Zjadłem zęby na porażkach. Tak się jakoś od początku mojej przygody z futbolem układało, że po mistrzostwie Polski z 1998 roku, kluby, którym kibicowałem i kluby, w których grałem, raczej przegrywały niż wygrywały. Mam doświadczenie w każdym typie porażek, jaki tylko można sobie wymyślić. Doszło do tego, że sporo zastanawiałem się: jaka porażka boli najmocniej?
Generalnie są trzy typy.
Pierwszy: porażka typu 1:7 u siebie z Flotą Świnoujście. Tak, byłem na tym meczu, bankrutujący ŁKS właśnie żegnał się z I ligą i ogólnie mapą polskiej piłki. Wyspiarze przyjechali i obijali nas metodycznie przez pełne 90 minut. Ta grupa porażek to ciężkie oklepy, takie kilkoma golami, bez stworzenia choćby ułudy równej walki o remis. Tak, to nic przyjemnego wyłapać w czapę 0:5, czy 0:7, ale z drugiej strony – zazwyczaj na takie klęski jesteś gotowy. One nie biorą się znikąd, są wypadkową wieloletnich zaniechań, głębokiego kryzysu organizacyjnego, czasem wielkiego dołka sportowego. Czasem zastają cię w momencie, gdy zaczynasz się godzić ze spadkiem czy bankructwem, czasem po prostu wynikają z drastycznej różnicy klas. A klasę przecież wypracowuje się latami.
Drugi typ: porażka minimalna. Jakieś 3:4 po golu w 95. minucie, jakiś spadek przegrany po ręce napastnika rywali, baraż rozstrzygnięty w rzutach karnych. Tu jednak znowu pojawiają się wątpliwości. Gdy przegrywasz 1:2 np. baraż o awans do I ligi, to znaczy, że właśnie kończysz całkiem udany sezon drugoligowy, w którym biłeś się na szczycie tabeli. Zazwyczaj znajdujesz się z miejsca wśród faworytów kolejnych rozgrywek, zazwyczaj ten minimalnie przegrany mecz czy dwumecz to płotek na drodze, który spowalnia przejazd trasy, ale w żadnym wypadku jej nie zatrzymuje. Weźmy taką Miedź – przegrała baraże o Ekstraklasę, ale od razu dokonała paru ciekawych wzmocnień i dziś jest jednym z faworytów, by powalczyć o awans w sezonie 2020/21.
No i jest ten trzeci typ. Nie ma tu znaczenia rozmiar porażki czy jej tło, liczy się to, co działo się w okresie tuż przed porażką. Chodzi o klęskę, która została poprzedzona naprawdę dobrą, rzetelną pracą. Przy pierwszych dwóch typach, zazwyczaj jak na dłoni widać popełnione błędy. Tutaj byliśmy zbyt naiwni przy budowie drużyny, tutaj zabrakło nam pieniędzy, by ją rzetelnie przygotować do sezonu, tutaj w szatni zabrakło kogoś doświadczonego, tutaj byliśmy piłkarsko słabsi. Przy tym trzecim zostajesz na placu boju i zastanawiasz się: co miałbym niby zrobić lepiej?
Dla mnie takim bolesnym przykładem porażki poprzedzonej naprawdę dobrą pracą jest ubiegłoroczny przegrany dwumecz Lechii Gdańsk z Broendby. Lechia przystępowała do tego spotkania, jakby przez całe lato wertowała podręcznik wydany przez autorytety polskiego futbolu: “jak uniknąć eurowpierdolu na pierwszej przeszkodzie”. Lechia miała wszystko to, co zawsze zalecają eksperci drużynom eksportowym. Utrzymała w składzie swoje największe gwiazdy. Logicznie wzmocniła newralgiczne pozycje, wyciągając m.in. topowych zawodników z ekstraklasowej konkurencji. Miała sporo już otrzaskanej z wyzwaniami młodzieży, miała trenera, który dostał czas, zaufanie i sporo klocków, by budować własne arcydzieło.
Lechia miała właściwie wszystko. Gdyby ktoś przed meczem zapytał mnie, co jeszcze gdańszczanie powinni zrobić przed Broendby, to chyba szyderczo zaleciłbym wypożyczenie Lewandowskiego.
A mimo to Lechia dostała w czapę, w dodatku doszedł tu do głosu też ten drugi typ porażki, gdy przegrywasz nieznacznie, po tym, jak rywal goni bardzo niekorzystny wynik. Cios, po którym Piotr Stokowiec i jego ludzie mogli tylko stanąć na środku boiska i rzucić w eter: “co jeszcze? jak?”. W swoich realiach organizacyjnych i sportowych wykręcili praktycznie sufit. Sufit, który okazał się podłogą dla ówczesnego średniaka ligi duńskiej.
Dlaczego wspominam o tym dzisiaj? Cóż, Legia właśnie męczyła się do samej końcówki z drużyną, która – jak wyliczył Szymon Janczyk z Weszło – płaci gorzej niż Widzew w II lidze. Chciałbym wierzyć, że to mityczny “inny etap przygotowań”, “proces zgrywania nowych zawodników z zespołem”, ale kurczę, te wszystkie Zvezdy czy inne Karabachy wyszły dzisiaj na podobnych kelnerów i pogoniły ich kilkoma golami, ani na moment nie zostawiając pola do dyskusji, kto zasłużył na awans. Zvezda grała zresztą z Europą FC, starym znajomym legionistów z malowniczego Gibraltaru, gdzie warszawiacy nie potrafili strzelić ani jednego gola, losy dwumeczu rozstrzygając dopiero w rewanżu.
Chciałbym wierzyć, że to zaraz zaskoczy i Legia będzie demolować kelnerów jak mistrzowie Polski z lat dziewięćdziesiątych. Ale łatwo wierzyć nie jest, gdy rolę “rytmu meczowego” dość spektakularnie obnażyły kluby z Francji, które po 4 miesiącach na plaży nagle solidarnie ugrały półfinał Ligi Mistrzów. Teraz więcej już słychać o tym, że istotniejszy od rytmu meczowego jest porządny wypoczynek między meczami. Tak czy owak – Legia wypada w porządku. Przez pandemię z rytmu meczowego nie miała kiedy wypaść, a jednocześnie dzięki szybkiemu przyklepaniu mistrzostwa, mogła sobie pozwolić na plażowe tempo w końcówce ubiegłego sezonu. Gdziekolwiek spojrzeć – pozytywne sygnały.
Ale już pal licho z rytmami meczowymi i regeneracją. Przed pucharami kluczowe są transfery i moim zdaniem – Legia lepszych zrobić nie mogła. Boruc i Kapustka najmocniej działają na wyobraźnię, ale Legia z takim rozmachem działa już od dłuższego czasu. Dość niechętnie oddaje piłkarzy, czego dowodem Karbownik, często za to rozbija bank, czy to na krajowym podwórku (Gwilia) czy w kwestii powrotów (Wszołek). Za Legią przemawia zresztą nie tylko historia ostatnich 2-3 okienek transferowych, ale też zgranie. Aleksandar Vuković miał grubo ponad rok na budowę zespołu według własnej wizji. Co więcej, nie było to rzeźbienie w stylu Fornalika, gdzie za Dziczka dostajesz Milewskiego, ale normalna budowa, gdzie regularnie dorzucano mu nowy cement i cegły. To o tyle dziwne, że w polskich klubach zazwyczaj trener ma dwie gumki recepturki i talerz, a działacze oczekują zmontowania z tego nowej opery w Sydney.
Najkrócej rzecz ujmując: w Legii przez ostatni rok działo się dobrze, albo nawet bardzo dobrze. Regularnie dostarczano do składu utalentowanych młodych grajków, trener umiejętnie kreował własną wizję gry, czyszcząc szatnię z zawodników, którzy mu nie odpowiadali, dokładając za to do niej elementy, które z miejsca dawały jakość. Nie brakowało tutaj ruchów spektakularnych, bo za takie trzeba uznać wspomnianego Wszołka, ale też transfery Mladenovicia czy Boruca w obecnym okienku. Nie można też mówić o jakichś rewolucjach, wręcz przeciwnie, większość gości obecnych w składzie zgrywało się długimi miesiącami. Brak doświadczenia? Dajcie spokój, z Jędrzejczykiem i Borucem w roli szefów defensywy?
Dlatego wtopa TEJ Legii będzie moim zdaniem bolesna najbardziej. Jej brak awansu do fazy grupowej Ligi Europy, a pewnie i brak awansu do fazy grupowej Ligi Mistrzów, zostawi ją z tym pytaniem charakterystycznym dla tych najgorszych porażek: co mogliśmy zrobić lepiej? Czy w ogóle mogliśmy cokolwiek? A może daliśmy z siebie wszystko, dodaliśmy jeszcze kawał z wątroby, serca i obu nerek, a i tak się nie udało?
Bez wątpienia – takie porażki bolą mocniej niż te wpierdole po 0:8 czy przegrane na styku, 3:4 albo 4:5. Legia na razie “tylko” zamęczyła swoich kibiców dogorywaniem z Linfield. Ale czy skończy się na tym orzeźwiającym sygnale, czy raczej za kilkanaście dni okaże się, że legijny sufit jest podłogą jakiegoś europejskiego średniaka?
“All I have are negative thoughts”.