Już pięć lat minęło od momentu, kiedy cała piłkarska Polska zachwycała się pucharową przygodą drugoligowych Błękitnych ze Stargardu. Drużyna trenera Krzysztofa Kapuścińskiego odprawiała z kwitkiem zespoły z lepszych lig i zatrzymała się dopiero na półfinale, gdzie po dogrywce uległa poznańskiemu Lechowi. I właśnie o wydarzeniach sprzed pięciu lat jest rozmowa z ówczesnym trenerem Błękitnych, Krzysztofem Kapuścińskim, obecnie szkoleniowcem Polonii Środa Wielkopolska.
Pierwsze pytanie, tak trochę przewrotnie. Wojciech Kowalczyk po meczu z Lechem powiedział, że wolałby Tomasza Pustelnika od Paulusa Arajuuriego. Czy pan też podziela to zdanie?
Na pewno piłkarsko Arajuuri był lepszy, ale Tomkowi Pustelnikowi nie można było odmówić przywiązania do barw klubowych – w tym był lepszy od piłkarza Lecha. Jest lokalnym patriotą, był wychowany w Stargardzie od najmłodszych lat, był wychowankiem Błękitnych i temu klubowi oddawał wszystko, co miał najlepsze.
Pytam, ponieważ chciałem porozmawiać z trenerem o sezonie 2014/2015 i przygodzie z Pucharem Polski. Zaczynając od samego początku, to poza pierwszą rundą eliminowaliście drużyny pierwszoligowe. Czy trener od początku nastawiał się na to, że „wchodzimy i wygrywamy”, czy jednak był strach, ponieważ to drużyny z ligi wyżej?
Nie, my ten puchar na początku traktowaliśmy jako przygodę, może jako przygotowanie do sezonu, takie fajne wydarzenie. Aż do momentu, kiedy pierwszy raz od dłuższego czasu do Stargardu przyjechała telewizja i mecz był dostępny w paśmie ogólnopolskim. To była namiastka takiej trochę większej piłki w Stargardzie po długich latach.
To był mecz z GKS-em Tychy. Wy wcale nie musieliście wygrać, bramki padły dość późno.
Tak, bramki padały późno, no ale summa summarum uważam, że byliśmy lepszą drużyną w tym spotkaniu. I może gdzieś na początku bojaźliwie podeszliśmy, ale później kiedy ta trema puściła, i kiedy byliśmy świadomi, o co gramy, to wyglądało to dobrze. Bramka Fadeckiego, porównana chyba przez wspomnianego Wojtka Kowalczyka do strzału Ronaldo, oczywiście z wielkim przymrużeniem oka, taki spadający liść z rzutu wolnego. Naprawdę stadiony świata.
Mam taki cytat Bartłomieja Zdunka, że „całe życie czekał, na taki moment”. Czy przypuszczaliście w ogóle wtedy, patrząc na dalsze fazy, że tam czeka Cracovia, że potencjalnie czeka Lech, czy wam w ogóle przebiegło przez myśl, że można przejść dalej?
My się nad tym wtedy nie zastanawialiśmy. Na pewno jak teraz po tylu latach patrzę na to na chłodno, to zrobiliśmy kawał roboty, kawał promocji Stargardu, ale również wyglądaliśmy dobrze piłkarsko. My po prostu dobrze graliśmy w piłkę. W tamtym okresie miałem bardzo dobrze przeanalizowany rynek zachodniopomorski. Świetnie układała się współpraca z Pogonią Szczecin, ja osobiście bardzo dobrze znałem się z trenerem Gołubowskim, który prowadził rezerwy Pogoni, odpowiedzialny był również za skauting. I wielu zawodników, którzy byli w Pogoni, a nie sprawdzili się, albo tych, którzy byli blisko pierwszej drużyny, miałem przeanalizowanych. Wiedziałem, kto jest kim i dobierałem sobie do drużyny zawodnika o takim profilu, który mi w danym czasie odpowiadał.
Czy przygotowania drużyny z drugiej ligi do meczu z ekipą z Ekstraklasy mocno się różnią od przygotowań do meczu z inną drużyną z tego samego poziomu?
Pamiętam, że mocno przepracowaliśmy ten okres przygotowawczy. Byliśmy w Bornym Sulinowie, miałem tam świadomą i dobrą grupę, i pamiętam taki mecz, tydzień lub dwa tygodnie przed meczem z Cracovią. Graliśmy z Arkonią Szczecin. Arkonia wtedy była w czwartej lidze czy w okręgówce, nie pamiętam. I my wyglądaliśmy fatalnie, byliśmy po ciężkim obozie. Z tego, co pamiętam, na meczu u nas w Stargardzie był wysłannik Cracovii, więc może po tym spotkaniu podeszli zbyt pewnie i nas trochę zlekceważyli.
Mecz z Cracovią skończył się wynikiem 2:0. 88. minuta Wiśniewski, 90. minuta gol samobójczy. Czy w którymś momencie, na przykład w przerwie, uwierzyliście, że ten mecz można wygrać?
Mecz był bardzo wyrównany, były bardzo trudne warunki, grząskie boisko i tak naprawdę mieliśmy dużo szczęścia. To była końcówka, najpierw bramka Wiśniewskiego, potem samobój Sretenovicia i z meczu na 0:0 skończyło się 2:0 dla nas. I to był duży zadatek.
I to był moment, w którym Błękitni z ciekawostki zmienili się w ogólnopolską sensację. Jak to jest przeobrazić się z człowieka znanego tylko przez najbliższe mu otoczenie na człowieka na pierwszych stronach gazet?
Na chłodno powiem, że z tym trzeba się oswoić i trzeba umieć się w tym odnaleźć. Z dnia na dzień o Błękitnych zaczęły pisać ogólnopolskie gazety, w Stargardzie były ogólnopolskie telewizje, wywiady były chyba wszędzie, w dziennikach, w wiadomościach, więc to musiało robić wrażenie na mojej drużynie.
Pojechaliście do Krakowa i przy wielkim wsparciu kibiców skończyło się znowu 2:0, dalej czekał Lech. Czy mieliście wrażenie, że to najważniejszy mecz w historii klubu?
Przed rewanżem z Cracovią pojechaliśmy na mecz ligowy do Sosnowca i gładko przegraliśmy 1-3. Teraz jestem na kursie UEFA Pro i jest ze mną drugi trener Cracovii, Michał Pulkowski, i on mi powiedział, że mieli przekonanie, że odrobią straty, wierzyli bardzo w swoją drużynę. Nie dopuszczali myśli, że z nami nie wygrają. Powiedział mi takie fajne słowa, że przyjechaliśmy, zaczął się mecz i zamiast Cracovia narzucić swój styl i nas stłamsić, to my byliśmy drużyną, która kreowała sytuacje. Byliśmy stroną dominującą.
2:0 z Cracovią, szał na Błękitnych w Stargardzie, i potem znowu dołek w lidze. Czy można powiedzieć, że rzuciliście wszystkie siły na puchar?
Tak było. Byliśmy świadomi, że jak doszliśmy tak daleko, to trzeba tę szansę wykorzystać. Ja świadomie rotowałem składem i starałem się rzucić wszystko, co najlepsze na mecz z Lechem.
Mecz z Lechem, kolejne zaskoczenie. 3-1. Nieśmiało mówiło się o tym, że Błękitni mogą sprawić kolejną niespodziankę, ale ja zapytam znowu: czy wierzyliście, że możecie? W to, co się dzieje?
Przed tym pierwszym meczem w Stargardzie staliśmy na głównej płycie, rozmawiałem z trenerem Maciejem Skorżą. Był z nami też wtedy Wojtek Kowalczyk, był Cezary Kowalski. Podszedł do mnie masażysta Lecha, którego poznałem w Amice Wronki [trener Kapuściński grał w Amice jako junior – red.] i dostałem kartkę ze składem Lecha. Tam było chyba dziewięciu reprezentantów różnych krajów. Nie będę teraz wymieniać wszystkich nazwisk, aby nikogo nie pominąć. Ktoś zapytał mnie, czy ja się nie boję Lecha, bo zobacz, jakim składem wychodzą. Ja powiedziałem coś takiego: „jak ja ten skład przeczytam w szatni, to już nie muszę robić odprawy”.
I rzeczywiście – jak przeczytałem skład w szatni, to dla naszych chłopaków był to wielki zaszczyt, że możemy zmierzyć się z ludźmi, których do tej pory tylko mogliśmy oglądać w telewizji. I to nie w sparingu, ale w meczu o stawkę. My twierdziliśmy, że w tej szatni „wisi siekiera”, czuliśmy się mocno, mogliśmy w tym momencie przenosić góry, bo tam jeden za drugiego poszedłby w ogień.
I to podziałało. Pomimo wcześnie straconej bramki, wygraliście spotkanie.
Tak, wygraliśmy i na pewno to była niespodzianka, bo pokonaliśmy w półfinale Pucharu Polski późniejszego mistrza kraju. To był trzeci z kolei mecz z drużyną z Ekstraklasy, który wygraliśmy.
Mówił pan w Cafe Futbol przed rewanżem, że Lech cały czas był faworytem
No tak, Lech był wtedy liderem Ekstraklasy, a my dziewiątą czy dziesiątą drużyną drugiej ligi. Z automatu Lech był stawiany w roli pewnego zwycięzcy.
Czy gdyby nie ta czerwona kartka Kosakiewicza, zagralibyście w finale?
Myślę, że tak. Pomimo ogromnego szacunku dla zawodników i trenera Lecha, prowadziliśmy 1:0, to była 30. minuta, Lech musiał strzelić cztery bramki w godzinę. Wtedy „Kosa” dostał czerwoną kartkę, czy zasłużoną, czy nie, to już się wiele o tym pisało. Myślę, że druga żółta słuszna, co do pierwszej to bym się spierał. Prowadziliśmy i na pewno nie zabrakłoby nam pasji, żeby ten wynik dowieźć.
Jak to wyglądało po meczu. Czy czuliście, że odnieśliście historyczny sukces, czy jednak było poczucie, że finał był na wyciągnięcie ręki?
Zdecydowanie to było dla nas duże rozczarowanie. Wiedzieliśmy, że ta bajka Kopciuszka z niższej ligi dobiega końca i musieliśmy wrócić do tej szarej rzeczywistości. Jak się później okazało, kiedy te telewizyjne reflektory zgasły, w następnym sezonie niestety było gorzej.
Żałuje pan, że nie udało się na tym entuzjazmie wdrapać się do pierwszej ligi?
I to chyba jest rzecz, której najbardziej żałuję. Bo do 70. minuty ostatniego meczu w Stalowej Woli, wygrywaliśmy 2:0 i byliśmy w tej pierwszej lidze. Jednak tak się wyniki ułożyły, że skończyliśmy na 6. miejscu. Rozbiło się o dwa punkty.
Jak spojrzeć na nazwiska chłopaków z tej ekipy, nikt większej kariery nie zrobił. Jedynie Łukasz Kosakiewicz grał w Ekstraklasie. Czy sądzi pan, że to są niewykorzystane szanse ekstraklasowych klubów?
My nie mieliśmy wielkich indywidualności, ale mieliśmy tak dobraną drużynę pod względem charakteru i profilu, że zbiegło się dużo zmiennych i to po prostu wypaliło. Byli starsi zwodnicy, jak właśnie Pustelnik, Więcek czy Gajda, dzisiejszy prezes klubu, którzy kończyli z piłką, i byli młodzi gniewni, jak Wawszczyk, jak Wojtasiak, Gutowski, Wiśniewski, Flis, Fadecki, Poczobut, który gra w pierwszej lidze. Mieliśmy mieszankę doświadczenia i młodości, tam nie było indywidualności, tylko była drużyna.
Obecnie jest pan trenerem Polonii Środa Wielkopolska. Czy tamten sukces dalej za panem chodzi czy jednak Polonia to jest zupełnie nowe rozdanie?
Myślę, że początkowo jeszcze jakoś żyliśmy tym pucharem, ale życie pisze takie scenariusze, że każdy z nas miał już inne historie, większe czy mniejsze, tamten etap już jest dawno za mną.
Jaka jest przyszłość Krzysztofa Kapuścińskiego? Czy zobaczymy trenera wyżej?
Sądzę, że bardzo rozwinąłem się jako trener. Na początku w Stargardzie jeszcze traktowałem to jako przygodę, lecz teraz biorę to bardzo na poważnie, jako swój zawód. Na pewno szkoła trenerów bardzo mnie rozwinęła. Mieliśmy świetną grupę z wybitnymi polskimi piłkarzami, którzy wnosili wartość dodaną do całego kursu. Mogliśmy dzielić się wiedzą. Myślę, że bardzo dobrze wykorzystałem ten czas i jestem innym trenerem niż wtedy, kiedy byłem w Stargardzie.
Rozmawiał KACPER NARODZONEK
Fot. FotoPyK