325 dni trwała przerwa pomiędzy ostatnim reprezentacyjnym meczem Brazylijczyków jeszcze w 2019 roku, a rozpoczęciem przez nich batalii o awans na Mistrzostwa Świata w Katarze. Gdy my byliśmy już po pierwszej przerwie na kadrę, ligi grały w najlepsze a niektóre państwa wpuszczały na stadiony wielotysięczne grupy fanatyków, Ameryka Południowa wciąż głowiła się: co dalej? W jaki sposób? Od kiedy? W jakich terminach?
8 października w Paragwaju rozpoczęła się walka dziesięciu państw o cztery mundialowe i jedno barażowe miejsce. Ale przede wszystkim – z kolan zaczął powstawać futbol w tej części świata, która w pandemicznym kryzysie oberwała chyba w największym stopniu.
Spróbujmy złapać jakąś perspektywę. Stan bliski paniki w Polsce wzbudzają komunikaty Ministerstwa Zdrowia, w których liczba zakażonych koronawirusem waha się między 4 a 5 tysiącami jednej doby. Brazylia w ostatnich 30 dniach miała tylko jeden raport, w którym łączna suma zachorowań nie przekroczyła 10 tysięcy. Od początku pandemii w Kraju Kawy zainfekowanych było 5 milionów osób. Według danych przywoływanych przez Wprost, liczba ofiar za moment przekroczy 150 tysięcy.
Liczba ofiar. 150 tysięcy.
LITTLE FLU
– Śmierć czeka przecież każdego z nas. Przeżyłem atak nożownika, to przeżyję też tę grypę, musimy się z tym zmierzyć jak mężczyźni – Deutsche Welle przypomniało swego czasu “the best of” wypowiedzi Jaira Bolsonaro w kwestiach koronawirusowych. Prezydent Brazylii jeszcze na początku marca szacował, że w Brazylii wirus zabije jakieś osiemset osób. Gdy przeciążenia doznały włoskie szpitale wypalił, że to z uwagi na stare społeczeństwo na południu Europy. W kwietniu użył pamiętnego sformułowania “little flu”, które bardzo długo wypominali mu nie tylko jego rodacy.
Ci ostatni zresztą… napisali nawet skargę do Trybunału w Hadze, oskarżając Bolsonaro o zbrodnię przeciw ludzkości. W opinii instytucji związkowych, które podpisały się pod pismem, lekceważące podejście prezydenta doprowadziło do śmierci dziesiątek tysięcy Brazylijczyków. Kontrowersje wokół tamtejszych metod walki z wirusem ciągną się zresztą od marca aż po dziś dzień. Bolsonaro twierdził na przykład, że liczby zakażeń i zgonów są zawyżane przez samorządy, które próbują w ten sposób wymóc większe dotacje z centrali. Brazylia przeszła też przez etap próby cenzurowania komunikatów o rzeczywistej liczbie ofiar pandemii, przeszła przez lockdown, który od początku wydawał się zupełnie nie w smak prezydentowi, przeszła przez etap forsowania magicznych leków o niepotwierdzonym klinicznie działaniu.
Zresztą, przeszła też przez dość dziwny okres, gdy to sam Bolsonaro otrzymał pozytywny wynik testu na koronawirusa. Podobnie jak w ostatnich dniach Donald Trump, Bolsonaro wykorzystał swoją chorobę, by pokazać, jak radzą sobie z nią prawdziwi twardziele. I w momencie, gdy służba zdrowia była właściwie sparaliżowana, on na motocyklu, bez maseczki, manifestował zwycięstwo nad COVID-em.
I o ile w tej cywilizowanej części Brazylii można było jeszcze się zastanawiać nad scenariuszem szwedzkim, podobnie jak w Europie, o tyle w Amazonii trwał armagedon. Reakcja Bolsonaro? Wydalenie członków organizacji Lekarze Bez Granic, pracujących na najbardziej dotkniętych pandemią terenach.
NIE TYLKO BRAZYLIA
Bolsonaro i Brazylia to oczywiście najbardziej drastyczny przykład. Połączenie gęstości zaludnienia, fatalnej opieki medycznej, zwłaszcza w Amazonii, oraz kontrowersyjnych wypowiedzi prezydenta to mieszanka wybuchowa. Nie dziwi, że jeśli już do Europy dopływają jakieś informacje z Ameryki Południowej, to zazwyczaj dotyczą właśnie problemów Brazylijczyków. Nie może być zresztą inaczej, jeśli we wszystkich “koronawirusowych” statystykach Brazylia znajduje się na podium, razem z USA i Indiami.
Ale to nie znaczy wcale, że w pozostałych częściach Ameryki Południowej jest zupełnie spokojnie. OWID poinformował tydzień temu, że Argentyńczycy mają najwyższy procent pozytywnych testów w relacji do wszystkich wykonanych. To oznacza, że prawdopodobnie ich wyniki są zdecydowanie zaniżone, bo nie wszyscy zakażeni ludzie zdążą na czas poznać źródło swoich dolegliwości. Argentyńczycy nadal nie powrócili do szkół, nadal mają ograniczone możliwości przemieszczania się po kraju. Podobnie działa Kolumbia, która rozluźnienia wprowadzała dopiero we wrześniu.
Styl życia. Temperament. Gęstość zaludnienia. Nierówności społeczne. Ekonomiczny bajzel, trudny do okiełznania nawet w okresie hossy. Można wymieniać długo czynniki, które sprawiły, że Ameryka Łacińska szczególnie boleśnie odczuła uderzenie pandemii. Fakty są takie, że problemy Europy w kontekście tego, co dzieje się w Buenos Aires czy Rio de Janeiro, wydają się błahe. Zarówno jeśli chodzi o liczbę ofiar, jak i o rozmiary nadchodzącego kryzysu czy stan służby zdrowia.
W FUTBOLU JAK W ŻYCIU
Tak jak wszystkie wymienione powyżej czynniki miały wpływ na głębokość dołka, w jaki wpadła niemal cała Ameryka Południowa, tak trzeba pamiętać, że i świat futbolu nie jest jakimś zupełnie autonomicznym i odrębnym organizmem. Mamy tu na myśli zarówno rozgrywki ligowe i poszczególne kluby – które i przed pandemią miewały problemy z płynnością finansową, jak i reprezentacyjne granie.
Zacznijmy może od lig, które obrywały zdecydowanie mocniej niż europejskie klasy rozgrywkowego pokroju Bundesligi czy Premier League. Oczywiście, ogromnym problemem, jak wszędzie indziej, jest brak zysków z dnia meczowego, przesunięcie terminarza w taki sposób, że po marcowym lockdownie piłka nożna wróciła dopiero w końcówce lipca. Jak w każdym innym miejscu na świecie zdarzają się mecze przełożone z uwagi na zakażenia – by wspomnieć o melodramacie z udziałem Flamengo. Początkowo zakażonych było siedmiu piłkarzy tego klubu, którzy pauzowali w meczu Copa Libertadores. Później Brazylię obiegły obrazki z samolotu, gdzie zawodnicy bez masek czy innych zabezpieczeń bawią się w najlepsze na pokładzie. Liczba zakażonych szybko wzrosła do dziewiętnastu, a kolejnych 17 przypadków wykryto wśród pracowników klubu.
Flamengo napierało na przełożenie spotkania, ale według ustalonych wcześniej reguł – Brazylijczycy mieli grać, póki uda się wyłapać w okolicach stadionu 11 zdrowych mężczyzn. W barwach gości wystąpiło 8 piłkarzy urodzonych po 2000 roku, udało im się wyszarpać remis 1:1. Natomiast od takich ekwilibrystycznych wygibasów, by rozegrać spokojnie mecz, gorsze są długofalowe efekty. Wśród nich na czele znajduje się załamanie rynku transferowego.
Według France 24, liczba transakcji wychodzących z brazylijskich klubów spadła o 62%.
Ze 194 opędzlowanych piłkarzy rok wcześniej, zostało ledwie 74 transakcje w epoce post-pandemicznej. Na klubach żyjących z eksportu to musiało zrobić kolosalne wrażenie, zwłaszcza, że i kwoty transakcji mimo wszystko spadły. W tym samym opracowaniu brazylijscy dziennikarze szacują, że około 25% budżetów kluby wypracowują na rynku transferowym. Jest zupełnie jasne, że w chwili gdy przez cztery miesiące nie zarabiają na dniu meczowym, ten procent rośnie. A pamiętajmy – rzecz dzieje się w państwie, w którym szaleje nadal pandemia, a i kryzys ekonomiczny się pogłębia.
Co ciekawe – to ma bezpośrednie przełożenie na całą Amerykę Południową. Brazylijskie kluby nie sprzedają, a więc i nie kupują. Import zawodników z Peru, Kolumbii czy Urugwaju został zatrzymany. Żywe potwierdzenie tez Juliana Tuwima z popularnego wierszyku…
DRUGI KONIEC ŚWIATA
O ile futbol ligowy w Ameryce Południowej udało się poskładać, o tyle z reprezentacjami wyzwanie było większe. Przede wszystkim z uwagi na odległości oraz specyfikę futbolowego świata. Weźmy taką reprezentację Anglii. Na mecz z Belgami Synowie Albionu wyszli z jednym zawodnikiem z ligi hiszpańskiej oraz dziesięcioma przedstawicielami ligi angielskiej. Wszyscy na miejscu. Wszyscy spotykający się co tydzień w ramach rozgrywek Premier League. Brazylia w wygranym 5:0 meczu z Boliwią miała w wyjściowym składzie przedstawicieli ligi angielskiej, francuskiej, hiszpańskiej, portugalskiej, brazylijskiej i włoskiej. A rzecz oczywiście działa się w Brazylii.
Trywialne problemy: loty, różne reguły kwarantanny w różnych państwach, stosunek klubów do tak dalekich wycieczek, w dodatku do państwa, gdzie codziennie przybywa po 25-30 tysięcy zakażonych. Reaktywacja południowo-amerykańskiego futbolu to było prawdziwe wyzwanie. Reaktywacja jednak musiała nastąpić, nawet jeśli kluby z UEFA niespecjalnie tęskniły za wysyłaniem zawodników do strefy CONMEBOL. To wszystko dlatego, że do rozegrania jest mordercze osiemnaście kolejek eliminacji mundialowych. W “normalnych okolicznościach”, te dwumecze dziesięciu drużyn to jedna z fajniejszych rywalizacji do śledzenia, nawet jeśli Brazylia i Argentyna regularnie obijając resztę stawki. Ale w momencie, gdy terminarze są napięte jak relacje Michała Probierza z Mateuszem Wdowiakiem…
Dziś w nocy Boliwia przyjmuje u siebie Argentynę, Peru mierzy się z Brazylią, Chile gra z Kolumbią, Ekwador z Urugwajem. Neymar, Messi, Suarez – właściwie w każdym zespole jakaś gwiazda światowego formatu. To druga kolejka maratonu, który skończy się dopiero w marcu 2022, na kilka miesięcy przed katarskim mundialem. O ile oczywiście wszystko pójdzie zgodnie z planem. Już teraz wiadomo, że niektóre zespoły zagrają w osłabieniu – by wspomnieć choćby Davida Ospinę, któremu kadra przeszła koło nosa z uwagi na kwarantannę.
Swoją drogą – Ospina został uziemiony razem z resztą Napoli we Włoszech, gdzie zaraz powróci do trenowania i grania. Jak będzie wyglądał futbol, jeśli któraś z gwiazd światowego formatu zostanie uziemiona na kilkanaście dni w Brazylii czy Boliwii? Ech, tęsknimy za tym beztroskim czasem, gdy największym zmartwieniem klubów był “wirus FIFA”.
Fot.Newspix