Mike Tyson (50-6, 44 KO) i Roy Jones junior (66-9, 47 KO) dopięli swego. Wbrew wszelkiej sportowej logice w Los Angeles wyszli do ringu i stoczyli pojedynek, do którego nigdy nie doszło, gdy byli zawodowcami. Walka długimi fragmentami była festiwalem klinczy, ale najważniejsze, że nikomu nic się nie stało. Po ośmiu rundach ogłoszono remis, ale tak naprawdę obaj przegrali dziś z czasem.
“I’m too old for this shit” – cytat z “Zabójczej Broni” powracał w sobotę jak bumerang. Tuż przed pierwszym gongiem obaj uczestnicy bokserskiego “emeryten party” wyglądali na ludzi, którzy jak najszybciej chcą wrócić do domów. W ringu robili, co mogli, a że mogli już niezbyt dużo, to i “walka pokazowa” pokazała niewiele z ich dawnych możliwości.
Dzielą ich tylko trzy lata, a w boksie reprezentowali właściwie różne pokolenia. “Żelazny Mike” w listopadzie 1986 roku zapisał się w historii jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Od tamtej pory nikt nawet nie zbliżył się do jego rekordu. On sam liczył się w wielkiej grze – z małymi przerwami – aż do 2002 roku. Karierę zakończył jednak kilka lat później, rozmieniając się na drobne w ostatnich walkach z mocno przeciętnymi rywalami podczas desperackiej próby spłacenia długów.
Czas Jonesa nadszedł później. Wielu amerykańskich ekspertów uznaje go za najlepszego pięściarza lat dziewięćdziesiątych bez podziału na kategorie wagowe. Mistrzowski marsz rozpoczął w wadze średniej i powinien go zakończyć w ciężkiej. Niestety – w ostatecznym rozrachunku boksował o wiele za długo.
Ostatni etap kariery Roya dłużył się w nieskończoność, a on sam padł ofiarą dwóch ciężkich i kompletnie niepotrzebnych nokautów. Na zawodowstwie ich ewentualna walka miała jakikolwiek sens jedynie na początku XXI wieku – gdy Jones zdobył tytuł, by w końcu szybko z niego zrezygnować. Poważnych rozmów jednak wtedy nie było – obaj poszli swoimi drogami.
Dlaczego ścieżki przecięły się ostatecznie właśnie w 2020 roku? Można powiedzieć, że połączył ich pewien projekt biznesowy. W sobotę ich występ był główną atrakcją gali, podczas której doszło do kilku walk bokserskich oraz koncertów. Tuż przed walką wieczoru wystąpił Snoop Dogg, a w ringu sprawdzili się YouTuber Jake Paul i były koszykarz Nate Robinson. Jakiekolwiek umiejętności zaprezentował ten pierwszy i to wystarczyło, by w drugiej rundzie ciężko znokautować rywala. To był najlepszy dowód na to, że z boksem nie ma żartów.
Boks to nie jest sport dla starych ludzi – ta dobrze znana w pięściarskich środowisku maksyma potwierdziła się dziś po raz kolejny. Do tej pory nikt nie próbował potwierdzić tej tezy posiłkując się walką 50-latków – wydawało się to po prostu oczywiste. Wtedy na scenę wszedł Tyson, który nieoczekiwanie zaczął coraz poważniej deklarować chęć powrotu do ringu. Kuszenie starszego pana ostatecznie zakończyło się powołaniem do życia “Ligi Legend”.
Co to w ogóle za projekt? Ciężko powiedzieć – brzmi jak platforma mająca zapewnić sportowym emerytom szansę, by jeszcze raz mogli się pokazać w swoich ukochanych dyscyplinach. Jest jednak spora różnica w organizowaniu zawodów dla tenisistów-oldbojów i zasłużonych szachistów.
W boksie dostaje się po głowie, a Tyson i Jones przyjęli w życiu już wiele niepotrzebnych ciosów. W sobotę doszły do tego kolejne. Ich pokazowa walka była… dziwna. Obaj wyszli do ringu w większych rękawicach, a rundy trwały po dwie minuty. Sędziów punktowych nie stwierdzono. Tyson ruszyło ostro, ale każdy jego atak kończył się przydługim klinczem z inicjatywy Jonesa.
Schemat powtarzał się runda po rundzie, a zawartość “boksu w boksie” stopniowo malała. Jasne – były chwile, gdy charakterystyczne ruchy Tysona pozwalały dostrzec śladowe ilości dawnego kunsztu. Dramaturgii i większych zwrotów akcji nie było – na koniec drugiej rundy Tyson jedyny raz dał się ponieść emocjom i zadał dwa ciosy po gongu.
Oficjalnego werdyktu także zabrakło – jak to w walce pokazowej. Nieoficjalnie już po zejściu z ringu ogłoszono remis. – Czułem się lepszy, ale nie mam problemu z tym werdyktem – komentował Tyson, który w opinii większości oglądających wygrałby przy “normalnej” punktacji. Sam zainteresowany przyznał, że po ponad 15 latach przerwy czuł tremę debiutanta i wykluczył jakiekolwiek walki zawodowe w przyszłości. Jones mówił mniej – ciągle toczył walkę, ale tym razem o oddech.
Na poważniejsze podsumowania przyjdzie pewnie jeszcze czas. “Powrót Tysona” mógł się sprzedać tylko raz, więc biznesowo teraz obroni się już tylko jakaś inna historia. Za ten występ Tyson ma otrzymać około 10 milionów dolarów, ale dużo zależy od wyników sprzedanych pakietów Pay-Per-View. Kolejna duża wypłata może być kwestią czasu – od dawna gotowość walki deklaruje Evander Holyfield, więc niewykluczone, że legendarna rywalizacja doczeka się trzeciej odsłony.