Trzy walki, które najbardziej interesowały nas w trakcie dzisiejszej gali, obyły się bez zaskoczeń. Ot, Anthony Joshua zamęczył Kubrata Pulewa, utrzymał w posiadaniu swoje pasy mistrzowskie i może już szykować się na pojedynek z Tysonem Furym. Z kuzynem tego ostatniego na punkty przegrał za to Mariusz Wach. A Nikodem Jeżewski padł już w drugiej rundzie. Choć gdyby sędzia przerwał walkę szybciej, nikt by się nie zdziwił.
A w walce Wacha? Nuda, proszę pana
Doskonale wiemy, jak wyglądają walki Mariusza Wacha. „Wiking” sporo ciosów przyjmie, trochę odda, ale generalnie jest już na tyle wolny, że raczej – o ile rywal jest z niezłej półki – nie wyrządzi nikomu wielkich szkód. Owszem, siłę ciosu wciąż ma, ale żeby to pokazać, po pierwsze musi trafiać. A z tym bywało dziś różnie. Choć i tak szło mu lepiej, niż zakładaliśmy – Hughie Fury na wagę wniósł więcej kilogramów niż zwykle i bywał ociężały.
Wach jednak nawet nie próbował tego wykorzystać. Ot, wyszedł do ringu, przewalczył dziesięć rund, skasował swoją wypłatę i tyle. Tak naprawdę bardziej ruchliwy był tylko w pierwszej i ostatniej rundzie. Wiadomo, że Polak swoją reputację ma. Jeszcze przez jakiś czas pewnie będzie mógł na niej polegać i do ringu ściągali będą go nieźli rywale. Tacy, którzy potrzebują przeciwnika, z którym zwycięstwo wciąż coś znaczy, a nie chcą rywalizować z kimś, kto mógłby ich pokarać. Wach jest do tego idealny. Nawet jeśli jego walki momentami ogląda się przez przymknięte oczy, bo po prostu usypiają.
Jasne, chwilami ten pojedynek był naprawdę niezły. Lepszy niż większość walk Wacha w ostatnim czasie – to na pewno. Fury miewał problemy, często pchał się półdystans, atakował też w tył głowy, na co sędzia nie zwracał jednak większej uwagi. Ale im dalej w las, tym Wach był bardziej zmęczony i trudniej było mu nadążyć za szybszym rywalem. Polak właściwie miał jedną szansę – spróbować popracować nad rozcięciem rywala. Jednak ani przez moment nie był bliski zwycięstwa. Fury, zgodnie z planem, dopisał sobie wygraną do swojego bilansu.
A największym zwycięzcą tego pojedynku, już tradycyjnie, jest Willa u Babci Maliny. Takiej reklamy, jaką dostaje za sprawą Wacha, pozazdroscić mogłyby największe hotele świata.
Zatańczymy?
Nikodem Jeżewski walkę z Lawrencem Okolie wziął z marszu. Był co prawda w treningu, ale przygotowywał się do starcia z zupełnie innym rywalem. Gdy jednak u Krzysztofa Głowackiego wykryto koronawirusa, trzeba było znaleźć innego chętnego na ten pojedynek. Trafiło – po zakulisowej rozgrywce – na Jeżewskiego. Trzeba było jednak zdjąć ze stawki walki pas mistrza świata, bo Polak nie był notowany w TOP 15 rankingu WBO, a czasu by to jakoś rozwiązać, było po prostu za mało. Zamiast tego obaj pięściarze zawalczyć mieli o WBO International, czyli pas-wydmuszkę oraz miano pretendenta do tytułu.
Zwycięzca tej walki, zgodnie z ustaleniami, ma za jakiś czas zmierzyć się z Krzysztofem Głowackim. Gdyby to Jeżewski okazał się lepszy, wiedzielibyśmy, że to Polak będzie mistrzem. Jedyną zagadką pozostawałoby pytanie: który? Ale Nikodem ani przez moment nie miał w tym pojedynku szans. Szybko został skarcony po raz pierwszy – mocnym ciosem na korpus, po którym przykląkł. Pozbierał się jednak w sobie, ale tylko po to, by kilka chwil później zostać trafionym w głowę. Od tego momentu wszystko poszło nie tak.
https://twitter.com/sportingshina/status/1337889568310370305
Komentatorzy DAZN podejrzewali, że to mógł być problem neurologiczny. Jeżewski właściwie po każdym ciosie tańczył na nogach. Cudem nie przegrał w pierwszej rundzie, mimo że znowu wylądował na deskach. W przerwie w rozmowie ze swoim narożnikiem Polak tłumaczył, co było nie tak. I wywiązał się piękny dialog:
– Ja pierdolę no. Kurwa mać, nogi uciekają.
– Nikodem, stanełęś.
Potem nastąpiło przekazanie wskazówek od trenerów. Ale tu już nic nie dało się zmienić. Jeżewski oberwał jeszcze kilka razy i, gdy kolejny raz znalazł się na deskach, było po walce. Nie o tym marzył – to na pewno. Ale i tak należy mu się szacunek. Spróbował, pognał za marzeniami. Nie wyszło, stracił idealny bilans, ale przynajmniej nie będzie sobie zarzucać, że nie skorzystał z szansy. Teraz ważne jest tylko jego zdrowie. Bo momentami ten taniec na nogach wyglądał naprawdę przerażająco.
Długa egzekucja
Kubrat Pulew wytrzymał niemal do końca dziewiątej rundy. I trzeba mu za to oddać szacunek. Bo wielu po ciosach, jakie Bułgar otrzymywał od Anthony’ego Joshuy padłoby już znacznie wcześniej. Pulew zresztą też kilkukrotnie znalazł się na deskach. Dwa razy odwrócił się też do Brytyjczyka plecami, a sędzia – gdyby tylko chciał – śmiało mógłby przez to zakończyć pojedynek. Ale tego nie zrobił… i dobrze.
Bo doczekaliśmy się dzięki temu najlepszego momentu wieczoru – prawego prostego Brytyjczyka, po którym jego rywalowi po prostu odcięło prąd. Padł na plecy, niemal bez życia. A mimo to po chwili i tak zaczął się zbierać! Nie było jednak opcji, by wrócił do walki. Joshua po prostu zrobił to, co robi najlepiej – przez dłuższy czas karcił rywala, był ostrożny, nie dawał mu wielu okazji do skontrowania jego akcji i w końcu wygrał, fantastycznie wymierzając kolejne ciosy.
https://twitter.com/EkeVanVictor/status/1337907139684261890
To była egzekucja. Trwała może dłużej, niż było to potrzebne, ale dla Brytyjczyka liczyło się przede wszystkim to, by nie nadziać się na kontrę, która mogłaby doprowadzić do szokującego rozstrzygnięcia. Tym bardziej, że Pulew regularnie prowokował rywala, ten jednak nie dał się wyprowadzić z równowagi. Teraz Anthony może skupić się już na tym, na co czeka i on, i wszyscy fani boksu – przygotowaniach do walki z Tysonem Furym, pojedynku o unifikację wszystkich tytułów wagi ciężkiej.
Bo wszyscy chcemy, żeby do tej walki wreszcie doszło. I cieszy nas, że do niej już niemalże prosta droga. Anthony po dzisiejszym pojedynku powiedział, że przyjmie każde wyzwanie. Fury’ego też. Trzymamy za słowo.
Fot. Newspix