Od razu ostrzegam – nie będzie o piłce, przynajmniej nie bezpośrednio, proszę nie składać reklamacji, po wczorajszym meczu z Miedzą nie zdobędę się na futbolowe wyznania.
W 2010 roku warszawski raper Proceente nagrał album “Dziennik 2010”, zamieszczając przy jego promocji informację, że jego bezpośrednią inspiracją był “Dziennik 1954” autorstwa Leopolda Tyrmanda. To wtedy po raz pierwszy trafiłem na trop tej książki, która miała się okazać chyba najważniejszą w moim życiu. No i na trop tego autora, który również uzyskał status najważniejszego.
Otóż był to czas, gdy zdałem już maturę, poszedłem na studia, które miały mi dać fach nauczyciela wychowania fizycznego, a jednocześnie powoli zaczynałem się godzić, że raczej nie będzie mi dane zarabiać na chleb bramkami i asystami. Bo w mojej okręgówce takich pieniędzy jednak się nie płaci, ale i dlatego, że ja nawet w tej okręgówce ani nie strzelam goli, ani nie daję asyst.
Startowałem jednak równolegle w roli twórcy tekstów. Nie dziennikarza, nie redaktora, nawet nie pismaka, ot, tworzyłem teksty, czasem właściwie do szuflady, na własny użytek. Bolało mnie w nieprawdopodobny wręcz sposób, jak skromnie reprezentowani w mediach są kibice. Po prostu kibice, tacy, którzy oglądają mecze z trybuny dopingującej i sektora gości, którzy wiedzą, co to znaczy wymarznąć na trasie wyjazdu, ale też wiedzą jak to jest pisać tekst po 8 godzinach studiowania i kolejnych 8 zarobkowych chałtur. Tacy, którzy jeszcze pamiętają, że piłka to przede wszystkim uczucia, pasja i emocje, a nie dość wygodny sposób na życie. Górnolotnie rzecz ujmując – tacy, którzy wolą w dziesięciostopniowym mrozie samemu biegać po orliku, niż w ciepłej sali konferencyjnej pożerać kolejne ciasta.
Czy byłem sfrustrowany i rozżalony? Raczej tak. Jako wolontariusz w biurze prasowym ŁKS-u widziałem doskonale, jak funkcjonują łódzcy dziennikarze. Jak przykładają się do obowiązków, jak żyją meczem, ile wiedzą o tym, co naprawdę grzeje kibiców – a wtedy coraz częściej grzały ich skandaliczne sytuacje z udziałem samych fanatyków. Wydawało mi się, że potrafiłbym to wszystko napisać lepiej i efektowniej, a w dodatku ulokować się nieco bliżej prawdy, czasem średnio widocznej, gdy od miejsca zdarzeń dzielą dziennikarza cztery kordony policji, dwa płoty i chmura gazu pieprzowego. Poza tym obejrzałem Las Vegas Parano, przeczytałem dwa wpisy na Wikipedii i spodobał mi się termin gonzo – gdzie twórca opisuje wszystko ze swojej perspektywy i ma w dupie, czy to właściwie komuś pasuje. Tekst jest jego, tylko jego, subiektywny i uczuciowy, ale przez to autentyczny. Nawet jeśli nie pasuje do tych wszystkich pierdół o obiektywizmie i bezstronności.
Myślałem sobie jednak, że jestem po pierwsze za słaby, po drugie za mało przebojowy, by się do tego świata dopchnąć. Że zwyczajnie nie wystarczy mi nigdy ani pary, ani talentu, żeby zarabiać na życie słowem o piłce nożnej. I wtedy spadł na mnie “Dziennik 1954”.
Ta książka ma wiele wymiarów, właściwie można ją czytać na kilka sposób, za każdym razem wyciągając trochę inne wnioski.
Dla 20-latka, który właśnie przeżywa rozżalenie, że nigdzie w świecie dziennikarskim nie ma dla niego miejsca, była to przede wszystkim historia o szklanym suficie. Leopold Tyrmand przez jakieś 200 stron narzeka i żali się, że komuniści nie dają mu… No właśnie. Dają mu żyć, Tyrmand nie jest Żołnierzem Wyklętym, nie odsiaduje wieloletniego wyroku, nawet nie głoduje. Ale przedstawia samego siebie jako wciąż dość młodego i jego zdaniem utalentowanego twórcę, któremu zakazuje się tworzenia. Nikt nie chce go wydawać. Kolejne redakcje, w których mógł sobie pozwolić na w miarę obiektywne spojrzenie na świat, wyrzucają go, albo w ogóle upadają pod ciężarem komunistycznej propagandy.
Tyrmand ma wiele propozycji wygięcia swojego pióra, a wraz z piórem też kręgosłupa. Ale wszystkie odrzuca, zakopując się w bagnie. Żyje w miarę normalnie – ma pieniądze, by przeżyć, ma jakąś ciasną klitkę jako mieszkanie, czasem coś zarobi korepetycjami czy przedziwną grą w kotka i myszkę z cenzurą. Na czym polega? Pisze jakieś małe dziełko, pobiera pierwszą wypłatę, zaliczkę. Oczywiście w pierwotnej wersji nie ma szans na wydanie tej pozycji, lista poprawek zalecanych przez urzędników zawiera z kolei sugestie, na które Tyrmand nie może się zgodzić. Dziełko przepada, zaliczka pozostaje. Dziennik prowadzony przez pierwszy kwartał 1954 roku to właściwie bezustanne zmagania z własnym sumieniem.
Ile tam jest goryczy wobec tych, którzy się ugięli, ile tam jest zazdrości dla tych, którzy zaczęli się układać, bo “jakoś żyć trzeba”. Ale jednocześnie ile dumy, że sam Tyrmand nigdy nie poszedł na kompromisy!
To o tyle specyficzne, że sam Tyrmand zdaje się zgadzać ze Stefanem Kisielewskim, który wprost określa go durniem. Opór bowiem robi wrażenie na nas, dziś, gdy znamy z lekcji historii i opowieści rodziców czy dziadków klimat tamtych lat. Ale przecież sam Tyrmand 1954 niczego z tego oporu nie zyskał, za to mnóstwo tracił. Ile jeszcze powieści takich jak “Zły” mógłby machnąć, gdyby najlepsze lata spędził inaczej, niż na pisaniu scenariuszy czy opowiadań, których nie było szans przepchnąć przez cenzurę? Zresztą, “Zły” to przecież też zrządzenie losu – akurat tak się stało, że to, co wkurzało Tyrmanda w pewnym okresie PRL-u wkurzało też komunistów – i tak powstała kapitalna opowieść o chuligaństwie i superbohaterze, który chuligaństwu wytoczył otwartą wojnę.
Tyrmand poza tym nie jest sam. Ujmujące, jak wypowiada się o Zbigniewie Herbercie.
Wieczorem Herbert i czytał nowe wiersze. Wydaje się, że praca w torfie wpływa nań użyźniająco. Do roboty nie ma tam nic, czytać gazet w godzinach urzędowych nie wypada, wobec tego Zbyszek siedzi przy biurku i pisze wiersze i bajki. Każdy myśli, jaki on przykładny i gorliwy, podczas gdy Zbyszek boryka się z obsesją zmarnowanego życia, co – jak wiadomo – stanowi najlepszy nawóz sztuczny poezji. W wierszach daje wyraz obawom i przygnębieniu, że nie zostawi śladu istnieniem. Przeraża go grząskość ludzkiego losu. Powiedziałem mu, że jest to uczucie naturalne wśród torfowisk. Musi zmienić pracę i poszukać czegoś w cemencie czy betonie.
Jako 20-latek pomyślałem sobie, że szklane sufity w 2010 roku, zwłaszcza w dziennikarstwie sportowym, to jakaś paranoja. Skoro Tyrmand zdołał jakoś tam na swój sposób przebić szklane sufity potężnego totalitaryzmu, który rozsadził się na połowie globusa, trzymając pod butem miliony ludzi w kilkunastu państwach Europy, to ja chyba jakoś dam radę pisać o sporcie po swojemu, bez żalenia się, że nikt tego nie chce czytać. Uderzyła mnie wtedy dziecinność moich problemów, uderzyło mnie, jak my sami sobie nakładamy ograniczenia. Nie chcę zabrzmieć jak boomers czy dziaders, ale kurczę, Tyrmand to miał ograniczenia. Herbert miał ograniczenia. Nas nie ogranicza prawie nic.
I tak sobie pomyślałem, że będę pisał te swoje teksty dalej, raczej nie pozwalając na to, by kiedykolwiek tytułować teksty: “podział punktów w Zabrzu”. Dość szybko pojawiło się Weszło i tak sobie piszę po swojemu do dzisiaj, za co jestem dozgonnie wdzięczny każdemu, kto mi stworzył te możliwości.
W 2020 roku raper Proceente nagrał album “Dziennik 2020”, a ja uznałem, że po przeczytaniu “Złego”, “Życia towarzyskiego i uczuciowego”, “Siedmiu dalekich rejsów”, “Cywilizacji komunizmu”, “Porachunków osobistych” i “Zapisków dyletanta”, czas odświeżyć “Dziennik 1954”. Tyrmand sam do swojego dziennika wrócił po latach, co skomentował moim zdaniem w dość fajny sposób.
Ten dziennik, pisany w pełni wieku męskiego, zaś odczytywany na nowo u schyłku wieku średniego, daje mi poczucie wierności samemu sobie – co zawsze wydawało mi się godne pożądania i wyrzeczeń.
Nie ma rady – ja też ten dziennik czytałem przez pryzmat swoich odczuć z 2010 roku. I poczułem to samo – wierność samemu sobie. Co ciekawe – głównie przez pryzmat wad Tyrmanda. W dzienniku bowiem jako drugi ważny wątek wybija się jego konserwatyzm, który można określić nieco bezobjawowym w sferze prywatnej. Nie liczyłem dokładnie, ale na przestrzeni tych kilkunastu tygodni wynotowanych w książce, Tyrmand ma chyba ze cztery partnerki, w tym jedną stałą, młodsza o piętnaście lat, drugą mężatkę. Funduje też aborcję kochance przyjaciela, oszukuje przy romansie, zwodzi.
Czytając to po 10 latach – ze świadomością, że moja dziewczyna sprzed dziesięciu lat jest dziś moją żoną i matką dwóch synów – poczułem się chyba jeszcze lepiej niż antykomunista Tyrmand z 1970 roku czytający antykomunistę Tyrmanda 1954.
Zaczął się ostatni miesiąc “roku Tyrmanda”, ustanowionego przez Sejm. Nie znam wielu lepszych powieści od tej awanturniczej przygody, którą przeżywamy w “Złym”. Redaktor Kubuś Wirus to zresztą jedna z moich ulubionych postaci literackich. Nie znam wielu bardziej klimatycznych historii, gdzie mimo leniwie płynącej akcji, do końca jesteśmy trzymani pod prądem, niż ta, którą Tyrmand dał nam w “Siedmiu dalekich rejsach”. Tak, to jest miejsce, żeby napisać w komentarzu – “to może zacznij więcej czytać”. I okej, przyjmuję, być może jak zacznę więcej czytać, to znajdę lepsze powieści i bardziej klimatyczne historie o leniwej, ale jednak trzymającej w napięciu akcji.
Ale myślę, że nie znam i już nigdy nie poznam książki, która zrobiłaby w moim życiu więcej, niż “Dziennik 1954”.