Można narobić na środek dywanu, wystawić go w galerii, dorobić głęboki przekaz i nazwać sztuką. Są dziś ludzie, którzy potraktują taką deklarację całkiem poważnie i nawet zapłacą jakieś pieniądze, żeby to wspaniałe dzieło oglądać. A może nawet ktoś je kupi i wstawi sobie do salonu. Można też zagrać jak dziś Wisła Płock z Pogonią Szczecin i przekonywać, że to nadal piłka nożna, że to ta sama dyscyplina sportu, którą zaraz będą uprawiali w Lidze Mistrzów. I nawet są ludzie, którzy to oglądali, a gdyby nie koronawirus, zapłaciliby, żeby być na trybunach. Niestety, znaleźliśmy się w tym gronie.
To był koszmar, najczystsza definicja ligowego paździerzu. Mowa o jednym z tych spotkań, które powinny się odbyć za zamkniętymi drzwiami, bez świadków. Wszelkie zapisy video należałoby zniszczyć, żeby nikt się nie skaził. W świat poszedłby jedynie wynik, który mówi wszystko o jakości “widowiska”.
Gdybyście chcieli się ogrzać emocjami, które wygenerował ten mecz, zamarzlibyście na amen. Ich po prostu nie było. Jak mogą być, skoro jedyny celny “strzał” w pierwszej połowie to kopnięcie z 65 metrów? Skoro stwarzający jakiekolwiek zagrożenie w swoich zespołach Rasak i Drygas schodzą jako jedni z pierwszych? Jeśli w ataku jednych i drugich grają bezradni młodzieżowcy? Benedyczak przynajmniej parę razy wywalczył faule, solidnie go pokopali. Mateusz Lewandowski na razie dosłownie odbija się od Ekstraklasy, nie ma go. Skrzydłowi to jakaś kpina, środek pola tu i tu skostniały do bólu.
Gospodarze nawet jeśli przejęli piłkę na kontrę, mieli z przodu maksymalnie trzech zawodników. Zanim reszta się zebrała, już dawno było po temacie. Z kolei jedynym pomysłem Pogoni było szukanie w polu karnym “Nafciarzy” Kamila Drygasa. I parę razy się udało, ale nic konkretnego z tego nie wynikało, najwyżej jakieś nijakie, niecelne główki.
Druga połowa okazała się NIECO lepsza, co nie znaczy, że znośna. To nadal była straszna kopanina, tyle że wreszcie sporadycznie mieliśmy w miarę normalne celne uderzenia, które przynajmniej bez większego zażenowania można wstawić do skrótu (bomba Rasaka w środek bramki, strzał głową Zahovicia z paru metrów, próba Lesniaka z linii pola karnego). Aha, w końcówce nawet piłka zatrzepotała w siatce za sprawą Sheridana, ale Merebaszwili znajdował się na wyraźnym spalonym, sędziowie błyskawicznie się zreflektowali.
Może gdyby na samym początku zamykający dośrodkowanie z rzutu rożnego Rzeźniczak okazał się bardziej precyzyjny, mecz potoczyłby się inaczej, bo Pogoń musiałaby zaatakować. A tak otrzymaliśmy kotleta z mięsa oddzielanego mechanicznie i to po terminie przydatności do spożycia.
Trudno tu nawet mocniej kogoś skrytykować personalnie, bo obie drużyny w grze do przodu wypadły żałośnie jako całość.
Plusa meczu dajemy Angelowi Garcii. Dlaczego? Bo wystąpił na prawej obronie, czyli nie na swojej pozycji i poradził sobie. A do tego on jako chyba jedyny miewał przebłyski, w których trochę przypominał piłkarza. Potrafił minąć dwóch rywali i dobrze podać, potrafił też ograć Kowalczyka i celnie uderzyć. Uwierzcie, dziś to było naprawdę wiele.
Wisła kontynuuje nieznośne dla oka granie, które nie daje jej nawet brzydkich zwycięstw. Pogoń chyba jednak zaliczyła pozytywne wypadki przy pracy efektownie rozbijając Jagiellonię i gnębiąc Podbeskidzie przez pierwszych 15 minut. Moglibyśmy przyjąć wytłumaczenie, że być może miesiąc koronawirusowej przerwy daje o sobie znać, ale pamiętamy, jak Pogoń wyglądała wiosną i jak wyglądała na początku sezonu. Zatem, nie przyjmujemy.