Mecz Nafciarzy ze Śląskiem Wrocław był dokładnie taki, jakiego spodziewaliśmy się po październikowym starciu w Płocku o 12:30 z hałdami piachu w tle. Fajerwerków brak, sporo kopaniny, szczególnie pierwsza godzina meczu taka, że można było zasnąć nad rosołem i wpaść twarzą w kluski. Z drugiej strony, czy można mieć o to pretensje do gospodarzy? To był mecz na miarę ich możliwości. Śląskowi wybili z głowy granie, sami ukłuli raz, co nie było przypadkiem, a konsekwencją tego, że stwarzali więcej okazji.
Z punktu widzenia Śląska to był bardzo ciekawy mecz, bo faktycznie w tym sezonie nie było dotąd spotkania, w którym Lavicka mógł zestawić skład tak jak chciał. Ciągle ktoś wypadał, były przypadki koronawirusa – przed tym meczem mówiono, że to pierwsza taka sytuacja, kiedy Lavicka ma komfort. Pawłowski czy Zylla mieli więcej czasu, żeby zgrać się z zespołem, wrócili też choćby Mączyński i Praszelik. I na papierze, istotnie, zestawienie wyglądało bardzo dobrze.
Dlatego tym bardziej niepokojące dla kibiców Śląska, że grali aż taki piach.
Lavicka jest oczywiście bardzo szanowany we Wrocławiu, ale kibice najczęściej zarzucają mu zachowawczość w meczach wyjazdowych. Dzisiaj na pewno te głosy odżyją, Wisła Płock nie dała Śląskowi zupełnie pograć.
Sobolewski trochę pomieszał składem – wrócił Rzeźniczak, wyszedł sprowadzony niedawno Obradović, Lagator został przesunięty do pomocy. I trzeba przyznać, że jakkolwiek ofensywa Wisły Płock długo wyglądała tak, jak może wyglądać ofensywa z Sheridanem na szpicy, a Szwochem na kierownicy, tak w defensywie widać było rzetelną grę. W pierwszej połowie Śląsk stworzył tylko jedną okazję, choć w zasadzie trudno ją traktować poważnie: ot, Sobota sobie uderzył z daleka, nieszczególnie groźne, takie pod statystyków. A Wisła miała strzał Garcii w słupek czy też szansę Sheridana, który wyszedł na czystą pozycję, ale nawet nie trafił w bramkę. Trzeba przyznać, że Sheridan dzisiaj robił co mógł, by uzasadnić sprowadzenie Cabrery – co miał, to marnował w zawstydzający sposób.
Mecz trochę otworzył się po zmianie stron: szczupakiem próbował Praszelik, była niegroźna przewrotka Piaseckiego. Wisła Płock tak naprawdę przysnęła tylko raz, kiedy po stałym fragmencie gry Pich z metra huknął w poprzeczkę. Ale to była 85 minuta. Tyle czasu zajęło Śląskowi stworzenie czegokolwiek sensownego. A i to trudno nazwać jakimś koronkowym graniem – przebitka i tyle. Gol poszedłby na konto Lesniaka, który został przyklejony do słupka.
Płocczanie nie robili jakichś huraganowych ataków, nie było ani pięknego grania, ani na wielkiej intensywności. Ale coś jednak stwarzali, a tak po godzinie gry z pewną zauważalną regularnością. Były główki Sheridana, szansa Tuszyńskiego z bliska. Zupełnie sam na dziesiątym metrze był Zbozień, ale z pierwszej piłki uderzył zamiast do bramki, to w Skierniewice. W końcu przyszła i bramka – po przechwycie Urygi z dystansu strzelił Gjertsen. Może ten gol nie równoważył długich minut średniego spotkania, ale na pewno uderzenie, które może trafić do najlepszych w kolejce.
Dla Wisły Płock to drugi mecz z czystym kontem, a pierwszy u siebie. Po bezdyskusyjnej porażce z Rakowem, gdzie zostali rozjechani, a także pozwoleniu by Warta strzeliła im aż trzy bramki, to zwycięstwo może dać trochę spokoju. Wisła Płock nie pogra w tym sezonie o coś więcej, Sobolewski z tej kadry bata nie ukręci, ale taktyka 3-5-2 wydaje się obiecującym kierunkiem, szytym na ich miarę. Może urywać punkty. Śląsk? Ten mecz to najboleśniejszy cios w sezonie – porażkę z Pogonią można było tłumaczyć przetrzebionym składem.
Dziś nie tłumaczy ich nic.
FotoPyK