Reklama

Żuraw wreszcie będzie miał czas na treningi – a pracy ma sporo…

redakcja

Autor:redakcja

16 grudnia 2020, 13:10 • 6 min czytania 39 komentarzy

– Odkąd zaczęliśmy grać w pucharach, graliśmy praktycznie co trzy-cztery dni. A żeby poprawić mankamenty potrzebny jest trening. Dużo rozmawiamy z zawodnikami, analizujemy, ale jak się pewnych rzeczy nie wytrenuje, to w meczu to nie wychodzi – powiedział na konferencji prasowej przed meczem Lecha Poznań z Pogonią Szczecin Dariusz Żuraw. I wiele wskazuje na to, że w zalewie różnych teorii na temat niemocy ligowej Kolejorza, ta teza ma jakiś sens. 

Żuraw wreszcie będzie miał czas na treningi – a pracy ma sporo…

Do tej pory grę na trzech frontach, połączoną z niespecjalnie szeroką kadrą, obwiniano przede wszystkim o zmęczenie zawodników. Wskazywano, że Lechowi ewidentnie zabrakło pary w drugiej części rundy – Moder grał więcej minut niż Lewandowski, część piłkarzy właściwie bez urlopu przejechała morderczy finisz ubiegłego sezonu oraz dziesięć meczów w Lidze Europy – cztery w eliminacjach i sześć w grupie. Nawet jeśli Żuraw rotował składem – to przecież trzeba było wsiąść w samolot i przelecieć pół kontynentu, by trzy dni później biegać po murawie w Mielcu.

To miało odbijać się na formie piłkarzy, zwłaszcza, że doświadczenie pucharowe cała ekipa ma nikłe.

Tymczasem Żuraw dorzuca tutaj kolejny kamyczek – kompletne zaburzenie cyklu treningowego. Nie jest wielką tajemnicą, że przy takich obciążeniach połowa treningów to albo rozbieganie po meczu, albo rozbieganie przed meczem. Na jakieś wyrafinowane jednostki czasu brakuje, analizy i odprawy niemal nakładają się na siebie w kalendarzu. Czy to główna przyczyna bezsilności lechitów? Pewnie nie. Ale widzimy przynajmniej cztery aspekty, które faktycznie mogą wynikać z ograniczonego czasu na spokojną pracę treningową.

STAŁE FRAGMENTY (I SZERZEJ: OBRONA DOŚRODKOWAŃ)

Nie ma tutaj żadnego pola do dyskusji, obrona Lecha Poznań przy stałych fragmentach to jest jakiś nieśmieszny mem. Ponad połowa bramek straconych przez Kolejorza w lidze to właśnie kopnięcia ze stojącej piłki. Jeśli chodzi o rzuty rożne – gorzej przygotowana na nie w całej lidze jest tylko Stal Mielec. Według Ekstrastats mielczanie stracili po kornerach sześć goli, Lech jest tutaj o jedną bramkę “lepszy”. Ale przecież znamy to doskonale również z europejskiej przygody Lecha Poznań.

Reklama

Jej najbardziej bolesny moment? 36. minuta meczu z Benficą w Lizbonie. Rany julek, ależ to było bolesne. Wychodzi rezerwowy skład na murowanego faworyta i nawet jakoś tam sobie radzi. Mijają kolejne minuty, a meczyk układa się na typowe zabicie widza – dzieje się tyle, co w polskiej kinematografii, a to zawsze zadowalający scenariusz dla underdoga. I co? Na dziesięć minut przed przerwą fatalnie wykonany rzut rożny – balonikowate zagranie z narożnika, w dodatku chyba trochę przeciągnięte. Ale nie ma tak złego dośrodkowania, żeby Lech nie był w stanie z tego stracić gola. Vertonghen uderza, robi się 1:0.

W takim meczu. W takiej chwili. Balonik i uderzenie głowa, po prostu makabra. Ale równie bolesne dla kibiców Lecha musiały być sytuacje z ostatniego meczu przeciw Stali Mielec. Krystian Getinger powinien tak naprawdę mieć dwie asysty (okradli go Zjawiński i Prokić), a przecież i przy tym jedynym trafieniu Prokić pokonał Bednarka głową. Sposób na Lecha? Wstrzelić mu piłkę w szesnastkę i poczekać, aż sam się skaleczy.

Zdaje się, że to właśnie stałe fragmenty były bezpośrednią przyczyną wypowiedzi Dariusza Żurawia o mocy treningów. Bo to element, który spokojnie da się wytrenować, wyszlifować, którego da się nauczyć. I to najpilniejsze zadanie na zimę.

WYCHODZENIE SPOD PRESSINGU

Kolejny element, który u lechitów kuleje – i niestety, kuleje u całej ekipy, włącznie z Filipem Bednarkiem. Oj, jak bolesną półkę ze wspomnieniami otworzyliśmy – to jego wybicie w Lizbonie… Ale pal licho, tak naprawdę w ostatnim okresie Lech nie radzi sobie niezależnie od zestawu personalnego. Wystarczy trochę wyższy, momentami nawet średni pressing i poznaniacy się gubią. A gdy jeszcze brakuje Pedro Tiby, zaczyna się panika.

Co ciekawe – zdaje się, że zauważył to Leszek Ojrzyński w ostatnim starciu obu ekip. Zwróćcie uwagę na skład Stali Mielec: tak naprawdę w wyjściowej jedenastce znalazła się piątka klasycznych obrońców. Można sobie tłumaczyć, że “wahadła”, że Getinger potrafi pociągnąć do przodu, ale nie oszukujmy się – cel był taki, żeby nie pójść śladem Podbeskidzia, które z Lechem przyjęło czwórkę. I co? W pierwszych minutach Stal zauważa, że Lech jest spokojnie do skaleczenia, podchodzi coraz wyżej, notuje odbiory na połowie lechitów. Lech w starciach z oboma beniaminkami nie potrafił zejść poniżej 15 strat na własnej połowie, te wyniki to kolejno 17 i 16 strat. Czasem wynika to zresztą z czystej nonszalancji poszczególnych zawodników.

Element z pewnością do poprawy i do wyuczenia. Choć jednocześnie przypominamy – Kazimierz Moskal to trenował z ŁKS-em 3/4 sezonu, a i tak do końca nie wytrenował.

Reklama

ROZWÓJ MŁODYCH ZAWODNIKÓW

I tu pojawia się chyba największe wyzwanie. Cała młoda generacja lechitów bowiem zwyczajnie rozczarowuje w ostatnich tygodniach. Jasne, Filip Marchwiński zagrał bajeczną piłkę do Ishaka w Mielcu, ale takie zagrania miały być dla tej całej gromadki czymś absolutnie naturalnym, a nie odświętnym. Idziemy nazwisko po nazwisku.

  • Tymoteusz Puchacz? Pod formą i to grubo, w lidze bez goli i bez asyst, średnia not 4,00.
  • Jakub Moder? W teorii grający najrówniej, ale pamiętajmy – gość startował z poziomu wygrywania meczów właściwie w pojedynkę. W ostatnich siedmiu meczach ligowych dostał od nas cztery czwórki i trójkę. Przystosował się do bylejakości całego zespołu.
  • Filip Marchwiński? Od dawna właściwie stoi w miejscu.
  • Jakub Kamiński? Doskonałe wejście w sezon, ale w lidze na razie ma jednego gola i jedną asystę. Policzyliśmy: udział w akcji bramkowej co 325 minut.

Skóraś kontuzjowany, więc go oszczędzimy, Sobol i Szymczak mimo wszystko jeszcze nie nadają się do oceniania, za mało ich widzieliśmy w akcji. Rozumiemy, że zmęczenie, rozumiemy, że specyficzne czasy. Ale kurczę, oczekiwaliśmy od wszystkich tych zawodników systematycznego podnoszenia sobie poprzeczki, jak choćby u Kamila Jóźwiaka. Tymczasem mamy wrażenie, że im dalej w ligę, tym większe zniechęcenie, tym mniej energii, takiej zwyczajnej frajdy z grania.

Zdecydowanie do nadrobienia zimą, zwłaszcza że będzie też okazja nabrać mitycznej “świeżości”. Bardzo byśmy sobie życzyli, by wiosną zastały nas twarze Modera z Finlandii, Puchacza z Liege, Kamińskiego z meczu przeciw Wiśle Płock. To dobre dla nich, dla Lecha, ale też po prostu dla ligi.

SKUTECZNOŚĆ I INNE

Oczywiście można tutaj wymieniać problemy dalej. Lech nie jest specjalnie skuteczny, zdecydowanie słabiej, niż w na początku sezonu wygląda współpraca na bokach boiska, czego efektem mizerne liczby bocznych obrońców. Jeśli poruszyliśmy stałe fragmenty z tyłu, to trzeba dodać, że Lech jako jedna z pięciu drużyn Ekstraklasy nadal ma zero z przodu po rzutach wolnych (wg Ekstrastats). A przecież – z całym szacunkiem dla Wisły Płock – ma jednak odrobinę lepszych wykonawców, z lewą nogą Ramireza na czele. Problemów do rozwiązania jest więcej, moglibyśmy wymieniać właściwie tak długo, jak długo zajęłaby analiza wszystkich przegranych i zremisowanych przez Lecha spotkań w Ekstraklasie.

Pytanie tylko, czy te pięć remisów i trzy porażki w 12 meczach ligowych to tylko efekt zaniechań treningowych, które da się szybko odrobić na bocznym boisku w środku tygodnia, czy jednak głębsze problemy. O ile przyznajemy rację trenerowi Lecha, że faktycznie przydałoby mu się trochę czasu na placu ze swoimi piłkarzami, o tyle pamiętajmy – litania zaniechań w Poznaniu jest długa. Zaczyna się na boisku treningowym, ale kończy na wszystkich gabinetach w klubie, łącznie z tymi, w których rezyduje zarząd.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

39 komentarzy

Loading...