szkot.

Sam powiedział kiedyś, że nigdy nie żałował decyzji o przejściu na emeryturę. Zawsze chciał opuścić klub w momencie, kiedy ten będzie silny i perspektywiczny. Nie chciał zostawiać Manchesteru United słabującego, walczącego z własną legendą, pałętającego się gdzieś w środku tabeli. Odchodził więc jako mistrz Anglii, namaszczający na swojego następcę Davida Moyesa, któremu jednak kompletnie nie wyszło. Ale to trzeciorzędne w tej historii i właściwie nijak mające się do wielkości Fergusona.

Jego przejście na drugą stronę zawodowej rzeki było końcem epoki. W dniu, kiedy ogłosił odejście, akcje United na nowojorskiej giełdzie spadły o 5%.

***

Oczywiście nie było jednak tak, że Szkot zawsze wiedział, kiedy ze sceny zejść. Nie, wprost przeciwnie – wielokrotnie się wahał. Arsene Wenger opowiadał kiedyś, że Ferguson, znajdując się jeszcze w swoich złotych czasach, zaprosił go na rozmowę, na której poprosił go, żeby ten przejął Manchester United po jego odejściu. Na luźne, niezobowiązujące, bardzo ogólne pytanie o to, kiedy to miałoby stać, wielki sir Alex odpowiedział ponoć, że jak najszybciej. Francuz oczywiście się nie zgodził. Inny razem Jose Mourinho wspominał, że w 2008 roku między nim a wybitnym szkockim szkoleniowcem również odbyła się rozmowa o planowanym odejściu tego drugiego. Portugalczyk miał odpowiedzieć krótko:

– Nie ma opcji. Poczekaj na mnie.

Nie poczekał, ale świadczy to tylko o tym, że wątpliwości są czymś zupełnie normalnym. To zawód, w którym łatwo o wypalenie. Inna sprawa, że od początku Sir Alex Ferguson miał plan na swoją emeryturę. I mało, że został dyrektorem i ambasadorem Czerwonych Diabłów, co dało mu solidny – i właściwie dożywotni – zarobek. Mało, że podobną rolę dostał w UEFA. Albo że zaczął wykładać na Harvardzie. Że zarobił mnóstwo kasy z wydanych książek, że dołączył do elitarnego grona mówców, biorących tysiące funtów za minuty wystąpień, obok prezydentów USA. Jeszcze mało, że wraz z sir Michaelem Mortizem, miliarderem i filantropem, obiecał dwa miliony funtów darowizny i wsparcie intelektualno-szlacheckie dla cudownej akcji Marcusa Rashforda, który w mijającym już roku wywalczył darmowe posiłki dla dzieci z biednych rodzin.

To wszystko stanowi aktywności, które pozwoliły mu naturalniej, mniej drastycznie, zwolnić.

Ale najważniejsze w tej całej opowieści było to, że sir Alex Ferguson sam dawał sobie prawo do odpoczynku. Śmiał się, że na emeryturze wyszedł z niego leń. Że dopiero po karierze zauważył, że ma skłonność do długiego wylegiwania się w łóżku. Docenił fakt, że po dwudziestu sześciu latach pracy w jednym z największych klubów na świecie nie musiał już nigdy więcej wstawać codziennie o szóstej rano. Ma spokój.

***

Arsene Wenger twierdzi za to, że to, co umieszcza szeroki uśmiech na twarzy swojego wieloletniego rywala, to nie jest ani brak zmartwień, ani większy spokój, a konie. Były trener United jest nawet współwłaścicielem konia wyścigowego Rock of Gibraltar – wielkiego czempiona i zwycięzcy wielu prestiżowych nagród. Jest regularnym bywalcem wyścigów. Tym żyje. Kiedyś powiedział:

– W wyścigach fascynuje mnie to, że zawsze ktoś wygrywa. Nie ma remisów. A ja zawsze w życiu gram o zwycięstwo, nigdy na remis. 

IV. NARCYZ SIĘ NAZYWAM. LUIS VAN GAAL

Żonie obiecał, że odejdzie na emeryturę w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Matce, że w wieku sześćdziesięciu pięciu. Pierwszej obietnicy nie dotrzymał, drugą jak najbardziej. Ale to nic dziwnego. Pierwszej zależało na tym, żeby mieć go na wyłączność dla siebie, więc chciała, żeby jak najszybciej zrezygnował ze stresów związanych z prowadzeniem najlepszych drużyn europejskiego futbolu, a drugiej, kiedy był jeszcze tylko aspirującym młodym piłkarzem, a nie wielkim trenerem, żeby nie ograniczał się tylko do krótkiej kariery sportowej i zapewniał sobie przyzwoity byt do sędziwego wieku.

Sam twierdzi, że wszyscy od samego początku wiedzieli więc, kiedy przejdzie na emeryturę. Dobra, wszyscy, może oprócz żony. Holender lubi też mówić, że czuje się spełniony, bo prowadził reprezentację Holandii i największe kluby w wielu krajach. W Holandii – Ajax i Alkmaar, w Hiszpanii – Barcelonę, w Niemczech – Bayern, w Anglii – Manchester United. Kiedy przejmował tę ostatnią drużynę wiedział, że czeka go tam ostatni taniec.

– Powinienem był wtedy przyjąć ofertę Tottenhamu, bo to była drużyna znacznie bardziej perspektywiczna, ale pomyślałem sobie, że skoro to ma być moja ostatnia praca, to wezmę Manchester United na dwa lata, żeby wpisało się to w profil całej mojej kariery trenerskiej. To nie miało prawa się udać. Tam było za wielu starych zawodników, drużyna potrzebowała przebudowy i absolutnie nie dziwię się, że zespół przejął Jose Mourinho, bo to znacznie lepszy trener ode mnie. Wystarczy spojrzeć na moją gablotę z trofeami i jego gablotę z trofeami – mówił Van Gaal w BBC.

Bo u sterów Czerwonych Diabłów mu nie poszło. Wygrał tylko Puchar Anglii, w lidze zajmując piąte i czwarte miejsce. Poniżej oczekiwań.

***

Miesiąc po odejściu z północnej Anglii, dostał wiele ofert z różnych zakątków świata. Wbrew temu, co obiecywał, chciał nawet przejąć Feyenoord Rotterdam, ale tym razem posłuchał się żony, która kategorycznie się na to nie zgodziła. Trochę później oficjalnie i bardzo zdecydowanie ogłosił, że usuwa się w cień i nie zamierza już podejmować żadnej pracy.

Jaki ma pomysł na nowe życie?

Wraz z żoną, dziećmi i wnukami przeprowadził się do portugalskiego Algavre. Swojego raju na ziemi. Miejsca, które wskazywał w praktycznie każdej rozmowie w czasie swojej kariery, w której ktoś pytał go o to, gdzie chciałby mieszkać, kiedy to wszystko się skończy. Apartament kosztował go 3,5 miliona euro. Tak wycenił swoją komfort, swoje szczęście i zdaje się, że było warto. W 2018 wymieniano go jeszcze w gronie kandydatów do objęcia stanowiska selekcjonera reprezentacji Holandii, czasami występuje jeszcze na międzynarodowych kursach szkoleniowych dla trenerów, ale te wszystkie aktywności ogranicza do przyzwoitego minimum.

Jest zadowolony z siebie.

– Wszyscy myślą, że jestem narcyzem. W rzeczywistości jestem przeciwieństwem samolubności. W piłce czasami trzeba komuś dać kopa, trochę podostrzyć, trochę poudawać. Media mnie lubią, bo udzielam uczciwych odpowiedzi. Ilu ludzi w piłce nożnej robi tak samo, wali prosto z mosto? Niewielu. Nie kłamię. Zawsze prawda. Okej, może tak nie do końca, może to moja prawda, a ktoś ma inną. Ale taka jest prawda – uśmiechał się Holender w tej samej rozmowie z BBC. 

V. W BŁYSKU CIENIA. VICENTE DEL BOSQUE

Czy pasuje do tego grona? Pasuje, choć nigdy nie był ani tak wielki, ani tak przekonujący, ani tak ciekawy, jak pozostała czwórka. Jego siłą była prostota. To, że potrafił lśnić w cieniu. Swoją normalnością składał hołd wielkim piłkarzom, z którymi pracował. Z Realem Madryt wygrał wszystko, co mógł wygrać w piłce klubowej. Z Hiszpanią wygrywał i Mundial, i Euro. Steve McManaman twierdził, że Del Bosque powinien mieć pomnik w każdym hiszpańskim mieście. Xavi doceniał jego wielką empatię. Iker Casillas mówił, że jego spokój potrafił wygrywać mecze. Nie wydzierał się przy linii bocznej, nie robił pokazówek, nie zabierał show swoim gwiazdom. Zarządzał nieprzeciętnymi ludźmi, ich ego, ich oczekiwaniami, ich marzeniami. W jednej drużynie potrafił zmieścić talenty Xaviego, Iniesty, Silvy, Fabregasa, Busquetsa i całej reszty. Wiedział, że tiki-taka ma swój złoty czas i doskonale to wykorzystywał.

W kwestii emerytury był zdecydowany.

– Po reprezentacji nie przejmę żadnego klubu. Nie ma na to żadnych szans – mawiał za każdym razem, kiedy jego nazwisko przewijało się w kontekście ponownej pracy w Realu.

Wahał się tylko, co do czasu, kiedy porzuci robotę w La Roja. Już w 2012 mówiło się, że po Mistrzostwach Europy w Polsce i na Ukrainie może pożegnać się z federacją. Sam, zazwyczaj małomówny, tylko podsycał te plotki, deklarując, że jego czas jest coraz bliższy. Ostatecznie zrezygnował jednak dopiero po kompletnie nieudanej Brazylii 2014 i Francji 2016. Może ciut za późno, ale kto by to pamiętał?

I zdania nie zmienił. Innej pracy już nie podjął.

Aktualnie figuruje jako jeden z doradców hiszpańskiej federacji piłkarskiej i okazjonalnie pojawia się w mediach. Jego rozmowy z ludźmi hiszpańskiej pojawiają się na łamach dziennika El Pais. Głośno było o wywiadzie z Quique Setienem po jego zwolnieniu z Barcy, w której 62-latek opowiadał swojemu starszemu koledzy o swoim niepowodzeniu i toksycznej relacji z Leo Messim. Fragment tamtej rozmowy:

Rozumiem twoją relację z Messim. Mam wielkiego przyjaciela, trenera, który prowadził kiedyś Atletico i on opowiadał mi o konflikcie z jednym ze swoich piłkarzy. To była ciężka sprawa, ultimatum na zasadzie: ty albo ja. Postawił się twardo, powiedział, że wyrzuci swojego podopiecznego. Ale zwykle jest odwrotnie. To gracz jest lepiej chroniony niż jego szkoleniowiec. 

Leo Messi jest wyrachowany, nie mówi zbyt wiele, ale zachowuje się tak, że sprawy toczą się po jego myśli. Teraz mnie już w klubie nie ma i widzę, że wiele razy powinienem zrobić inaczej, powinienem podjąć inne decyzje. Choć wiem, że są miliony ludzi, którzy uważają, cokolwiek by się nie działo, że Messi jest ważniejszy od klubu i trenera. 

Tata Martino powiedział kiedyś do Messiego, że wie, iż ten jednym telefonem do prezydenta może go wyrzucić go w każdej chwili i poprosił go, żeby ten chociaż nie udowadniał tego każdego dnia. Czułeś tak samo?

Tak, znam to. 

Dobra rozmowa. Do tego taka, która bardzo szerokim echem odbiła się w całej Europie. A to przecież nie koniec, bo Del Bosque całkiem sympatycznie pogadał sobie też chociażby z Casillasem i Mendilibarem. W sumie nic dziwnego, bo z ludźmi – z tego co mówią jego podopieczni – rozmawiać umiał zawsze.

JAN MAZUREK

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Komentarze

13 komentarzy

Loading...