Dwa mecze, sześć punktów, bilans bramek 5:1. Zastanawialiśmy się, na co stać Śląsk w tym sezonie i choć nie ma co wyciągać przesadnych wniosków po ledwie dwóch kolejkach, to podoba nam się budowa, która powstaje we Wrocławiu. Ta ekipa z tym trenerem naprawdę może w lidze namieszać i dzisiaj tylko to udowodniła, dość spokojnie wygrywając z Wisłą Kraków.
Ale żeby nie było tak różowo – jedno mamy prawo wrocławianom zarzucić. Na początku tego meczu mogło się wydawać, że Śląsk będzie w tym meczu absolutnie dominować i nie pozwoli Wiśle na wiele. Lis został zatrudniony dwa razy, goście posiadali piłkę, grali swoje i w końcu strzelili bramkę. Natomiast gdy to się stało, zupełnie niepotrzebnie się wycofali, jakby stwierdzili: no dobra, niech teraz oni się wyszaleją. Wisła z tej pomocnej ręki skorzystała, Yeboah (całkiem ciekawy występ) ostro wrzucił w pole karne, Pawelec niefortunnie strącił i wpadło. Z perspektywy Śląska przyniosło to niepotrzebną nerwówkę i wątpliwości, w którą stronę ten mecz pójdzie. Można było tego uniknąć.
Natomiast Śląsk, raz, że grał jednak dobrze, to dwa – miał nieoczekiwanych sojuszników w postaci obrońców Białej Gwiazdy.
Przelećmy bramka po bramce:
- Najpierw swoje „najlepsze” chwile przypomniał sobie Janicki, który interweniował kuriozalnie. Wjechał wślizgiem i zupełnie nie przejmował się tym, że nie powinien zagrywać wzdłuż boiska, jakby sądził, że tam nikogo nie ma i nigdy nie będzie. A był Praszelik, który wbiegł przed Szotę i wywalczył rzut karny. No a jedenastkę na bramkę zamienił Pich.
- Obrona Wisły była ustawiona jak wieża z klocków, którą układają pijani. Nic tam się nie zgadzało, nikt nikogo nie krył, nie łapał na spalonego. Nic więc dziwnego, że skorzystał z tego Praszelik i puścił prostopadłą piłkę do Picha. Lis też powinien wychodzić szybciej, ale widocznie miał lepsze rzeczy do roboty, więc Słowak go minął i władował na pustaka.
- Zupełnie niegroźna sytuacja, Pich ma piłkę z boku pola karnego, niewiele może z nią zrobić. Co powinien zrobić Klemenz? Odprowadzić go do wyjścia i podziękować za współpracę. Co zrobił Klemenz? Nadepnął przeciwnika, więc Szymona Marciniak musiał wskazać na wapno. Tym razem skutecznym strzelcem okazał się Sobota.
No wróciły najgorsze koszmary z tamtego sezonu, kiedy obrona Wisły przypominała przygody Teletubisiów. W taki sposób nie da się wygrywać meczów, tym bardziej, kiedy rywalem jest naprawdę przyzwoity Śląsk.
Ponadto niewiele dobrego możemy powiedzieć o ofensywie gospodarzy. To, co dzisiaj zaproponował Beqiraj, było po prostu nieśmiesznym żartem. Jeden przykład: Savić wystawia mu patelnię, napastnik ma masę wolnego miejsca. Trzeba przyjąć, pieprznąć i cześć. Tymczasem Beqiraj zbierał się do tej piłki jak gimnazjalisty na balu do swojej sympatii, potem próbował jakiegoś marnego zwodu, cały Śląsk zdążył się wrócić i było po akcji. Dramat.
I nie tylko Beqiraj był słaby. Savić wspomniane zagranie miał udane, ale poza tym wyglądał mizernie, jakby się bał grać w piłkę, co jest – przyznacie – dość problematyczne. Basha z Żukowem nie dostarczali sensownych piłek, Mak po wejściu błysnął jedną akcją, ale to tyle. Przyzwoity był Błaszczykowski, jednak więcej niż notę wyjściową, to mu nie damy. Tak naprawdę groźny był głównie Yeboah, w pierwszej połowie oddał niezły strzał, który zbił Putnocky, poza tym szarpał swoją stronę, ale jeden chłopak na kilku obrońców to nie najlepsze proporcje. Też więc nie dziwi, że jedyną bramkę dla Wisły goście strzelili sobie sami.
Oj, ma nad czym myśleć Artur Skowronek, bo bilans po dwóch meczach jest słaby – zero zwycięstw, a jeśli bramki padają, to z przypadku (pamiętamy rykoszet Augustyna w Białymstoku). Dużo lepszy humor może mieć Lavicka, bo maszyna mu hula i choć chcemy poczekać jeszcze parę kolejek z osądami, to ten Śląsk chyba może poprawić swoją pozycję z zeszłego sezonu.
Fot. FotoPyk