Gdy po raz ostatni przyszło nam oglądać starcie Zagłębia i Lechii w Lubinie, bawiliśmy się świetnie – zwroty akcji, dużo bramek, w końcu 4:4, cios za cios, bajery i inne lasery. Jeśli więc mielibyśmy porównywać tamten mecz do widowiska, które obejrzeliśmy dzisiaj… Cóż. Wtedy przejechaliśmy się sportowym autem, a dziś może nie Maluchem, natomiast Fiat Punto to maks, co może z tego wszystkiego być.
Z jednej strony zaczęło się obiecująco, bo przecież już w trzeciej minucie Guldan po dośrodkowaniu Starzyńskiego strzelił bramkę. Z kryciem nie nadążył Makowski, którego Słowak przepchnął jak najzwyklejszy mebel w promocji i nawet jeśli uznamy, że środkowy pomocnik Lechii potem grał niezłe zawody, szczególnie jak na siebie, to nie może skończyć z notą wyjściową.
W każdym razie: początek był niezły, ale potem mamy z tym meczem problem. Do przerwy było widać, że Lechia chce odrobić straty, prowadzi grę i tak dalej, ale pożytku z tego wszystkiego obserwowaliśmy naprawdę niewiele. Gdyby futbol opierał się na tym, że trzeba doprowadzić piłkę do dwudziestego metra, wówczas tak, ekipa Stokowca schodziłaby do szatni ze sporym prowadzeniem.
Niestety piłka nożna akurat na tym nie polega.
Potrzeba bramek, a ze stwarzaniem sobie klarownych sytuacji w pierwszej połowie był po stronie gości problem. Czy mamy się jarać prostym uderzeniem Kubickiego z rzutu wolnego? Czy powinno nam skoczyć ciśnienie przez to, jak po rzucie różnym piłka odbiła się od Kopacza? Chyba niespecjalnie. Lechia miała problem z konstrukcją, Haydary i Conrado niby próbowali wchodzić w dryblingi, ale nie wiemy, czy wymachiwanie nogami nad piłką to już drybling, czy jeszcze zajęcia wyrównawcze. Saief nie dawał tyle jakości, co wcześniej. I tak dalej, i tak dalej.
Natomiast jedną bramkę powinna Lechia strzelić. Paixao zagrał świetną piłkę do Conrado, a ten z trzech metrów, nie więcej, trafił w Hładuna. Bardo się starasz, Conrado, ale jakby było w tym choć trochę więcej jakości…
Zagłębie? Po strzelonej bramce uznało, że ma fajrant i niech teraz ci drudzy się meczą.
Oprócz gola jedyną groźną sytuacją była ta Mraza, kiedy Słowak przypadkowo dostał piłkę w polu karnym i zresztą powinien pokonać Kuciaka. Ale Mraz, jak to Mraz, nawet nie zmieścił swojego uderzenia w obręb tego przeklętego prostokąta.
Po przerwie rosła przewaga Lechii, ale momentami w kuriozalnych sytuacjach brakowało skuteczności. Jak bowiem wytłumaczyć sytuację, w jakiej znalazł się Haydary, ale strzelił w obrońcę, który nawet nie stał w świetle bramki? Przecież taką okazję trzeba zamienić na gola.
Dlatego trudno nam to spotkanie traktować specjalnie poważnie. Niby sytuacje były, ale jakość ich finalizacji… No, to pozostawia wiele do życzenia.
Natomiast już takiego Dominika Hładuna trzeba wyróżnić. Mówiliśmy o strzale Conrado z pierwszej połowy, ale i w drugiej połowie bramkarz Miedziowych miał co najmniej jedną bardzo dobrą interwencję, kiedy zbił uderzenie głową Nalepy. Poza tym co musiał, to odbijał, był pewny. Należy się wysoka nota. W przeciwieństwie do Kuciaka, który jak zwykle miał dużo do powiedzenia, ale raz musiał gasić pożar, który sam rozpętał, kiedy źle wybijał piłkę. Dobrze obronił wówczas próbę Żivca (swoją drogą słabiutki dziś), ale piromanów trudno chwalić.
A Hładun ostatecznie skapitulował tylko po rzucie karnym, którego Zagłębie zawdzięcza Simiciowi. Facet wpieprzył się w Zwolińskiego przy wyskoku do piłki, doszczętnie go staranował, a nawet nie trafił w futbolówkę i był zaskoczony, że Myć idzie do VAR-u. My byliśmy zaskoczeni, że Myć w ogóle potrzebuje VAR-u, bo sytuacja była dość klarowna. Na szczęście technologia przyszła z pomocą, arbiter wskazał na wapno, a jedenastkę wykorzystał Flavio.
Stanęło na 1:1 i chyba trzeba uznać ten wynik za zasłużony. Lechia prowadziła grę, miała swoje sytuacje, natomiast w paru momentach była skuteczna jak podryw o spadaniu z nieba. Z drugiej strony, miała też sporo szczęścia, bo przecież i Żivec, i Mraz, powinni strzelić swoje bramki.
Eh, takie to było spotkanie. Z przypadku. Ale tak to już bywa, że sequele są dużo gorsze.
Fot. Newspix