Wisła Kraków i Lechia Gdańsk mogły do tej pory uchodzić za takich szkolnych osiłków, którzy znęcają się tylko nad słabszymi. I jedni, i drudzy ogrywali beniaminków, ale gdy przyszło mierzyć się z kimś silniejszym, był często kłopot, żeby ugrać choćby punkt. No i dzisiaj mieliśmy okazję sprawdzić, kto ma trochę więcej krzepy i jednak potrafi więcej, a kto dalej może zabierać kanapki bezbronnym. Wychodzi na to, że w pierwszej roli obsadzamy Lechię, natomiast w drugiej Wisłę.
Choć początek spotkania wcale na to nie wskazywał.
Już w pierwszej akcji mogło się wydawać, że Wisła objęła prowadzenie, kiedy z głowy uderzał Brown Forbes – na szczęście gdańszczan trafił tylko w reklamę, a piłka odbiła od bocznej siatki. Chwilę później spróbował Yeboah, lecz znów – w siatkę, jednak nie od tej strony co trzeba.
Lechia niby miała większą kulturę gry, jej akcje wyglądały na składniejsze, ale nic sensownego z tego nie było. W chaosie przodował Conrado, który co chwila urywał się na lewej stronie, natomiast gdy przyszła próba dośrodkowania, był w tym elemencie absolutnie beznadziejny. Jak trzeba było do tyłu, to dawał do przodu, jak wypadałoby do przodu, to dawał do tyłu. Popsuta maszyna losująca.
No i to Wisła pokusiła się o konkret. Świetną indywidualną akcję dał Silva, który minął dwóch piłkarzy Lechii, przedarł się w okolice pola karnego i po krótkim rogu zaskoczył Kuciaka. Dla kibiców gdańszczan taki scenariusz nie był niczym nowym, bo często wydawało się w tym sezonie, że ekipa Stokowca gra nieźle, ale potem i tak: w łeb.
Tyle tylko, że tym razem goście mieli ochotę wziąć się w garść. Rozpoczęli od stałego fragmentu gry – wrzucał Kubicki, idealny rogalik, Nalepa wyskoczył i pokonał Buchalika. Wisła jakby zdziwiona: co to, oni jednak chcą grać na bramki?
I cóż, z tego zdziwienia nie mogła się otrząsnąć, a Lechia po przerwie ruszyła dalej po swoje.
Najpierw Conrado. Gdy znów szedł lewą flankę, chcieliśmy spojrzeć, co tam na telegazecie, bo trudno było zakładać coś ciekawego, lecz jednak mu wyszło. Wstrzelił piłkę wzdłuż pola bramkowego, Sadlok musiał interweniować, bo za plecami miał Flavio, ale zrobił to tak, że zaliczył samobója. Zresztą obrońca Wisły był w tym spotkaniu postacią tragiczną, ponieważ to też on sprokurował rzut karny, gdy blokował ręką uderzenie Haydarego. Karny ewident, natomiast chcemy powiedzieć o czymś innym.
Podanie Portugalczyka do Haydarego było fenomenalne, ze swojej połowy zewniakiem za jedynego obrońcę. Jakość, wielka jakość. Potem Afgańczyk zrobił, co trzeba było, nawinął rywala, oddał strzał, nieprzepisowy blok i musi być jedenastka. A tę – ależ oczywiście – pewnie wykorzystał Flavio.
Wisła w drugiej połowie siadła. Nie stwarzała już tak groźnych sytuacji, bo w pierwszej połowie naprawdę miała pomysł na swoją grę. Brown Forbes miał przytrzymywać piłkę w okolicach szesnastki, zgrywać do skrzydłowych i męczyć stoperów Lechii. To się w pewnych momentach udawało, ale po przerwie jakby zabrakło pary.
Tę parę miała Lechia, dość powiedzieć, że do bardzo dobrej okazji doszedł Makowski. Inna sprawa, że strzelił wprost w Buchalika z pola karnego, ale jeśli Makowski ma setkę, to znaczy, że Lechia złapała niebywały luz i spokojnie doprowadziła to spotkanie do końca. Zobaczymy natomiast, czy grając mniej więcej tym samym składem, gdańszczanie wytrzymają tempo sezonu.
Stokowiec może rotować, ale czy bez Saiefa, Haydarego czy Paixao ten zespół będzie równie mocny?
Fot. FotoPyk