Opta Joe napisał niedawno na Twitterze, że Marcus Rashford stał się piątym zawodnikiem w historii Ligi Mistrzów, który zdobył hat-tricka, wchodząc na boisko z ławki. Profile „Opta Sports” znają niemal wszyscy, a okazuje się, że w Polsce też możemy pochwalić się firmą zbierającą dane statystyczne, należącą do europejskiej czołówki. Jaką? STATSCORE, który jest głównym dostawcą statystyk dla pierwszej ligi, sponsorem tytularnym STATSCORE Futsal Ekstraklasy oraz dostarcza dane do klubów z całego świata. Jakub Myszkorowski opowiedział nam więcej o całym projekcie.
Jak to się wszystko zaczęło? Oglądając w dzieciństwie mecze, zapisywał pan sobie na kartce liczbę celnych podań i strzałów?
Jako mały dzieciak byłem strasznym grubaskiem. Takim, że gdy na podwórkowy mecz wybrano już cały skład i największego fajtłapę na bramkę, to dopiero potem sięgano po mnie. Ale ja zawsze byłem bardzo zawzięty, nie dopuszczałem do siebie tego, że może mi się nie udać i chciałem grać w piłkę. Zacząłem się więc odchudzać, poprawiać swoje umiejętności, żeby chociaż pokopać na poziomie amatorskim, ale też wiedziałem, że jako zawodnik wiele nie zdziałam.
Postanowiłem, że zostanę trenerem, do czego widziałem u siebie predyspozycje. Od razu stwierdziłem, że jeśli mam coś w tym kierunku działać, to tylko po to, aby kiedyś być pierwszym trenerem, a nie wiecznie drugim czy asystentem pomocnika starszego bidonowego. Wymyśliłem sobie, że najpierw zacznę zajmować się dziennikarstwem sportowym, żeby trochę lepiej poznać środowisko, ale i dać innym poznać siebie. To mi otworzyło niektóre drzwi, bo udało mi się dotrzeć do osób, które w innych warunkach pewnie nigdy by ze mną nie porozmawiały. Starałem się podglądać treningi, zadawać pytania. Od początku interesowała mnie też analiza taktyczna. W pewnym momencie, gdy zacząłem się tym bardziej interesować, pomyślałem, że dobrze do tego wszystkiego byłoby mieć odpowiednie narzędzia, których wówczas mi brakowało.
Wtedy znalazłem firmę Prozone Sports i zwróciłem się do nich w trzech sprawach. Po pierwsze, jako redaktor tygodnika internetowego poświęconego piłce chciałem zrobić wywiad z jednym z ich przedstawicieli, po drugie, żeby dla siebie samego znaleźć odpowiednie narzędzie, a po trzecie, żeby zapytać ich, dlaczego jeszcze nie działają na rynku środkowo-europejskim. Skończyło się tak, że tydzień później do Polski przyleciał szef Prozone na Europę i wkrótce zasiliłem ich firmę.
Szybko poszło.
W międzyczasie zacząłem też pracować w Polonii Warszawa jako analityk. To też nie było proste. Dość długo chodziłem za Jackiem Zielińskim, który był wówczas pierwszym trenerem. „Wierciłem” mu dziurę w brzuchu, żeby pokazać mu, jakie robię analizy – on nie bardzo chciał je oglądać. Byłem na jednym, drugim, trzecim treningu. Oni wchodzili na murawę, ja już tam byłem – schodzili z boiska, ja wyglądałem zza krzaków. Wreszcie pozwolił mi je pokazać. Nie usłyszałem tego od niego nigdy wprost, ale kiedyś ktoś mi powiedział, że ponoć miał stwierdzić, że byłem najbardziej upierdliwą osobą, jaką spotkał w życiu. To była jedyna droga. Jednocześnie wiedziałem, że musi się udać.
Czym zajmowała się pana poprzednia firma?
Głównie dostarczaniem gotowych analiz. Mecz był rozkładany na 2500-3000 pomniejszych wydarzeń przez zespół dedykowanych analityków w centrum produkcyjnym. Coś takiego pomaga analitykowi, żeby nie skupiał się tylko na dosyć trywialnej pracy, jak segmentacja i podział na tryby wydarzeń, tylko mając już gotowy materiał, mógł z niego wyciągnąć wnioski. Czyli zamiast rozkładania na czynniki, pierwsze interpretacja takiego rozkładu.
Pan też zajmował się takimi raportami?
Zajmowałem się przede wszystkim sprzedażą do klubów i federacji Europy Środkowej.
Był pan też przez chwilę analitykiem reprezentacji Polski U-17.
To była malutka przygoda, a moja rola w tym projekcie dość niewielka. W wolnym czasie i na prostych narzędziach, bo tak naprawdę opierałem się tylko na materiale wideo.
Jak wyglądała praca analityka sportowego dziesięć lat temu?
Wszystko dopiero w tym aspekcie raczkowało i analiza, poza małymi wyjątkami, stała na dosyć pionierskim poziomie. To, co mnie bardzo smuci, to fakt, że wielu wartościowych i dobrze przygotowanych ludzi, których wtedy spotkałem, dzisiaj jest już kompletnie poza branżą. Kluby tych analityków pierwszej fali zupełnie nie doceniały. Dla mnie – przynajmniej tak sobie wyobrażałem zawsze filozofię klubu – analityk powinien być takim twardym dyskiem. Cokolwiek może się zepsuć, to niech się psuje, co trzeba wymienić – wymieniamy, ale ten twardy dysk trzeba uchronić. Było też wówczas luźniejsze podejście do pracy analityka. Po co zatrudniać kogoś takiego w klubie, skoro na koniec o wyniku decydowało to, że ktoś krzywo trafił w piłkę.
Powoli pozwalano już niektórym trenerom tylko na zatrudnianie swoich analityków, ze swoimi narzędziami. Nie budowano za to bazy wiedzy w klubach i to był duży problem, a było sporo osób, które często pracowały za niewielkie pieniądze, mimo dużej wiedzy. To oni byli “wycinani” w pierwszej kolejności.
Czym różni się analiza meczów juniorskich od seniorskich?
Jeżeli chodzi o pracę w reprezentacji, to jest to trochę inna sytuacja, ponieważ ona dotyczy bezpośrednio konkretnego występu. Natomiast, w “codziennej” piłce juniorskiej, bo też mi się zdarzyło o nią zahaczyć jako trener, to tam skupiamy się bardziej, nie na danym występie jako całości, a raczej z kontekstu występu wyciągamy coś, na czym w danym momencie pracujemy w ramach mezocyklu lub mikrocyklu i na tym skupiamy naszą uwagę. W takiej analizie pomeczowej nie robimy klasycznego podsumowania całego spotkania. Występ w tym ujęciu ma być tylko pewnym dodatkowym bodźcem treningowym. Nie postrzegamy wyniku występu jako coś nadrzędnego. Jest to jednak wciąż dość kontrowersyjne dla wielu podejście (choć zalecane przez praktycznie wszystkie metodologie szkolenia). Kiedy obejmowałem zespół juniorów młodszych w jednej z wiodących warszawskich akademii, na spotkaniu zapoznawczym z rodzicami zawodników padło tylko jedno pytanie: o co będziemy grali? Popatrzyłem na nich trochę jako kosmita i odpowiedziałem, że o to, aby każdy chłopiec był z każdym meczem i treningiem nieco lepszym zawodnikiem, a może któregoś dnia choć jeden zagra w Ekstraklasie i to będzie sukces ich wszystkich. Po moich słowach zapadła cisza. Zostałem więc tym kosmitą już do końca.
Co było w tamtych czasach pana głównym źródłem wiedzy?
Wiedzę czerpałem głównie z podglądania innych i bycia męczącym oraz upierdliwym. Zadawałem wiele pytań ludziom mądrzejszym ode mnie. Chodziłem też na kursy trenerskie, zrobiłem licencję instruktora piłki nożnej, a potem jeszcze skończyłem kursy UEFA B i UEFA A. Tak naprawdę najwięcej nauczyłem się właśnie rozmawiając z trenerami, dziwiąc się wielu rzeczom i poddając ich decyzje wątpliwościom. Oglądając dowolny mecz, zadawałem sobie samemu pytania, co ja bym zrobił na miejscu trenera w danej sytuacji. Dostęp do literatury był wówczas niewielki – zwłaszcza do polskojęzycznej. Kiedy zacząłem trochę więcej podróżować po świecie, każdy mój pobyt w Anglii, gdzie mieściła się siedziba Prozone, wiązał się z tym, że przywoziłem do domu po kilka specjalistycznych książek.
Rozumiem, że zawód analityka przez ostatnie lata zrobił ogromny postęp?
Uważam, że młodzi ludzie, którzy teraz wchodzą do branży analitycznej, to jest zupełnie inny poziom. Nakrywają czapką nas wszystkich, którzy zaczynali wtedy. Kiedy patrzę, jak wygląda ich warsztat, jakie mają umiejętności, w jaki sposób się wypowiadają, to cieszę się, że to oni zajęli nasze miejsca, bo na pewno są lepsi, niż my byliśmy dekadę temu.
Nie ma pan wrażenia, że ludzie zaczęli obecnie przykładać zbyt dużą wagę do statystyk, powiedziałbym, że czasem nawet ciekawostek niż samego przebiegu meczu?
Wydaje mi się, że nie. Nie użyłbym jednak słowa „ciekawostka”, bo to przywołuje czasy początków, kiedy analiza statystyczna była postrzegana jako zbieranie informacji dla przyjemności i błyśnięcia przed meczem statystycznym bon-motem, który kompletnie nie ma przełożenia na możliwe działania taktyczne. Był taki profesor, który w czasach, kiedy jeszcze nie było masowo meczów w telewizji, zebrał swoich studentów, pojechali na wszystkie mecze jednej kolejki ówczesnej I ligi i policzyli, ile było kontaktów prawą oraz lewą nogą. Fantastycznie, tylko z tego kompletnie nic nie wynikało. Na szczęście takie podejście to już przeszłość. Dziś zbiera się tylko dane, które nadają się do sfunkcjonalizowania w procesie analizy. Myślę, że o analitykach wciąż mówi się zbyt mało, ale dobrze, że ten sport wreszcie po nich poważnie sięgnął. Wręcz żal byłoby nie skorzystać z dzisiejszych możliwości.
Rozwój działów analitycznych jest też zauważalny w polskich klubach.
Polskie kluby zrobiły gigantyczny postęp. Obecnie w Ekstraklasie nie ma już chyba klubu bez działu analitycznego. Cieszę się, bo były takie czasy, że tą działką zajmował się asystent trenera, który ma na głowie wiele innych obowiązków, więc było to działanie bardziej z doskoku. Taka chałturka na boku. Świadomość szkoleniowców mocno poszła do przodu. Jeszcze niedawno zdarzyło mi się pracować ze wciąż dość znanym trenerem, który przyszedł do jednego z klubów, w którym już wcześniej byłem analitykiem. Pokazałem mu, jak wcześniej wykorzystywaliśmy analizę, jaką mamy metodologię, a on przyjrzał się i wystrzelił, że interesują go tylko bramki zdobyte i bramki stracone. To był ten poziom umysłowy wielu trenerów przed dekadą. Ale wtedy to znowu bardziej ja byłem kosmitą, bo przeważali tacy trenerscy ziemianie.
O tym mówię. Trenerzy mają czasem takie podejście, że skracają całą analizę.
Nie tyle skracają, ile upraszczają. Mówimy tu o trenerach średnio-starszej generacji, ale też nie wszystkich, żeby nikogo tutaj nie skrzywdzić. W ogóle, pierwsze pytanie, jakie otrzymałem na odprawie, którą prowadziłem jako zestresowany młody człowiek, a zadane przez byłego reprezentanta kraju, brzmiało: ile to będzie trwać? To pytanie zapamiętam już do końca życia. To było takie słowo-klucz, jeżeli chodzi o podejście zawodników, które jednak się zmieniało na przestrzeni lat. Teraz bardzo często młodzi piłkarze sami pytają o informację zwrotną po swoim występie, interesują się grą rywala.
Przejdźmy do projektu, który w 2006 roku stworzył Tomasz Myalski. Od czego się zaczęło?
Stworzenie STATSCORE pokazuje, że warto marzyć, a następnie na tym nie poprzestawać, tylko spróbować te marzenia zrealizować. Trzeba zrobić wprowadzenie, więc chwilę mi to zajmie. W jednej z firm, w których Tomek pracował, miał fatalnego szefa, który nie potrafił zarządzać ludźmi. Stwierdził więc, że nie chciałby nigdy więcej dla kogoś takiego pracować, a właściwie, to – nie chciałby pracować dla kogokolwiek, tylko stworzyć coś swojego. Jego projekt powstał z podstawowych wartości, które Tomek wtedy uznał za kluczowe. Wierzył, że się uda, choć zaczynał w swoim malutkim pokoju, a dzisiaj firma jest jedną z wiodących na Starym Kontynencie, z wielkim biurem w najnowocześniejszym parku biznesowym w Katowicach. Zawsze umiał przekonywać ludzi do swoich pomysłów, bo nie myślał krótkofalowo. Jest człowiekiem, któremu bardzo ciężko nie zaufać, a w dodatku ma daleko wybiegającą wizję, którą potrafi uargumentować. U nas wszystko opiera się na tym, że bardzo ściśle wytyczamy sobie cele, potem wymyślamy sposób, w jaki do nich dojść i… idziemy.
Jak pan dołączył do jego zespołu?
Poznaliśmy się z Tomkiem przy okazji biznesowych relacji, kiedy moja poprzednia firma zetknęła się ze STATSCORE. Zaproponował mi przejście, ale z przyczyn etycznych odpowiedziałem, że nie mogę tego wówczas zrobić. Potem moja poprzednia firma po zmianie zarządu postanowiła zmienić gruntownie politykę i w jednym momencie część załogi rozsiana po świecie została pożegnana – też znalazłem się w tej grupie. Odbyło się to jednak w bardzo profesjonalnym stylu i – jeśli jeszcze kiedykolwiek ktokolwiek miałby mnie zwolnić, to chciałbym, aby odbyło się w ten sposób. Choć oczywiście wolałbym już nigdy nie słyszeć takiej wiadomości. To jednak było zwolnienie stylowo lepsze niż niejedno zatrudnienie. Jak na pogrzebie aktora, po którym grabarze byli zmęczeni, bo musieli wyciągać trzy razy trumnę na bisy. Stwierdziłem wtedy, że to jest ten moment, zapytałem Tomka, czy jest jeszcze zainteresowany moją osobą. Okazało się, że tak i bardzo szybko doszliśmy do porozumienia.
Mógłby pan w skrócie wyjaśnić czytelnikom, na czym polega wasza działalność?
Najłatwiej byłoby to wytłumaczyć naszym głównym hasłem: próbujemy zbudować największe centrum danych statystycznych na świecie. Polega to na tym, że staramy się sami gromadzić statystyki z wielu dyscyplin sportowych. Obecnie jest ich 29, a dążymy do tego, żeby niedługo było ich 100. Próbujemy pokazywać je za pomocą surowych danych, czyli „API” lub poprzez gotowe wizualizacje, czyli produkty gotowe do natychmiastowego dodania do dowolnej witryny czy aplikacji mobilnej.
Powiedział pan wcześniej, że jesteście już obecnie jedną z przewodnich takim firm w Europie.
Takich firm jest kilka. Chociaż może wydawać się, że jest to niewielki rynek, to konkurencja jest bardzo duża. Na pewno jesteśmy jedną z największych firm tego typu w Europie Środkowej, a w ogóle w dziedzinie firm technologicznych należymy do ścisłej czołówki. Dwa lata temu zostaliśmy wyróżnieni przez „Deloitte” w plebiscycie FAST 50 i znaleźliśmy się wśród 50 najlepiej rozwijających się młodych firm w tym regionie świata. Właściwie, to tacy bardzo młodzi już nie jesteśmy, bo firma za niedługo będzie obchodzić swoje 15. urodziny.
Obecnie nie jesteście jeszcze największym przedsiębiorstwem zbierającym dane statystyczne w Europie, ale żeby mieć skalę, to jak wygląda porównanie was do innych firm z tej czołówki?
Bardzo ciężko to ocenić, bo pod uwagę trzeba brać różne czynniki, to znaczy: kapitał, liczbę klientów, pracowników, przychody. To są różne mierniki i w każdym wypadamy inaczej. Poza nami, takich firm jest kilka, m.in. Sportradar, Opta Sports czy Enetpulse. Między nami panuje zdrowa konkurencja oparta na wzajemnym szacunku.
Dla takiego niedzielnego kibica „Opta Sports” jest chyba najpopularniejszym projektem.
Zwłaszcza ze względu na bardzo rozbudowane statystyki piłkarskie i już ugruntowaną obecność w świadomości kibiców.
Obsługujecie aktualnie 29 dyscyplin sportowych. Znajdziemy w tym gronie jakieś nietypowe sporty?
Raczej stawiamy na to, co wzbudza największe zainteresowanie, nie oferujemy sportów niszowych, bo nie ma na nie też zapotrzebowania. Koszt stworzenia platformy do zbierania statystyk o danym sporcie, nigdy by nam się nie spłacił. Natomiast z regionalnych dyscyplin sportowych, których nie ma u konkurencji w formie wizualizacji, mamy np. skoki narciarskie. Wiem, że nie brzmi to jak kompletna egzotyka, ale poza Europą Środkową i Skandynawią, jest to już dosyć niszowa dyscyplina sportowa.
W skokach narciarskich liczy się łącznie z 7-8 państw.
Dokładnie. Żużel też nie jest bardzo popularnym sportem, poza znowu bardzo podobnym regionem geograficznym. Do niedawna jako jedyni obsługiwaliśmy futsal z widgetami, teraz też pojawił się u innych. Staramy się stawiać na takie sporty, które są rozwojowe i mają taką dynamikę, że przy sprzyjających okolicznościach, będą mogły w najbliższych latach zyskiwać popularność. Oczywiście, nie osiągną skali bazy fanów piłki nożnej, ale też staną się istotne.
Jeżeli chodzi o futsal, to zostaliście nawet sponsorem tytularnym najwyższej ligi rozgrywkowej w Polsce.
Owszem. Wyszło to w naturalny sposób, ponieważ w zeszłym roku podpisaliśmy umowę z Futsal Ekstraklasą na dostarczanie statystyk. Bardzo dobrze nam się z nimi współpracowało i temat niejako sam się wykluł. Jest to duża inwestycja, ale bardzo mocno wierzymy w ten projekt, w tę dyscyplinę i w tę konkretną ligę. Zresztą, futsal przeżywa teraz spory wzrost oglądalności, wszystkie spotkania STATSCORE Futsal Ekstraklasy są transmitowane w telewizji lub online, więc jest okazja na zapoznanie rzeszy kibiców z tą dyscypliną, która jest niesamowicie rozrywkowa i bardzo dynamiczna.
Na zainteresowanie kibiców tą ligą może też wpływać fakt, że np. Rekord Bielsko-Biała jest aktualnie czołowym zespołem w Europie.
Cała liga robi postęp. Ogólnie rzecz biorąc, stawiamy na rozgrywki, które rokują na szybki postęp. Inną ligą, która jest przewodnią w naszym portfolio, jeżeli chodzi o piłkę nożną, jest I liga. Uznaliśmy, że są to obiecująco rozwijające się rozgrywki, które mogą szybko wskoczyć na bardzo rozsądny poziom, jeżeli mówimy także o wszystkim, co dzieje się poza boiskiem. Cieszymy się, że możemy w jakimś stopniu pomóc w tym rozwoju.
To wy oferujecie danej lidze swoją ofertę czy rozgrywki zgłaszają się do was same?
To jeszcze nie jest ten moment, żeby organizatorzy rozgrywek sami się do nas zgłaszali, ale myślę, że kiedyś nadejdzie taki dzień. Obecnie to my przychodzimy z pewną propozycją współpracy i próbujemy przekonać do siebie oraz do naszej wizji takiego partnera. Dosyć długą szykowaliśmy się do rozmów z I ligą, bo chcieliśmy jako firma podejść do tego w pełni odpowiedzialnie. Rozmowy nabrały dużego rozpędu w momencie, gdy prezesem rozgrywek został Marcin Janicki. Okazało się, że STATSCORE i władze ligi mają bardzo podobne spojrzenie na całą otoczkę piłki nożnej. Z tego wynikła nasza współpraca, która na dziś prezentuje się bardzo dobrze.
Jak wygląda wasza działalność poza Europą?
Oczywiście, pokrywamy statystykami także rozgrywki pozaeuropejskie – nie tylko te topowe. Nie robimy tego wyłącznie w halach czy na stadionach, ponieważ w niektórych przypadkach jest to uniemożliwione ze względu na to, że tam wyłączność mają inni dostawcy danych statystycznych. W takich sytuacjach musimy posiłkować się telewizją, co umożliwia obecne prawodawstwo. Jako oficjalny dostawca jesteśmy za to obecnie głównie w Europie Środkowej, ale stale się rozwijamy. Za kilka tygodni ogłosimy rozpoczęcie współpracy z kilkoma nowymi rozgrywkami.
W rozmowie z dziennikarzami „Interplay” powiedział pan, że zaczęliście też działać w Afryce i Ameryce Południowej, bo w tych kontynentach dostrzegacie spory potencjał.
Mamy skautów na całym świecie i to jest imponujące, jak wielu bardzo ambitnych ludzi chce z nami współpracować, widząc potencjał w tym, co i jak robimy. Rekrutacja trwa przez cały czas, nie tylko w Polsce. Mamy swoich ludzi w kilku krajach afrykańskich, a jeżeli chodzi o Amerykę Południową, to działamy m.in. w Brazylii i Kolumbii. Oczywiście, tam pokrywamy głównie pojedyncze mecze ze stadionów w niższych ligach, ale cieszy nas sam fakt, że już działamy na tych terenach.
Dodatkowo, idziemy w tym kierunku, żeby w takich miejscach pojawiało się stanowisko koordynatora skautów danego obszaru, który odpowiadałby za zbudowanie sieci profesjonalistów i za to, żeby lepiej zarządzać i przyporządkowywać odpowiednie osoby do spotkań. Pandemia temu nie sprzyja, bo dostęp do stadionów jest naturalnie ograniczony, ale miejmy nadzieję, że to się kiedyś skończy i znowu będziemy rozrastać się w szybkim tempie. Chociaż, jeżeli chodzi o liczbę zgłoszeń chętnych do pracy, to w ciągu ostatnich miesięcy przyrost był bardzo dynamiczny. Ludzie garną się do takiej pracy, bo jest emocjonująca, a przede wszystkim – ciekawa i dosyć szybko można zacząć zarabiać rozsądne pieniądze. Żyjemy tylko raz i skoro 1/3 naszego czasu spędzamy pracując, to warto to robić z dobrymi ludźmi i robiąc fascynujące rzeczy.
Ile macie obecnie skautów na świecie? Jak wygląda wasz proces rekrutacyjny?
Teraz jest ich już ponad 750, a liczba ta wciąż rośnie. Nie jest jednak łatwo zostać takim skautem, ponieważ mamy dosyć skomplikowany proces rekrutacji. Składa się on z kilku etapów. Badamy wiedzę chętnego o danych sportach, którymi chciałby się zajmować, przy jakich dużych klubach mógłby funkcjonować, jeżeli chodzi o mecze, do których dane zbieramy bezpośrednio ze stadionów. Potem przechodzimy do etapu, w którym potencjalny skaut otrzymuje bardzo dużo informacji do przyswojenia. Są to przygotowane e-booki w języku angielskim oraz materiały wideo, na podstawie których zdaje egzamin w naszym panelu. Jeżeli mu lub jej się powiedzie, a nie jest to takie proste, bo część osób odpada na tym etapie, zostaje naszym skautem i jego bądź jej praca polega na tym, że zgłasza swoją dostępność na poszczególne mecze, które może relacjonować. Następnie koordynatorzy skautów informują, na które spotkanie należy się udać, tam podróżuje z komórką lub komputerem i podczas rozgrywek za pomocą dedykowanego panelu przekazuje na bieżąco dane, które są także obserwowane przez Scout Quality Controlera. Jego rolą jest, żeby sprawdzić, czy nie ma w tych danych jakichś błędów i odchyleń. Dla tych kluczowych rozgrywek, których jesteśmy oficjalnym dostawcą, takie dane są dodatkowo sprawdzane z materiałem wideo już po meczach, co składa się na tak zwany proces certyfikacji.
Kobiety też chętnie zgłaszają się do takiej pracy?
Tak. Nie są w większości, ale jest to praca absolutnie dla każdego, kto interesuje się sportem, ma trochę wiedzy o danej dyscyplinie i zna język angielski. Taki jest wymóg, bo u nas kluczowym językiem w firmie jest właśnie angielski i nie robimy tutaj wyjątków. W przypadku jakichkolwiek problemów skauta w trakcie meczu, gdy trzeba przekazać mu wiadomość, a w trakcie weekendu takich spotkań jest kilkaset, nasz kontroler musi skontaktować się z relacjonującym i szybko zareagować, niezależnie od miejsca na świecie, gdzie toczą się zawody. Uznaliśmy, że najlepszym wyborem będzie angielski.
Jak bardzo szczegółowe są dane, które taki skaut musi zebrać w trakcie meczu?
Różnie to wygląda. Ogólnie rzecz biorąc, mamy cztery poziomy – brązowy (tylko wynik), przez poziom srebrny i złoty, aż do VIP. Jeden skaut nie jest w stanie samemu zbierać danych na dwóch najwyższych poziomach, więc oznacza to, że przy tak zadeklarowanych wydarzeniach musi pracować więcej osób. Jeden z nich odpowiada za to, żeby np. zaznaczyć, że został oddany strzał na bramkę, a drugi, by do tego strzału przypisać odpowiedniego zawodnika oraz konkretne atrybuty, czyli skąd był oddany strzał, jaką częścią ciała, w którą część bramki zmierzał. Można zobaczyć, jak bardzo są to rozbudowane dane np. na stronie I ligi.
Co jest waszym głównym źródłem dochodu?
Na nasze dane jest dosyć duże zapotrzebowanie od mediów, bukmacherów oraz federacji sportowych. To są nasze trzy główne źródła dochodu, a właściwie dwa, bo najwięcej zysków czerpiemy właśnie z mediów i firm bukmacherskich, które na podstawie tych danych mogą tworzyć kursy i je weryfikować. Prawie żadna firma bukmacherska na świecie nie zbiera danych sama.
100 sportów w trzy lata. Jakie stawiacie sobie jeszcze inne cele?
Przede wszystkim, może zabrzmi to jakoś trywialnie, ale u nas najważniejsi są ludzie. Stawiamy na szybki samorozwój firmy i każdego, kto w niej się znalazł. To jest organizacja budowana na wartościach, co bardzo dobrze było widać w najgorszym okresie, jeżeli chodzi o pandemię, kiedy podjęto decyzję, że nikt nie z zespołu nie zostanie zwolniony, mimo że dla części osób nie było w danym momencie pracy, bo rozgrywki stanęły. Naprawdę mocno wierzymy w ludzi. Dla nas istotne jest, żeby wszyscy z każdym kolejnym dniem byli lepszą wersją siebie.
Nasz cel? Próbujemy budować największe centrum danych statystycznych na świecie. To zawsze będzie procesem, bo nie jest tak, że dojdziemy do jakiegoś momentu, gdy będziemy mogli powiedzieć, że już, mamy to i pozamiataliśmy. Ledwie następnego dnia ktoś może nasz wyprzedzić. Wydaje się, że największym wyzwaniem będą sporty olimpijskie, głównie lekkoatletyka. Na dzisiaj jest to coś, czego jeszcze nie dotknęliśmy, ale chcemy w tę stronę pójść. Myślę, że nigdy nie będzie takiego momentu, że stwierdzimy, że już osiągnęliśmy wszystko. I to jest w tym najfajniejsze. Marcelo Bielsa powiedział kiedyś, że za każdym razem, kiedy nadchodzi sukces, pojawiało się ryzyko zrobienia kroku w tył. Dlatego wtedy trzeba być najbardziej czujnym i nie przestawać szukać kolejnych celów. Najsmutniejszy moment rozgrywek to ten, kiedy rozlega się ostatni gwizdek. Nawet jeśli wygrywasz, dalej jest pustka. A dopóki przed tobą kolejny mecz, następna połowa, wszystko może się zdarzyć. No więc gramy dalej.
Rozmawiał BARTOSZ LODKO