Reklama

Smuda pytał: a widzieliście kiedyś boisko pod górkę?

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

04 grudnia 2020, 12:02 • 11 min czytania 11 komentarzy

– Z trenerem Łazarkiem wbiegaliśmy na Kasprowy Wierch. Franciszek Smuda, który wziął nas pod swoją opiekę, powiedział wprost o takim bieganiu: „A widzieliście, chłopcy, kiedyś boisko pod górkę?”, Stosował swoją filozofię. Która polegała tez na tym, że jak mieliśmy obóz w Niemczech, to po interwałach musiałem pod drzewem ze zmęczenia zwymiotować – Łukasz Skrzyński, dwukrotny mistrz Polski juniorów z Wisłą Kraków pod Wojciechem Stawowym, opowiada jak okiem pukających do dorosłej piłki juniorów wyglądało wejście Telefoniki. Kto był największym trenerskim zamordystą. Jak na jego wiślackim osiedlu traktowano przejście do Cracovii. Czy czuł podpórki meczowe w w sezonie, za które dziś Pasy mają minusowe punkty. Później Skrzyński był też dyrektorem sportowym w Zawiszy pod Radosławem Osuchem, z którym współpraca, jak sam mówi, do najłatwiejszych nie należała.

Smuda pytał: a widzieliście kiedyś boisko pod górkę?

***

Łukasz Skrzyński: – Trenowaliśmy w szkółce Wisły Kraków. Tu zaczynaliśmy. Mieliśmy świetnych edukatorów – Chemicz, Skupnik, Kapka, Kmiecik, Kusto, Krupiński, Nawałka. Ale toczyło się to tak, że tu zbieraliśmy wyszkolenie, później szliśmy do Cracovii. Trafiłem tu ja, świętej pamięci Krzysiek Piszczek, Paweł Nowak, Adam Radwański, Wojtek Ankowski, Darek Zawadzki. A jeszcze przecież choćby Łukasz Surma musiał szukać szczęścia poza Reymonta.

Za wyjątkowy talent uważano z tego grona Dariusza Zawadzkiego, mówiono, że to przyszła dziesiątka reprezentacji Polski.

No i był tą dziesiątką, ale w reprezentacjach młodzieżowych. Licznych. Jeździł na nie co chwilę. Potrafił grać dla dwóch, trzech roczników. Jego organizm został w tym wieku wyeksploatowany, przez to się nie rozwinął, przez to męczyły go kontuzje. Umiejętności miał natomiast wielkie, naprawdę, to powinien być znakomity piłkarz. Ale widziałem więcej zawodników, którzy byli materiałami na duże granie, a nigdy się nie rozwinęli.

Pana diagnoza w trudnościach przekraczania progu juniora i seniora?

Nie ma jednej. Zrobimy jakąś teorię, a bywa bardzo różnie. Ktoś miał faktycznie problem z wyższym poziomem wymagań fizycznych. Kto inny podjął złe decyzje. Postawił na co innego niż piłka, bo przecież niektórzy poszli nawet w naukę. Ale znam też takich, którzy przeszli tragedie rodzinne. Nie ma reguły. Natomiast na pewno różnicą, w porównaniu do tego, jak szkoli się teraz, były inne markery zmęczeniowe.

Reklama
Wiadomo, stara szkoła, bieganie po górach i tym podobne. Jak padniesz, to znaczy, że się nie nadajesz do piłki.

Na początku miałem takie treningi, po których ciężko było przejść dwa schody na posiłek. Trener Stawowy, który doprowadził nas do dwóch mistrzostw Polski juniorów w Wiśle, myślę, że się nie obrazi, gdy powiem, że eksperymentował na nas na początku.

W jakim sensie?

Nie było możliwości testów różnego rodzaju, tak jak teraz jest system Catapult i tym podobne, określające wydolność. Więc nie było szans zbadania czy biegamy na odpowiedniej intensywności treningu, czy te zajęcia nie są za mocne dla nas. Względnie: dla niektórych. Powiedzenie o wrzuceniu wszystkich do jednego wora nie wzięło się znikąd. Więc były eksperymenty. Ale tak się wtedy trenowało. Z trenerem Łazarkiem wbiegaliśmy na Kasprowy Wierch. Franciszek Smuda, który wziął nas pod swoją opiekę, powiedział wprost o takim bieganiu:

– A widzieliście, chłopcy, kiedyś boisko pod górkę?

Stosował swoją filozofię. Która polegała tez na tym, że jak mieliśmy obóz w Niemczech, to po interwałach musiałem pod drzewem ze zmęczenia zwymiotować.

Czyli z jednej strony żartował z biegania po górach, a z drugiej tez było ciężko.

Miałem z trenerem treningi pół roku. Wiadomo, ja byłem na dorobku, on był trenerską gwiazdą. Chcieliśmy się też wykazać przed nim.

Jaki był w tamtych latach Wojciech Stawowy, tak od strony osobowościowej?

Na pewno był bardzo autorytarny. Nie było przestrzeni do polemiki, dyskusji. Myślę, że trener sam dziś najlepiej wie, jakie popełniał wtedy błędy. Natomiast my też widzieliśmy efekty jego pracy, więc nie narzekaliśmy na ten styl. Odnosiliśmy przecież w jego ramach sukcesy, więc trudno kwestionować.

Reklama
Pan wchodził w wiek seniora w Wiśle w momencie, gdy pojawiła się tu Tele-Fonika, a więc drzwi dla juniorów w zasadzie się zatrzaskiwały.

Byliśmy przygotowywani na taki scenariusz, że my, mistrzowie Polski juniorów, za chwilę będziemy mocno wchodzić do zespołu. Zimą 1998 roku klub był na pozycji spadkowej. Nawet gdzieś zakulisowo mówiło się, że jeśli klub spadnie, to po prostu stawia na nas, na praktycznie cały zespół, ewentualnie wzmocniony jednym, dwoma doświadczonymi zawodnikami. Tak czy inaczej, wydawało się, że mamy otwarte drzwi, żeby debiutować, grać.

Weszła Tele-Fonika, uratowała Wisłę, klub stojący nad przepaścią. Zrobiono chyba dziesięć transferów. Przyszły takie postacie jak Bukalski, Czerwiec, Węgrzyn, Dubicki, Niciński, Kaliciak. Nie da się ukryć, te transfery nas zablokowały. Po roku trener Smuda powiedział mi wprost, że nie mogę liczyć na grę. Podobne rozmowy przeprowadził z większością z nas. Został tylko Paweł Nowak, który pasował trenerowi do koncepcji, łapał najwięcej minut. No ale i on finalnie zapisał się bardziej dla Cracovii niż Wisły.

Jaka była pana myśl, gdy dowiedział się pan, że Tele-Fonika wejdzie w klub? Liczył pan, że to szansa, czy jednak była obawa?

Żadnej myśli nie miałem. Człowiek nawet nie orientował się co to za firma. Była też doza niepewności, wiążąca się z tym, że takich sponsorów, którzy mieli ratować Wisłę, to już wcześniej widywano. Był pan Voigt. Pan Skrobowski. Ciągle krążyło po Krakowie, że ktoś kupi i zrobi wielki zespół. Także w to nie do końca dowierzano.

Pan po sobie odczuł w jakikolwiek sposób ten zastrzyk finansowy?

Nie, bo my, jako juniorzy, nie mogliśmy narzekać na warunki treningowe, a warunki finansowe… Podpisywaliśmy kontrakty jeszcze przed Tele-Foniką, więc na innych warunkach. Rodzaj stypendium. Ale człowiek wtedy wiele nie potrzebował, więc na to się nie oglądał. Tyle, że te pieniądze były regularnie, wcześniej bywało różnie, ale i to tak nas nie dotykało, tylko bardziej starszych.

Kto robił największe wrażenie z nowych gwiazd Wisły?

Rysiek Czerwiec. Umiejętności, zmysł do gry kombinacyjnej. Altruistyczny piłkarz, wiodący charakter, ale też nigdy się nie wywyższał, również w stosunku do nas, młodych. Ale piłkarsko to był dream team.

Pan był wiślakiem z krwi i kości, czy tak się złożyło, że trafił do Wisły?

Podawałem piłki wcześniej całe lata, jeździłem czasem z rodzicami na wyjazd. Pamiętam końcówkę Leszka Lipki, grę Jacka Bobrowicza. Imponował mi Zenon Małek chociażby. Trochę się spędziło czasu na trybunach. Z trybun uderzało wtedy to, że kto by nie przyjechał na mecz, to miał ciekawych gracz. Śląsk? Mandziejewicz, Matysek, Tarasiewicz. ŁKS? Cebula, Ziober. Stal? Czachowski, Fedoruk, Śliwowski. Źle się mówi o tamtych latach w polskiej piłce, ale miały dużo indywidualności boiskowych.

Wojna kibicowska w Krakowie wówczas istniała?

Szczerze, to Cracovia była na trzecim poziomie, więc tak się tego nie odczuwało. Były emocje, gdy grano o tarczę prezydenta przed sezonem, ale poza tym człowiek się nie zastanawiał. Pamiętam na pewno mecze z lat dziewięćdziesiątych, kiedy Wisła i Cracovia spotkały się na drugim poziomie rozgrywkowym, a Pasy wygrały na Wiśle. To był szczególny mecz, ciężko było dostać bilety, cały Kraków mocno tym żył, bo to były pierwsze oficjalne derby od dawna. A Cracovia, choć wcześniej to Wisła całe lata grała o tytuły, wygrała. Natomiast pochodziłem z wiślackiego osiedla, wszyscy kibicowali tu Wiśle, więc na pewno byłem wychowany w tym duchu kibicowskim.

To co mówiono na osiedlu, gdy szedł pan grać dla Pasów?

Śmiali się, trochę prowokowali, ale rozumieli sytuację. Nie było jakichś wielkich docinek. Raczej ironia. Choć pamiętam, że kilku było też zdegustowanych, niemniej takie życie piłkarza. Uważam, że klubach, w których byłem, szczególnie Wiśle, Cracovii, Zawiszy, po prostu ciężko pracowałem dla tych drużyn, także ostatecznie to doceniano i nie miałem problemów z kibicami. Wiadomo, że niektórzy kibice Cracovii w pierwszej chwili traktowali mnie z rezerwą, ale był taki mecz, 0:0 z Wisłą Henryka Kasperczaka. Graliśmy w osłabieniu przez ponad pół godziny, a nie daliśmy się, choć to był wtedy wielki zespół. Nie powiem, miałem dużą satysfakcję, że nie pozwoliliśmy Wiśle strzelić bramki, a dla wielu kibiców Cracovii to też myślę pamiętny mecz. Cieszę się, że dołożyłem tu cegiełkę.

Brał pan udział w tym sezonie awansu, o którym jest teraz tak głośno.

Mówiłem o tym już na antenie Canal+: ja niczego nie odczułem. Byłem zaskoczony, gdy później okazało się, że były kombinacje tego typu. Mogę powiedzieć, że strzelałem wtedy dużo bramek po stałych fragmentach gry, ale nie pamiętam jakiegoś takiego gola, którego ktoś by mi podarował. Na pewno przed sezonem nie było założenia gry o awans, ta szansa pojawiła się po udanej jesieni. Sam nie miałem nigdy żadnych postawionych zarzutów o korupcję, mam czyste sumienie, ciężko mi cokolwiek powiedzieć na ten temat.

Wolę się skupić na tym, że mam wiele dobrych wspomnień z Cracovii. To stąd dostałem się do reprezentacji kadry B na mecze z Turcją i Niemcami. No i wygraliśmy z naszymi zachodnimi sąsiadami, to była duża sprawa. Nawet prezes Listkiewicz zszedł do szatni i powiedział, że w oficjalnym meczu Polska – Niemcy było to pierwszej zwycięstwo w piłce seniorskiej. Satysfakcja. Wiem, że to tylko kadra B, ale założyć koszulkę z orłem na piersi – radość ta sama. Do dziś w domu mam tą koszulkę, jest na szczególnym miejscu. Z Cracovii, obok Zawiszy, gdzie zdobyłem Puchar Polski, mam na pewno najwięcej dobrych wspomnień.

Skoro przy Zawiszy. Ciężko było być dyrektorem sportowym przy Radosławie Osuchu?

Bardzo ciężko.

W czym najtrudniej?

Wytłumaczenie pewnych decyzji. To były trudne rozmowy. Pamiętajmy, że wtedy prezes miał mocną pozycję, chyba z menadżerów najmocniejszą pozycję w Polsce. Posiadał topowych piłkarzy. Miał więc swoją wizję, którą uważał za słuszną i czasem ciężko było przetłumaczyć inne zdanie. Ale nie mogę powiedzieć, próbowałem.

Bywało tak, że prezes sprowadzał kogoś, kogo pan nie chciał?

Nie przypominam sobie. Może na początku, gdzie miałem o kimś negatywne wstępne stanowisko, gdzie uważałem, że możemy poczekać na inną kandydaturę. W każdym razie szukaliśmy konsensusu.

Był pan czasem zderzakiem na pewne decyzje? W sensie: to prezes podjął decyzję, a pan za nią obrywał?

Było też tak. Natomiast nie było transferu, którego bym nie zaakceptował, więc za każdy tak samo mogę odpowiadać. Na pewno mogę powiedzieć, że błędem był portugalski zaciąg i przespanie okienka po trenerze Tarasiewiczu. Były pewne kandydatury zawodników, które nie wypaliły, niektórzy odeszli, ale wydawało nam się, że nic złego nie może się zdarzyć. Ale tylu graczy z jednej nacji, i jeszcze trener… były tarcia między grupą polską a portugalską.

Jak oni byli w ogóle wyszukiwani? W jakich realiach skautingowych się poruszaliście pięć lat temu?

Bazowaliśmy na InStacie, WyScoucie, ten materiał video był kluczowy. Czasem robiło się raport do czwartej nad ranem po wielogodzinnym posiedzeniu. Natomiast wszystkiego na InStacie nie widać, to na pewno, charakteru nie sprawdzić. Niemniej uważam, że kolejne okienko, zimowe, było dobre, drużyna powstała kapitalna – szkoda, że ta strata była za duża, bo spadł wtedy niezły zespół. Taki Ivan Majewski robił wtedy furorę: oglądaliśmy innego gracza, on nam wpadł w oko, robił świetną pracę, nawet zagrał świetny mecz w kadrze przeciw Hiszpanii. Teraz kończy mu się kontrakt w Astanie, może kogoś w Ekstraklasie zainteresuje ten zawodnik.

Jest pan dziś daleko od takiej pozycji w polskiej piłce.

Prezes zrezygnował z dalszego finansowania klubu i to był koniec. Szkoda, myślałem, że jeszcze powalczymy o powrót. Tego żałuję, że nie było szansy. Ale po prostu nie było budżetu, bo klub nie miał wsparcia ani sponsorów, ani z miasta. Inna sprawa, ze grę o utrzymanie przegraliśmy z zespołami takimi jak Ruch, które wtedy się zadłużały dzięki gwarancjom z miasta. I można mówić, że wtedy był system licencyjny.

Natomiast nie został pan na ligowej karuzeli. Wiem, że było mniej miejsc pracy dla dyrektorów sportowych, ale jednak.

Wiadomo, ze wynik sportowy decyduje. Był spadek. Pewne decyzje się nie sprawdziły. Ale transfery – znaleźliśmy niejednego dobrego piłkarza, który po naszym spadku szedł do Ekstraklasy albo do innej mocnej ligi. Klub też sporo skorzystał na transferach finansowo. Zrobiliśmy sukces najniższym budżetem, byliśmy finansowo na plusie bez wsparcia. Walczyłem też z prezesem o to, by stawiać odważniej na młodzież, błysnęli wtedy Węglarz czy Łukowski, a byli tez Ciechanowski, Kona, którzy może potem wielkiej kariery nie zrobili, ale taki był plan, by otwierać młodym furtkę. To nie jest tak, że wszystko było źle. Funkcjonowaliśmy w trudnych warunkach, konfliktu z kibicami. Na to już nie miałem wpływu.

Co jest pana zdaniem, tak z perspektywy, najistotniejsze w pracy dyrektora sportowego?

Bardzo mocna współpraca z trenerem. Nie chodzi o spełnianie zachcianek, ale o komfort pracy. Skoro już prezes z dyrektorem nominują kogoś, no to muszą mieć zaufanie do jego wizji. To jest logiczne, że odpowiadają za to, by dać mu narzędzia do realizacji celów. No i wiadomo, trzeba mieć jak najlepszą ocenę potencjału zawodników.

Ciężko się było odnaleźć po karierze dyrektora sportowego w mniej eksponowanej roli?

Oczywiście, to inne realia. Jesteś w ESA, decydujesz o funkcjonowaniu klubu, który zdobywa Puchar Polski… Gdy to się kończ, trzeba układać wszystko od nowa. Również ekonomicznie. Nie byłem i nie jestem na pewno spełniony. Natomiast wróciłem do swojej miejscowości, otworzyłem szkółkę, funkcjonowałem w niej trzy lata, obecnie jestem trenerem Dalinu Myślenice. Życie nie kończy się na Ekstraklasie.

Dalin, Myślenice, a więc okolice Bogusława Cupiala. Wątki wszędzie się łączą.

Prezes Cupiał mieszka pięćset metrów od stadionu. Z tego co się mówi, ma dość piłki nożnej, ale zachęcam, może w przyszłości będzie chciał.

Kto dziś wgra derby?

Zawsze daję w derbach na remis.

Fot. FotoPyK

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Przed Jagiellonią ostatni wymagający rywal. W piątek poznamy mistrza Polski?

Piotr Rzepecki
1
Przed Jagiellonią ostatni wymagający rywal. W piątek poznamy mistrza Polski?

Komentarze

11 komentarzy

Loading...