25 maja 2019 roku Valencia CF niespodziewanie pokonała FC Barcelonę w finale Pucharu Króla i sięgnęła tym samym po pierwsze ważne trofeum od jedenastu lat. W lidze ekipa z Estadio Mestalla wprawdzie długo rozczarowywała, ale ostatecznie udało jej się wskoczyć na czwarte miejsce i zakwalifikować do Ligi Mistrzów. Wydawało się zatem, że przed „Nietoperzami” naprawdę dobre czasy. Solidny trener. Parę mocnych nazwisk w składzie, na dokładkę kilka perełek o olbrzymim potencjale. Nic, tylko budować zespół zdolny do tego, by wkrótce włączyć się do gry o ligowe podium i rozbić trójcę Real – Atletico – Barcelona. Mamy jednak wrzesień 2020 roku, a z tamtej obiecującej drużyny pozostały jedynie zgliszcza. Należy więc zadać pytanie: w co gra właściciel Valencii, Peter Lim?
Stracony sezon
W sezonie 2019/20 ekipa „Nietoperzy” uplasowała się na fatalnym, dziewiątym miejscu w lidze. Z Pucharu Króla odpadła już na etapie ćwierćfinału, nawet się nie zbliżyła do obrony trofeum. Nieco lepiej poszło jej nieoczekiwanie w Lidze Mistrzów. Valencia wygrała swoją grupę, wyprzedzając w niej Chelsea, Ajax oraz Lille. Jednak ta pięknie zapowiadająca się przygoda zakończyła się już w 1/8 finału rozgrywek. Zakończyła boleśnie – przegranym 4:8 dwumeczem z Atalantą Bergamo. To była deklasacja. Inna sprawa, że już sam awans Valencii do fazy pucharowej Champions League należało traktować jako wynik znacznie ponad stan.
Niekoniecznie dlatego, że drużynie brakowało kadrowego potencjału, by rywalizować na tym poziomie. Problem tkwił w czymś innym. Na początku września z Estadio Mestalla odszedł Marcelino Garcia Toral. Szkoleniowiec będący architektem sukcesów klubu.
Marcelino
Marcelino prowadził Valencię od 2017 roku. Gdy tam trafił, zastał klub pogrążony w przeciętności i zamęcie. Wszyscy pewnie jeszcze pamiętają zdumiewające eksperymenty trenerskie na Mestalla i kolejnych managerów, którzy tracili tam robotę po paru miesiącach, czy nawet tygodniach pracy. Gary Neville, Pako Ayestaran, Cesare Prandelli… Niewypał za niewypałem. Tymczasem Marcelino okazał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. W swoim stylu popracował z drużyną u podstaw, poukładał podopiecznych taktycznie i wyciągnął z dołka. Pod jego wodzą „Nietoperze” znów stały się zespołem należącym do ścisłej czołówki hiszpańskiej ekstraklasy. Drużyna miewała oczywiście kryzysy formy, czasem nawet długotrwałe, ale – mimo wszystko – stale się rozwijała. Trener był bardzo ceniony w szatni, świetnie układała się też jego współpraca z dyrektorem sportowym, Mateu Alemanym.
Obaj panowie mieli zbliżony pomysł na rozwój zespołu. Aż tu nagle – bum. Na początku września 2019 roku Marcelino został zwolniony ze stanowiska. Bez ostrzeżenia, bez rozmowy z kierownictwem klubu. Na trzy dni przed starciem z Barcą w lidze, sześć dni przed konfrontacją z Chelsea w Lidze Mistrzów. Wybuchł skandal. Niedługo potem, już po cichu, wyleciał też Alemany. Projekt sportowy Valencii, choć przyniósł wymierne sukcesy, został więc po prostu wysadzony w powietrze. Posadę trenera „Nietoperzy” przejął niedoświadczony Albert Celades. Utrzymał stanowisko do 29 czerwca 2020 roku i również został zwolniony. Już wcześniej było zresztą widać, że nie trzyma ciśnienia. Publicznie wytykał palcami błędy swoich zawodników. Gubił się, tracił nad sobą panowanie.
Kto wie, czy Celades w ogóle nie odetchnął z ulgą, gdy klubowi działacze poinformowali go o zakończeniu współpracy. Dzisiaj robota na Estadio Mestalla to dla szkoleniowca nic przyjemnego. Zgryzot sporo, perspektywy coraz mniej obiecujące.
Właściciel z „wizją”
Wszystkie te kontrowersyjnie posunięcia Valencii firmuje swoim nazwiskiem Anil Murthy, prezydent klubu, ale nie ma najmniejszych wątpliwości, że jest on tylko figurantem sterowanym przez właściciela, Petera Lima.
Singapurski miliarder został większościowym udziałowcem Valencii jesienią 2014 roku. Dał się poznać jako człowiek futbolu. Ekscytował się przebiegiem boiskowych wydarzeń, na meczach pojawiał się często w towarzystwie całej rodziny. A także superagenta, Jorge Mendesa, z którym łączy go przyjaźń. Wydawało się, że zamożny i zafascynowany piłką Lim może przywrócić Valencii dawny blask. W sezonie 2014/15 „Nietoperze” uplasowały się na czwartej pozycji w hiszpańskiej ekstraklasie, z zaledwie punktem straty do Atletico Madryt. To był dobry prognostyk. Sęk w tym, że wkrótce potem drużynę dotknął kryzys formy, a właściciel zniknął. Nie tylko przestał się pojawiać na meczach, ale w ogóle dał sobie spokój z podróżami do Hiszpanii. Zarządzenie Valencią zlecił swojej bliskiej współpracowniczce, Lay Hoon Chan. Kobieta naturalnie nigdy wcześniej nie pełniła roli prezydenta klubu piłkarskiego.
W pewnym momencie sezonu 2015/16 Valencia osunęła się do strefy spadkowej. Wówczas na ulice wyszli kibice z transparentami „Peter, odejdź”. Swojej frustracji nie ukrywali też kolejni szkoleniowcy „Nietoperzy”. Wspomniany już Cesare Prandelli czuł się oszukany przez Lima. Singapurczyk obiecał mu cztery wzmocnienia składu, nie zapewnił żadnego. – Umawiałem się na coś innego. Może i w klubie ludzie znają się na finansach, ale futbol to nie tylko cyferki. Podstawą piłki nożnej są emocje – gorzko stwierdził Włoch.
Peter Lim (w centrum)
Wybawcą okazał się Marcelino, trener zaprawiony w bojach, umiejętnie poruszający się w bałaganie panującym na Mestalla. W sezonie 2017/18 i 2018/19 „Nietoperze” zajmowały czwartą pozycję w lidze. Atmosfera się trochę uspokoiła. Do czasu, gdy Lim nie rozpalił jej ponownie. – Nie sądziłem, że zostanę zwolniony. Kiedy usłyszałem doniesienia na ten temat, nie dałem wiary. Aż w końcu dotarła do mnie oficjalna informacja z klubu – wspominał Marcelino. – Jeszcze 19 lipca właściciel zapewniał mnie, że moja pozycja nie jest zagrożona. Dwa miesiące później już mnie nie było w Valencii. Teraz jestem pewien, że moje zwolnienie to efekt… zwycięstwa w Pucharze Króla. Już w trakcie sezonu wysyłano do mnie sygnały, że Peter Lim nie traktuje poważnie tych rozgrywek. Dla niego to była sprawa drugorzędna. Mieliśmy się skoncentrować na lidze, a nie walczyć o puchar. Ale kibice chcieli tego trofeum. Pragnęli go zawodnicy, ja także. Skoro była szansa na zwycięstwo, musieliśmy walczyć do końca. Limowi się to nie spodobało.
Z Marcelino rozstano się już po zamknięciu okna transferowego. Lim zdawał sobie bowiem sprawę, że wielu piłkarzy nie zechce dalej grać w Valencii po takim ciosie wymierzonym w ich ulubionego trenera. Z obozu dowodzącego klubem wypuszczano jednak pogłoski, jakoby szkoleniowiec „Nietoperzy” nie chciał stawiać na młodych zawodników w takim stopniu, jakiego życzy sobie Lim. Ponoć Marcelino i Alemany sprzeciwiali się wizji właściciela, o czym miały świadczyć wypowiedzi tego pierwszego, który publicznie krytykował politykę transferową singapurskiej ekipy. Przyszłość pokazała, że były to zarzuty wyssane z palca, a Lim żadnej wizji po prostu nie ma.
Utrata płynności finansowej
Irytacja kibiców ponownie się nasiliła. Tym bardziej że do hiszpańskich mediów zaczęły przeciekać informacje o kłopotach finansowych Valencii. Fani potrafili dodać dwa do dwóch – zauważyli, że przez lata panowania Lima na Mestalla wylądowało mnóstwo zawodników ze stajni wspomnianego już Jorge Mendesa. Część z nich trafiła do Valencii będąc – delikatnie rzecz ujmując – daleko od optymalnej formy. Zresztą wśród sympatyków „Nietoperzy” dość popularna jest teoria, jakoby to Mendes de facto zadecydował o zwolnieniu Marcelino i Alemany’ego. Zaprzeczał temu , reporter zajmujący się Valencią. – Mendes nie jest diabłem wcielonym. Apelował nawet do Lima, żeby ten ponownie zatrudnił Alemany’ego. Niestety – bez powodzenia.
Pandemia koronawirusa, która odcisnęła bardzo potężne piętno na hiszpańskiej gospodarce, rzecz jasna nie oszczędziła również Valencii. Lim nie ma jednak zamiaru rzucać się klubowi na ratunek z walizką pełną forsy pod pachą.
Prezydent Anil Murthy przedstawił kilka tygodni temu list otwarty, w którym wprost ostrzegał, że klubowi grozi bankructwo. Podobnie jak przed dekadą, gdy zadłużenie Valencii przekroczyło 500 milionów euro. (tłumaczenie: vcf.pl) – Skończyliśmy sezon na dziewiątym miejscu. Nie ma nas w Lidze Mistrzów. Musimy więc dokonać przebudowy. To nie jest ani początek, ani koniec. Należy wyciągnąć wnioski z przeszłości. Naciskanie na „duży stadion, świetnych piłkarzy i Ligę Mistrzów każdym kosztem” doprowadzi do powtórki tego, co już znamy. Jak powiedzieli mniejszościowi akcjonariusze, powinniśmy zmniejszyć koszty utrzymania kadry.
Jose Gaya
A więc zmniejszają. Do klubu jak dotąd nie trafił ani jeden nowy zawodnik, nie licząc tych, którzy powrócili z wypożyczeń. Natomiast lista osłabień z pewnością wpędza kibiców Valencii w podły nastrój:
- Rodrigo (sprzedany do Leeds United za 30 milionów euro)
- Ferran Torres (sprzedany do Manchester City za 23 miliony euro)
- Francis Coquelin (sprzedany Villarrealu za 6,5 miliona euro)
- Dani Parejo (odszedł za darmo do Villarrealu)
- Ezequiel Garay (odszedł za darmo, szuka klubu)
Z Mestalla zawinął się niemalże cały trzon zespołu, z kapitanem włącznie. Podobno działacze czekają jeszcze na zadowalająca oferty za Geoffreya Kondogbię i Jaspera Cillessena. Oczywiście paru porządnych piłkarzy w Valencii zostanie. Żeby daleko nie szukać – choćby nowy kapitan drużyny, Jose Gaya. No ale trudno sobie wyobrazić, by „Nietoperze” miały poprawić swoje notowania na krajowym podwórku po takich ciosach. A przecież kolejny sezon bez europejskich pucharów będzie nie tylko sportową, ale również finansową katastrofą. Z drugiej strony – jak tu zachować płynność, gdy oddaje się kluczowych zawodników, jak choćby Parejo czy Coquelin, za takie frytki?
Nie wspominając już Ferrana Torresa, jednego z najbardziej utalentowanych europejskich zawodników młodego pokolenia. Działacze Valencii nie dopilnowali przedłużenia kontraktu ze skrzydłowym, więc ten czmychnął do Anglii. W jakim świetle to stawia ekipę „Nietoperzy”, która przecież chciała się lansować na klub promujący nowe gwiazdy? – W przypadku Ferrana Torresa, miejmy jasność: zdecydował odejść, pomimo oferty gwarantującej jedne z najlepszych zarobków w drużynie. Jego przedstawiciel powiedział „nie” naszej ofercie – zapewnia prezydent Murthy.
Niezadowolony trener
Tak czy owak – przeprowadzanymi w ten sposób transferami dziury w budżecie się nie zasypie.
A zasypywać trzeba ją czym prędzej. Kilka tygodni temu z zawodnikami spotkała się Inma Ibanez, pełniąca w Valencii funkcję dyrektora sportowego od dwóch dekad. Poinformowała piłkarzy, że klub na razie nie jest w stanie rozliczyć się z zaległych pensji i bonusów za sezon 2019/20. Piłkarzom zaproponowano podpisanie weksla, w którym klub zobowiąże się do uregulowania należności w ciągu roku. Wciąż zagadką pozostaje też kwestia dokończenia budowy nowego obiektu Valencii. Stadion nazwany roboczo „Nou Mestalla” powstaje już od dwunastu lat i powstać nie może. Prezydent „Nietoperzy” wyliczył, że na dokończenie budowy potrzeba około 150 milionów euro. Wydaje się zatem, że jeszcze trochę potrwa, zanim Valencia doczeka się otwarcia tej nowoczesnej areny.
Na domiar złego, nowy szkoleniowiec Valencii, Javi Gracia, jeszcze nie zdążył oficjalnie zadebiutować na ławce trenerskiej, a już w mediach wyraził swoje niezadowolenie ze stanu kadrowego zespołu. Jak tak dalej pójdzie, to były szkoleniowiec między innymi Watfordu za długo na stanowisku nie przetrwa, bo Lim jest bardzo wyczulony na tego rodzaju krytyczne uwagi.
Sztab szkoleniowy Valencii
– Widzę co się dzieje ze składem, wszyscy widzą – oznajmił cierpko Gracia. – Zespół został bardzo osłabiony. Pięciu ważnych zawodników odeszło, nie przyszedł nikt w ich miejsce. W takiej jesteśmy sytuacji. Jeżeli chcemy o coś walczyć, musimy się wzmocnić. Pewnych rzeczy nie rozumiem. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego niektórych piłkarzy wciąż nie ściągnięto, choć negocjacje posuwały się do przodu. Próbowałem pomóc, ale rezultaty są rozczarowujące. Wzmocnień nie ma. Jest jeszcze trochę czasu, więc mam nadzieję, że to się zmieni. W tym klubie jest wielki potencjał. Smuci mnie, że nie jest on wykorzystywany w pełni. Wiem, że odejdą kolejni zawodnicy. Trudno zaakceptować obecną sytuację. Jestem sceptycznie nastawiony względem ruchów klubu.
Oczywiście można w tym wszystkich szukać pozytywów. Odejście jednych jest szansą dla innych. Być może Valencia wreszcie stanie się rzeczywiście klubem przyjaznym młodym zawodnikom, takim jak choćby Lee Kang-in. Z drugiej strony – sprowadzenie tak potężnego klubu do rangi ligowego średniaka promującego talenty to zadanie dość karkołomne. – Mamy piłkarzy z wielkim potencjałem, ale oni potrzebują doświadczonych kolegów u swego boku – mówi Gracia. – Martwi mnie, czy zdołają już teraz wziąć na siebie odpowiedzialność.
Wygląda na to, że Gracia – podobnie jak wielu jego poprzedników w Valencii – uwierzył w zapewnienia Petera Lima o nadchodzących wzmocnieniach. No i został zrobiony w balona.
Co dalej?
Valencia po zakończeniu lockdownu odniosła zaledwie trzy ligowe zwycięstwa w jedenastu spotkaniach. I wydaje się, że to może być zwiastun dyspozycji „Nietoperzy” w kolejnych rozgrywkach. Osłabiony skład, rozgoryczony trener, zaległości finansowe, właściciel zajęty swoimi sprawami, kompletnie głuchy na głosy niezadowolenia. Brzmi jak zapowiedź dużego kataklizmu.
Sympatycy zawiązali nawet organizację Libertad VCF. Mają zamiar zmusić Lima do zmiany podejścia albo do sprzedaży udział w klubie. Jedno i drugie może być jednak bardzo trudno. – Inni chcą czekać na rozwój wypadków, my mamy zamiar działać – mówi Jose Manuel Carpio. – Musimy działać teraz. Każda minuta, gdy Lim i jego firma Meriton są w klubie, to minuta mniej życia dla Valencii. Naszym celem jest odzyskanie klubu i zdemokratyzowanie go. Kierownictwo Lima to katastrofa, której się nie do powstrzymać, a Anil Murthy to najbardziej niegodny tego stanowiska prezydent w historii Valencii. To przez niego klub został sprzedany w ręce Lima bez żadnych gwarancji. Sprawił, że Valencia stała się bezwartościowa, więc nadejście Singapurczyków było dla nas jedynym ratunkiem.
Libertad VCF działa małymi krokami. Kilkadziesiąt osób zrzeszonych w tej organizacji stara się podsycać w mieście niezadowolenie wobec Lima. Powstaje też grupa mniejszościowych akcjonariuszy Valencii, którzy mają zamiar zbudować namiastkę opozycji względem właściciela. Ale czy Lim się tym przejmie? Podpowiedzią mogą być słowa jego córki, opublikowane na Instagramie: – Jacyś ludzie ciągle atakują moją rodzinę. Zrozumcie – to nasz klub i możemy sobie z nim robić co nam się tylko podoba. Nikt inny nie ma tu nic do gadania.
fot. NewsPix.pl