Wpadła nam w ręce bardzo interesująca pozycja na rynku książek piłkarskich. A skoro już wpadła, to chętnie się nią podzielimy. Wspomniany rynek zalany jest miałkimi biografiami zawodników, którzy ani nie osiągnęli tak wiele, by inspirować, ani nie mają za sobą historii, która porusza. Luka Modrić zdecydowanie się w takich ramach nie mieści, więc jego wspomnienia siłą rzeczy się wyróżniają.
Chorwacki pomocnik po raz pierwszy zdecydował się opowiedzieć o swojej drodze na szczyt, czyli do finału mistrzostw świata i po Złotą Piłkę. Nie jest to łatwa relacja, bo obok kulisów rosyjskiego mundialu czy triumfów w barwach Realu Madryt, znajdziemy też trudne przeżycia. Gdy Modrić miał sześć lat, wybuchła wojna o niepodległość Chorwacji. Wojna, która za sprawą serbskich bojowników zabrała mu ukochanego dziadka. Wojna, która zmusiła jego rodzinę do ucieczki ze swojego miasta. Wojna, która sprawiła, iż dzieciństwo spędził w obozie dla uchodźców.
Piłka była dla niego ucieczką. Po 28 latach okazało się, że gra w nią najlepiej na cały świecie.
TUTAJ KSIĄŻKA “MOJA GRA” DOSTĘPNA JEST W PRZEDSPRZEDAŻY 25% TANIEJ!
Łapcie obszerne fragmenty, dotyczące właśnie burzliwego okresu dzieciństwa, a także kilka zdjęć z prywatnego archiwum Luki.
Tak naprawdę nie potrafiłem wtedy zrozumieć, co się dzieje, ale czułem, że w moim otoczeniu zaszły poważne zmiany – tak jakby nasza normalność przestała nagle działać. Rodzice przestali wychodzić do pracy w Obrovacu, a w ich rozmowach było coraz mniej żartów i beztroski. U dziadków u góry też można było poczuć, że atmosfera się zmieniła – choć zarówno oni, jak i rodzice bardzo się starali, aby było tak jak kiedyś. Ale nie mogło być.
Z tego strasznego dnia, w którym doszło do tragedii, zapamiętałem głównie wzburzenie ojca. Dziadek nie wrócił z wypasu do domu, więc poszli go szukać. Nie wiedziałem, co dokładnie zaszło, gdy go przywieźli do naszego domu w Zatonie Obrovačkim. Czułem jednak, że to było coś niesłychanie przykrego. Tata mnie objął, podprowadził do trumny i powiedział: „Synku, ucałuj dziadzia”. Nie potrafiłem zrozumieć, że to było nasze ostatnie spotkanie. Pogrzeb zorganizowano w Obrovacu. Przyszło sporo ludzi, bo wszyscy bardzo cenili dziadka Lukę, który był czarusiem i łobuzem w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Mój tata go uwielbiał i mogę sobie tylko próbować wyobrazić, jak potwornie ciężko było mu po jego stracie. Po latach opowiedział mi o koszmarze, który przeżył, gdy znalazł zalane krwią ciało dziadka. Leżało jakieś pięćset metrów od domu, na łące poniżej drogi, gdzie dziadek poszedł wypasać kozy. Był grudzień 1991 roku i konflikt eskalował. Dziadek nie był typem człowieka, który by się czegokolwiek obawiał, ale chyba nie do końca miał świadomość powagi nowej sytuacji. Babcia Jela mówiła później, że widziała tego dnia na drodze jakieś pojazdy wojskowe. Ukryła się w domu i zamknęła drzwi na klucz. Mój ojciec jakby czuł coś przez skórę, bo rankiem pognał do nich, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Gdy tylko się dowiedział, że kozy wróciły do domu same, a dziadka nadal nie było, od razu zrozumiał, że stało się coś strasznego.
Zabili go… Zabili mojego dziadka Lukę oddaną z bliska serią z karabinu. Miał sześćdziesiąt sześć lat. Serce mi krwawi za każdym razem, gdy pomyślę o tym, jak umarł, praktycznie na progu własnego domu. Co to za ludzie, którzy potrafią tak barbarzyńsko odebrać życie Bogu ducha winnemu starszemu człowiekowi… Zadawałem sobie to pytanie, mając niecałe dziesięć lat, gdy chodziłem do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Nauczycielka Maja Grbić kazała nam napisać wypracowanie o wydarzeniu, które wywarło na nas wielki wpływ, które nas zasmuciło lub przeraziło. Wtedy po raz pierwszy wyrzuciłem to z siebie:
“Choć jestem jeszcze mały, to spotkało mnie już wiele przykrych chwil. Powoli uczę się, jak zostawić za sobą strach przed wojną czy bombardowaniem.
Jest jednak jedno wydarzenie, którego nigdy nie zapomnę – podobnie jak nie zapomnę towarzyszącego mu przerażenia. Cztery lata temu czetnicy zabili mojego ukochanego dziadka. Wszyscy płakali, a ja nie byłem w stanie pojąć, że mojego cudownego, najdroższego dziadka już nie ma. Zadawałem sobie pytanie, czy ci, którzy to zrobili, byli w ogóle ludźmi?”.
Od tego czasu rzadko mówiłem o dziadku, zwłaszcza publicznie. Nasze życie zostało wywrócone do góry nogami, nastały dla nas czasy pełne przykrych chwil, a codzienność zdominował strach. Ojciec poszedł na wojnę. Gdy wracał, starał się zapewniać mi i siostrze poczucie bezpieczeństwa, przekonywał, że wszystko się ułoży. Pomimo tragedii i cierpienia, jakie mu towarzyszyło po śmierci ojca, za którym niesłychanie tęsknił, nigdy nie zauważyłem, by czuł do kogokolwiek nienawiść. Nigdy też nie odniosłem wrażenia, by w jego umyśle kiełkowała chęć zemsty. Gdy jako dorosły człowiek byłem już w stanie pojąć te wojenne wydarzenia, dotarło do mnie, jak wiele godności miał w sobie mój ojciec. To kolejny dowód na jego dobroć, ale też poczucie odpowiedzialności wobec swoich dzieci. Powtarzał nam zawsze, że nie jest istotne, skąd pochodzisz, kto jest twoim rodzicem, co masz lub czego nie masz – ważne jest tylko to, czy jesteś albo czy nie jesteś człowiekiem. Te wydarzenia były wstrząsające i traumatyczne, ale ojciec i matka wychowywali nas tak, abyśmy potrafili kochać i szanować innych – abyśmy wyrośli na normalnych ludzi, którzy wiedzą, jak odróżnić dobro od zła. Jestem im za to ogromnie wdzięczny, bo to podejście wywarło ogromny wpływ na mój ogląd świata. Dorastałem w trudnym czasie i mierzyłem się z następstwami wojny oraz przymusowej adaptacji do nowej rzeczywistości. Życie na uchodźstwie nie było łatwe, towarzyszył mu lęk przez bombardowaniem i strach o najbliższych. Okres dojrzewania to czas, w którym młody człowiek jest bardzo podatny na bodźce ze strony otoczenia – zdarza się niekiedy, że błędne założenia i skrzywione poglądy na życie mogą sprowadzić go na złą drogę. Rodzice jednak potrafili zatrzymać mnie na właściwej ścieżce i konsekwentnie utrzymywać raz wytyczony kierunek – także na późniejszych etapach mojej piłkarskiej kariery.
Postawa życiowa mojego ojca bez wątpienia ukształtowała się dzięki wychowaniu przez dziadka Lukę. Chociaż w chwili jego śmierci byłem dzieckiem i spędziliśmy razem niewiele czasu, to miał na mnie ogromny wpływ. Często go wspominam w myślach, a w tej książce bodajże pierwszy raz mówię o nim coś więcej. Bardzo mi go brakuje i byłbym niesłychanie szczęśliwy, gdybym mógł z nim dzielić radość z moich piłkarskich sukcesów. Z pewnością byłby dumny ze mnie i z moich bliskich. Zawsze powtarzał, że rodzina jest najważniejsza, i zaszczepił to w nas wszystkich. Gdy odwiedzam rodzinne strony, to robię obchód po miejscach, w których razem bywaliśmy. Za każdym razem wracają wspomnienia, a do głosu dochodzą emocje. Zabieram też często ze sobą dzieci, bo one żyją zupełnie inaczej niż ja kiedyś, a chcę, by choć trochę poczuły atmosferę tego miejsca i wyobraziły sobie realia, w którym dorastałem. Górny dom to dziś zapuszczona ruina, która dawno zarosła chwastami. Powieszona w pobliżu tabliczka z napisem „Uwaga na miny!” złowieszczo przypomina o tragicznych wydarzeniach z przeszłości. Dom należy do państwa. Gdybym tylko mógł, coś bym z nim zrobił – dla dziadka, dla babci i dla nas wszystkich, dla których jest on ogniwem łączącym nas z ważną częścią wspomnień. Tata ufundował dziadkowi Luce pamiątkową tablicę w miejscu, gdzie 18 grudnia 1991 roku znalazł go martwego. Zawsze gdy przed nią staję, przywołuję w pamięci typową dla dziadka żywiołowość i nasze wspólne przygody. No i dam sobie rękę uciąć, że gdyby tylko mógł być tu z nami, to najpierw pogratulowałby mi sukcesów, a potem pierwszą rzeczą, którą by uczynił, byłoby wzięcie do rąk nożyczek: „Luka, jestem z ciebie bardzo dumy, ale trzeba cię obciąć, abyś wyglądał jak człowiek”.
(…) W Makarskiej ulokowano nas w obozie dla uchodźców Dječje selo. Byliśmy tam cztery miesiące, po czym w kwietniu 1992 roku przenieśliśmy się do Zadaru, gdzie jesienią miałem pójść do szkoły. Zamieszkaliśmy w hotelu Kolovare. Początkowo mieliśmy pokój na parterze – ja, siostra, mama i tata musieliśmy spać na jednym łóżku.
W tym niewielkim pomieszczeniu była jeszcze toaleta, a w rogu stał stolik z niedużym palnikiem. Potem przenieśliśmy się na trzecie piętro, gdzie dostaliśmy dwa pokoje – z czego jeden był dla mnie i mojej siostry Jasminy. Zanosiło się na to, że ta nasza nowa rzeczywistość będzie trudna, ale szybko się z nią oswoiliśmy. Nasza rodzina przywykła do skromnego życia jeszcze przed uchodźstwem, więc rodzice wcale nie narzekali. Okej, psychicznie było im ciężko, bo musieli troszczyć się o mnie i siostrę – a ponadto tata zgłosił się jako ochotnik do wyjazdu na wojnę i od razu go wysłali na front. Mama szybko poszukała zatrudnienia, bo chciała nam nieco ułatwić codzienne życie. Jej koleżanka z pracy w zakładzie produkującym dzianinę w Obrovacu otworzyła zakład krawiecki i zaprosiła ją, by się do niej przyłączyła. Myślę, że ta oferta spadła mamie z nieba. Nie tylko dlatego, że mogliśmy dzięki temu mieć jakieś dochody – bardziej z tego powodu, że pracując, mogła choć nieco mniej myśleć o zmartwieniach.
W naszym hotelu mieszkało też dużo moich rówieśników i całe dnie spędzaliśmy wspólnie na boisku przed budynkiem. Graliśmy w piłkę nożną, w dwa ognie, bawiliśmy się w chowanego i zdobywaliśmy nowych przyjaciół. Gdyby nie częste bombardowania, które zmuszały nas do ucieczek do schronów, można by sądzić, że my, dzieciaki, miałyśmy tam całkiem fajne życie. Hotel był jednak pełen przygnębionych ludzi, którzy, podobnie jak my, opuścili swoje domy, by ratować życie. Wśród nich znalazło się też sporo naszych krewnych, między innymi starsza siostra taty, Marija, ze swoją rodziną. Podczas bombardowań pociski nie oszczędzały również hotelu – a w jednym z nalotów został ranny mąż ciotki, Mile. Rakieta eksplodowała blisko pokoju, ale na szczęście skończyło się na strachu i kilku niegroźnych odłamkach…
Może to zabrzmi dziwnie, ale szybko przywykłem do alarmów i ucieczek do schronów. Bombardowania początkowo nas przerażały, ale z czasem ten strach przerodził się tylko w dyskomfort.
Niemniej dźwięk pocisków – ten złowieszczy świst, po którym następowały detonacje – niezmiennie napełniał mnie lękiem. Uciekając, nie zawsze trafialiśmy do tego samego schronu, bo biegło się do tego, który akurat był najbliżej nas w chwili, gdy zawyły syreny. W środku ja i inne dzieci zawsze wymyślaliśmy sobie jakąś zabawę – dzięki temu czas, który spędzaliśmy w oczekiwaniu na koniec alarmu, upływał nam szybciej. Najspokojniejszy czułem się jednak wtedy, gdy byłem razem z rodziną. Najgorzej było natomiast, gdy tata wyjeżdżał na front.
TUTAJ KSIĄŻKA “MOJA GRA” DOSTĘPNA JEST W PRZEDSPRZEDAŻY 25% TANIEJ!