Superpuchar nawet w normalnych czasach nie ma zbyt dużej renomy. Rozgrywany przed kluczowymi meczami w Europie (pierwsza faza eliminacji), potrzebny zwykle jak kamień w bucie. Ale ta edycja to jakieś totalne kuriozum. Jakaś arcykumulacja dziadostwa. Brakowało jeszcze, żeby rozegrać go w Iławie czy innym Kołobrzegu – z całym szacunkiem do tych miast, ale to pasowałoby do renomy trofeum, jakie wzniosła Cracovia.
Wiadomo, jak było – tuż przed właściwym terminem Superpucharu w zespole Legii doszło do zarażenia wirusem i trzeba było szybko ten mecz odwołać. Normalnego wyjścia z sytuacji nie było, więc upchnięto go gdzieś w przerwie reprezentacyjnej. W efekcie Legia grała bez trenera, obie ekipy bez kilku kadrowiczów, a wszystko sędziował Wojciech Myć. No i zobaczyliśmy dziś dwie drużyny, którym do „super formy” daleko mniej więcej tak, jak Dariuszowi Mioduskiemu do sukcesu w Europie. Ale czego się spodziewaliśmy, skoro Legia gra piach, Cracovia gra piach, a na boisku stoperzy jednej z drużyn mieli łącznie 71 lat?
Pobiegali, odbębnili, na koniec wręczono jakieś trofeum. Niby powinno się pogratulować Cracovii, ale nawet nie wypada. Wygrali dlatego, że ktoś wygrać musiał.
Tego nie dało się oglądać. Prawdopodobnie obejrzeliśmy najgorszy mecz w całym sezonie. Powiedzieć, że to forma sparingowa, to podważyć sens wszystkich meczów towarzyskich. Legii tak się chciało wygrać, że w pierwszej połowie oddała tylko jeden strzał. I nie mówimy o celnych uderzeniach, a jakichkolwiek. Cracovia odpowiedziała główką van Amersfoorta (nad bramką) i leciutkimi strzałami Rivaldinho (główka) i Alvareza (wolny). Oba były tak groźne, że złapałby je w zęby nawet pies Cierzniaka.
Druga połowa… Nie, kurwa, nie ma najmniejszego sensu opowiadać o tym, co „działo się” na boisku. Nawet jak już padł gol, to ze spalonego (Pekhart). Ten mecz to obraza dla każdego kibica. Gdyby nie świetny regulaminowy zapis PZPN-u – co za wizjonerstwo! – o braku dogrywki, na trybunach zacząłby rozprzestrzeniać się nowy, bardzo groźny wirus – Piere-d0LL-3C. W pewnym momencie jedyną nadzieję na to, że coś się będzie działo, pokładaliśmy w Wojciechu Myciu. Ale i on nie chciał dziś „współpracować” i jak na złość wszystko posędziował, jak trzeba. Przecież emocji nie obejrzeliśmy nawet w rzutach karnych.
Dramat. Absolutny, wielopoziomowy dramat. Cracovia niby wkłada coś do gabloty, ale to trofeum warte tyle, co puchar kupiony w supermarkecie. Warto odnotować, że Legia przegrała mecz o superpuchar siódmy raz z rzędu.
Legia Warszawa – Cracovia 0:0 (karne 4:5)
Fot. FotoPyK