Mamy drugą połowę grudnia, a NBA dopiero rozpoczyna sezon. Albo już – bo przecież ubiegłe rozgrywki zakończyły się w październiku. Nieźle ten koronawirus namieszał, ale i do takiego obrotu spraw się przyzwyczaimy. Jeśli tolerowaliśmy Ligę Mistrzów w wakacje, to koszykarze najlepszej ligi świata rozpoczynający zmagania pod koniec roku i walczący o mistrzostwo w lipcu, też nie będą nam straszni.
Owszem, przerwa pomiędzy sezonami nigdy nie była taka krótka. I nie chodzi tylko o NBA, ale wszystkie największe ligi profesjonalne w Stanach. Ostatni mecz poprzednich rozgrywek miał miejsce 11 października – Los Angeles Lakers po raz czwarty pokonali wtedy Miami Heat i przypieczętowali mistrzostwo. Nieco ponad dwa miesiące później obie te ekipy, a także dwadzieścia osiem innych, ponownie pojawi się na parkiecie. Startujemy od spotkania Golden State Warriors – Brooklyn Nets, które rozpocznie się w środę, godzinę po północy.
Nas oczywiście ten szybki powrót cieszy, ale niektórym, w tym przede wszystkim LeBronowi Jamesowi i spółce, a także koszykarzom z Florydy mogą towarzyszyć mieszane uczucia. Bo przecież mają świeżo w pamięci – i nogach – to, co działo się w sezonie 2019/2020. Zespoły pokroju Boston Celtics czy Denver Nuggets również, bo swoje wojaże w play-offach zakończyły we wrześniu. Znacznie wcześniej odpadły drużyny, które zostały zaproszone do „bańki”, ale nie znalazły się w gronie szesnastu najlepszych zespołów.
Najciekawsze jest jednak to, że aż osiem drużyn ostatni raz w akcji oglądaliśmy… w marcu. Zawodnicy w nich występujący nie będą zatem narzekać na zmęczenie. A wręcz przeciwnie – zapewne są głodni gry. No ale właśnie, tacy Lakers powiedzieć tego samego raczej nie mogą.
Kiedy 6 listopada NBA oficjalnie ogłosiło terminarz, LeBron James odniósł się do niego przez media społecznościowe. Choć to dużo powiedziane – po prostu umieścił relację na Instagramie z niezadowoloną emotikonką. Sami rozumiecie, normalnie kończył granie w czerwcu i wracał pod koniec października. Cóż, tym razem faktycznie miał krótkie wakacje. Ale przecież wielu zawodników „odpoczywało” przez około dziewięć miesięcy.
Trzeba było zatem wypracować kompromis. Po rozmowach, w których brali udział właściciele klubów, władze ligi, a także NBPA (National Basketball Players Association), uzgodniono, że to właśnie końcówka grudnia, nie styczeń czy luty, będzie odpowiednim momentem na start rozgrywek. Z tym że decydujące okazały się – jak to już bywa – po prostu względy ekonomiczne.
Here we go again
Czy wypoczęte zespoły będą miały przewagę nad tymi, które brały udział w playoffach? W pewnym stopniu na pewno. Choć wiadomo, że Charlotte Hornets wciąż będzie dostawać bęcki od Lakers czy Heat – przewaga talentu jest po prostu zbyt duża. Nie ma jednak wątpliwości, że trenerzy za priorytet obiorą oszczędzanie swoich najlepszych graczy. Tak aby nikogo nie przemęczyć, nie doprowadzić do niechcianej kontuzji.
Kto w tym całym zamieszaniu odnajdzie się najlepiej?. Albo inaczej – który zespół jest nie tyle, co utalentowany, ile spragniony gry? W oczy rzucają się Portand Trail Blazers – czyli ekipa, która odpadła w pierwszej rundzie playoffów, a po sezonie dokonała niezbędnych wzmocnień. Brakowało im skrzydeł, teraz mają skrzydła (doszli Derrick Jones Jr oraz Robert Covington). Powinni być groźni, ale generalnie rozkład sił w lidze nie powinien się drastycznie zmienić.
Zdecydowanym faworytem do tytułu – według bukmacherów – będą Lakers. Oprócz nich wysoko stoją szanse Milwaukee Bucks, Los Angeles Clippers oraz Brooklyn Nets.
Bucks oraz Clippers mocni byli już rok temu, ale Nets stanowią nowość. Są przede wszystkim wielką zagadką, bo choć ich liderom – Kevinowi Durantowi oraz Kyriemu Irivingowi – umiejętności odmówić nie można, tak obaj po prostu dawno nie grali oficjalnego meczu w NBA. Pierwszy z nich podczas finałów w 2019 roku zerwał ścięgno Achillesa i – jak to w przypadku tak poważnej kontuzji bywa – przez długi czas po prostu dochodził do pełni sprawności. Drugi zaś ostatni raz na parkiet wyszedł na początku lutego.
Oczywiście ta dwójka ma już za sobą spotkania przedsezonowe, ale na ich podstawie trudno wysuwać wnioski. To po prostu weterani, wielkie gwiazdy, które będą chciały o sobie przypomnieć. Durant wcale nie musi wrócić do dawnej formy, jakkolwiek nie byłoby to przykre. Natomiast Irving powinien kosić, jasne, ale ostatnio więcej mówiło się o jego „konflikcie” z dziennikarzami. Nie chciał bowiem udzielać wywiadów, żeby móc skupić się na koszykówce.
To kolejna kontrowersja z udziałem tego zawodnika. Mówimy w końcu o zwolenniku teorii spiskowych, który niegdyś powątpiewał, czy ziemia na pewno jest płaska. Charles Barkley kilka dni temu powiedział o nim tak:
– Kiedy on gada, zastanawiam się, o czym i co stara się przekazać? Zaczyna mówić, jakim to artystą nie jest. To koszykarz. Nim właśnie jest. Nie działamy na froncie, nie jesteśmy nauczycielami. Ej, człowieku, kozłuj piłkę, przestań zachowywać się, jakbyś był najmądrzejszą osobą na świecie.
Stephen Curry ma znacznie lepszą reputację od Irvinga, ale sytuacja jego Golden State Warriors jest bliźniaczo podobna do tej Nets. Najlepszy niegdyś zespół NBA został rozbity przez kontuzje i w nadchodzących miesiącach – już kompletnie odmieniony – będzie chciał udowodnić swoje. Z tym samym trenerem, Currym i Draymondem Greenem na pokładzie, ale i tak w dużej mierze innym składem.
Może się jednak okazać, że co było, to było. I znacznie lepiej będą prezentować się młodsze drużyny, którym ostatnio po prostu nic nie dolegało. Denver Nuggets w końcu już w ubiegłym sezonie awansowali do finałów konferencji, a Nikola Jokic czy Jamal Murray to wciąż młodzi gracze. Potencjału nie brakuje też ich odpowiednikom z konferencji wschodniej – Boston Celtics.
Kto jeszcze może zaskoczyć? Toronto Raptors w sezonie regularnym od lat radzą sobie świetnie, ale gasną w playoffach. Może tym razem będzie inaczej? Utah Jazz nie brakuje ambicji, jednak ostatnio również kończyli rozgrywki szybciej, niż zamierzali. Dla Luki Doncica i Dallas Mavericks na walkę o mistrzostwo wciąż może być za wcześnie, ale głupio byłoby ich skreślać.
Nowe barwy brody?
Co natomiast z zawodnikami, którzy dopiero co zmienili klub? Akurat przed sezonem 2020/2021 nie miało miejsca wielu istotnych transakcji. Najgłośniejsza była przeprowadzka Russella Westbrooka (w drugą stronę poszedł John Wall) z Houston Rockets do Washington Wizards. To jednak zawodnik, który w przyszłym roku skończy 33 lata i nie oszukujmy się, nie zrobi nagle ze swojego pracodawcy nowej potęgi.
Tak naprawdę – do największego transferu może dopiero dojść. Wszystko dlatego, że mocno niezadowolony z sytuacji swojego zespołu jest James Harden. Trzykrotny król strzelców ligi na przedsezonowych przygotowaniach Rockets pojawił się ze sporym opóźnieniem. A wcześniej… po prostu imprezował, co chwilę widziano go w różnych klubach. Kiedy wreszcie wyszedł na parkiet, w oczy rzucała się jego poszerzona sylwetka. Nie da się ukryć – „Brodzie” się sporo przytyło.
Niepotrzebne kilogramy, biorąc pod uwagę natłok meczów w NBA, powinien zrzucić szybko. Ale kibice ekipy z Houston są już raczej pogodzeni, że prędzej czy później zmieni też miejsce zamieszkania. Sam koszykarz co prawda mówił, że obecnie skupia się na grze w Rockets. Nieomylny reporter ESPN – Adrian Wojnarowski – trzyma się jednak tego, że Harden zażądał transferu i najchętniej trafiłby do Sixers albo Nets.
Ekscytacji, którą gwarantują transferowe plotki, zazwyczaj dostarczają nam również pierwszoroczniacy. Tegoroczna klasa nie należy jednak do najmocniejszych. Wśród zawodników, którzy zadebiutują w NBA, wyróżnia się przede wszystkim LaMelo Ball – syn kontrowersyjnego ojca-celebryty LaVara oraz brat grającego w New Orleans Pelicans Lonzo. Patrząc na mecze Charlotte Hornets w okresie przygotowawczym – ogląda się go naprawdę przyjemnie. Co chwilę zaskakuje niekonwencjonalnymi podaniami, świetnie czyta grę. Jest jednak na tyle niedoświadczony, że trudno sobie wyobrazić, aby mógł wejść do NBA z butami.
Tegoroczny numer jeden draftu – Anthony Edwards – będzie zaś bronił barw Minnesoty Timberwolves. I na niego nałożona będzie spora presja, by się pokazać. Najwięcej punktów w grach przedsezonowych zdobywał jednak inny zawodnik: Cole Anthony, wybrany z dopiero piętnastym numerem w naborze. To poniekąd pokazuje, że młodzi w nadchodzących miesiącach raczej nie będą rozdawać kart. Choć liczymy, że ktoś faktycznie się wyróżni.
Przejdźmy wreszcie do kluczowej kwestii. Zmagania koszykarzy NBA nie będą odbywać się już w bańce w Disneylandzie, ale – niestety – wciąż mówimy o pandemicznym sezonie. Kibice przez jakiś czas na pewno nie zasiądą na trybunach, a informacje o zawodnikach, którzy zakazili się koronawirusem, wciąż będą regularnie pojawiać się w mediach. Jasne, idzie szczepionka, a kluby otwarcie mówią o ambicjach, aby w pewnym momencie rozgrywek otworzyć halę dla fanów. Bez wątpienia będziemy musieli jednak na to poczekać.
Czasu trochę jest, bo sezon 2020/2021 zakończy się najpóźniej 22 lipca. Tego dnia będziemy znać już nowego mistrza NBA, MVP sezonu regularnego, największą niespodziankę rozgrywek, poznamy odpowiedzi na wszelkie nurtujące nas pytania. Ale na razie – NBA, witaj ponownie. Nie powiemy, że dawno cię nie było, ale twój widok w ramówce zawsze cieszy.
Fot. Newspix.pl