Paweł Zegarek wychował się na osiedlu wiślackim, ale jako jedyny chodził w szaliku Pasów. Gdy całą drużynę osiedlową z nim włącznie chciała wziąć Wisła, podziękował i poszedł na drugą stronę Błoń. Jest wychowankiem Cracovii. Rozegrał w jej barwach ponad trzysta meczów, strzelając 102 bramki. Problem jest tylko jeden: zrobił to w latach dziewięćdziesiątych. Dekadzie, kiedy Pasy krążyły między III a II ligą.
Z perspektywy toru kolarskiego i betonu przy linii bocznej, z perspektywy półrocznych opóźnień finansowych, przerw w dostawie prądu i ciepłej wody, dzisiejsza Cracovia i jej finał nabiera szczególnego kontekstu. Ale Pasy lat dziewięćdziesiątych to też krakowska szatnia, atmosfera pełna pasji i hartu ducha, a także wygrane derby na Wiśle.
***
Panie Pawle, debiutował pan w Cracovii jako siedemnastolatek w 1991 roku. Pamięta pan swój debiut?
Meczu akurat nie, natomiast wiem, że zmieniałem Jacka Czarnika. Niski, szybki – czyli trochę jak ja. To z niego brałem na początek przykład. Pamiętam natomiast pierwszą bramkę. Mecz z Błękitnymi Kielce u nas na stadionie. Ktoś od nas lobował, piłka odbiła się od poprzeczki, ja dobiłem do pustej.
Jaka była Cracovia, do której pan wchodził?
Złożona z krakowskich chłopaków, w tym w dużej mierze z wychowanków. Przyjezdnych było bardzo mało – może jeden, może dwóch. Ta krakowska atmosfera była wyczuwalna. Fajne czasy, czuć było pasję do tego, żeby zagrać w piłkę przy Kałuży, zagrać dla Cracovii.
Które postacie tamtej szatni były kluczowe, a dziś ciut mniej się o nich pamięta?
Rafał Wrześniak był wiodącym zawodnikiem drużyny, do której wchodziłem. Dziś pracuje jako kierowca busa na różnych liniach – na pewno miał wtedy piłkarski potencjał na wyższe ligi, ale ten sentyment do Cracovii w nim był i nie chciał odchodzić.
Najbardziej jednak Edward Kowalik. Ikona tamtych czasów. Nasz kapitan, związany z Pasami na dobre i na złe. Do dziś wierny kibic. Troszkę zapomniany, również chyba przez klub, ale to był ktoś taki, że mówiłeś o nim, a przed oczami miałeś Cracovię. Pamiętam jak strzelił bramkę na Wawelu w meczu o awans do II ligi. To było za trenera Ireneusza Adamusa. Przegrywaliśmy, a nasza porażka otwierałaby drogę Wawelowi, bo mieli lepszy układ gier. Edziu strzelił bramkę wyrównującą i to były dla niego takie emocje, że prawie płakał ze szczęścia.
Jak młodemu zawodnikowi wchodziło się do tamtej szatni?
Wiadomo, że była grupa starszych zawodników, która nie dopuszczała do siebie młodszych. Inne czasy pod wieloma względami. Znam przykład piłkarza, który wychodził na trening biegowo-wytrzymałościowy z papierosem, dobiegał na miejsce pierwszy, zapalał tam papierosa i czekał na drużynę.
Natomiast jak pokazałeś co umiesz, i że możesz pomóc drużynie wygrywać i zdobywać premie, to zyskiwałeś w oczach grupy. Klasycznie dla tamtych czasów młodzież odpowiadała za wszystkie kwestie sprzętowe. Przeniesienie piłek, bramek, przygotowanie boiska – teraz troszkę to się zaciera. Myślę, że to uczyło dyscypliny i charakteru.
Jakie mieliście warunki treningowe?
Spotykaliśmy się przy Kałuży, tu mieliśmy swoje „centrum treningowe”. Do dyspozycji choćby słynny „hasiok”, czyli boisko żużlowe, gdzie jeszcze jak przyszedł deszcz i pojawiło się błoto, warunki były bardzo ciężkie. Później to zamarzało, nie dało się tego wyrównać… Ale trenowało się, nie narzekało że ślisko czy mokro, każdy zasuwał. Mieliśmy też boczne boisko przy ulicy 3 maja, czyli po drugiej stronie Błoń. Albo tam biegaliśmy albo dojeżdżaliśmy tramwajem. Bywało, że młodzież brała wszystkie piłki do tramwaju i tak się jechało.
Zdarzały się z tego tytułu problemy?
Tyle, co kanar się przyczepił, ale tez się jakoś pogadało i przejechało bez biletu. Poza tym nie. Myśmy się przemieszczali w koszulkach Cracovii. Przy przystanku, na trawie, czekając nam tramwaj graliśmy dziadka i nikt się do nas nie przyczepiał.
Między kibicami zawiść była, ale jeśli chodzi o zawodników, był szacunek do jednych i do drugich. Ja sam mieszkałem na osiedlu wiślackim.
No właśnie, raz, że Wisła miała również w latach pana młodości lepszą drużynę, a jeszcze to osiedle. A jednak został pan pasiakiem – z tego co wiem, dzięki tacie.
Mój tata, gdy przeprowadził się do Krakowa i zaczął chodzić do szkoły, miał blisko na Cracovię. Lubił grać, poszedł na trening, tu poznał świętej pamięci Ignacego Książka, który go wciągnął w struktury klubu. Tak przez tatę cały czas nam w głowie siedziało, że Cracovia jest w naszych sercach.
Tata był na każdym meczu, zaraził Cracovią mamę, mama z kolei swoją siostrę. Rodzinnie było na meczach. Do tego rodzice zbierali wszystkie wycinki gazet, utworzony został album ze zdjęciami, zapiskami – teraz jak mamy spotkania w gronie oldbojów, często dzięki nim odżywają wspomnienia.
Była też taka sytuacja, że graliśmy osiedlem turniej drużyn niezrzeszonych na obiektach z Wisły. Wygraliśmy i cała drużyna miała zostać dokooptowana do wiślackich struktur. Powiedziałem: chłopaki, idźcie, ja idę na drugą stronę Błoń.
Docinali panu na osiedlu?
Nie. Był taki czas, że jedyny chodziłem po osiedlu z szalikiem Cracovii. Do szkoły średniej też jechałem w szaliku, spotykając po drodze starszych kiboli z wiślackiej „dziesiątki”. Znaliśmy się, spotykaliśmy się na piłce – nie miałem problemów.
Jak pan wspomina stadion Cracovii z tamtych lat?
Wiecznie kojarzy mi się niezapomniany tor kolarski. No i beton pół metra od linii bocznej. Walka o piłkę tam była bardzo niebezpieczna – chwila nieuwagi i człowiek lądował na betonie. To się też nagrzewało w gorące dni, wtedy raczej próbowaliśmy grać środkiem – przy bokach naprawdę było wyraźniej gorąco.
Stadion Cracovii z lotu ptaka, 1996 rok. Źródło: WikiPasy
Budynek klubowy z lat sześćdziesiątych, dużo marmuru, kamienia, dla odmiany zimny. Jeszcze jak był prąd i ciepła woda, to było przyzwoicie. Ale jak zdarzało się – a zdarzało się bardzo często – że tych pieniędzy było mniej, to wchodziliśmy do ciemnej szatni i kombinowaliśmy jak się wykapać w zimnej wodzie. Takie hartowanie. Ale dziś nie do pomyślenia.
Jak długie potrafiły być obsuwy finansowe?
Zdarzało się, że przez pół roku nie otrzymywaliśmy ani złotówki. Z czasem to wszystko było regulowane, ale nie na takim poziomie, na jakim miało być. Ciężko mi się do tego odnosić – byłem młodym zawodnikiem. Każda złotówka zarobiona na spełnianiu marzeń to było coś fantastycznego i tak do tego podchodziłem. Ale wiadomo, że dla starszych zawodników, którzy mieli więcej zobowiązań, to było trudniejsze.
Ale bywały też momenty finansowo lepsze, choćby po awansie w 1995 do II ligi. Robiliśmy awans w 13-14 zawodników pod twardą ręką trenera Ireneusza Adamusa, gdzie mieliśmy choćby słynne biegi interwałowe, ale po 60 minucie rywal puchł, a my biegaliśmy tym samym tempem. Klub okazał przygotowany na grę wyżej, jeździliśmy dzień wcześniej na mecze, mieliśmy zgrupowania przedmeczowe – powalczyliśmy wtedy o awans do ekstraklasy, po pierwszej rundzie byliśmy bardzo wysoko. Wygraliśmy też derby z Wisłą po bramce Krzysia Dudy. Natomiast byliśmy jednak beniaminkiem, gdzieś brakło na finiszu doświadczenia, może chodziło o sprawy organizacyjne, może piłkarsko zszedł z nas entuzjazm po awansie.
Tamten sezon to jedyne ligowe derby z Wisłą lat dziewięćdziesiątych. Jak pan je wspomina?
Atmosfera na trybunach przy Reymonta, kiedy wygraliśmy 1:0. Ogromna liczba kibiców, także Cracovii, którzy zajęli cały łuk za bramką. Widok fantastyczny, dla takich meczów się gra. Sam mecz: strzeliliśmy gola po stałym fragmencie gry. Co więcej, dokładnie po takim stałym fragmencie gry, jaki trenowaliśmy cały tydzień do znudzenia, więc tym większa satysfakcja. Później mądrze się broniliśmy, choć w dziesiątkę, ale potrafiliśmy się oprzeć naporowi wiślaków, którzy pod względem nazwisk byli bardziej renomowani.
W rewanżu u siebie przegraliśmy 0:2 i zeszło z nas powietrze w walce o awans. To była ostatnia szansa, by jeszcze się włączyć do gry o pierwszą ligę, po tym meczu już je straciliśmy.
Derby toczyliście natomiast częściej z innymi klubami Krakowa. Które wspomina pan najbardziej?
Dużo graliśmy z Garbarnią i Kablem Kraków. Z Górnikiem Wieliczka także takie derby blisko Krakowa. Fajne w tych meczach było to, że grali w tych spotkaniach nasi koledzy, z którymi gdzieś czy graliśmy razem czy rywalizowaliśmy na poziomie trampkarza, juniora. To, podobnie jak Cracovia, były zespoły krakusów. Pamiętam choćby jak z Piotrkiem Banią, który grał w Kablu, mieliśmy układ: kto wygra, po meczu stawia pizzę. Tak się składało, ze to zazwyczaj ja stawiałem. Wtedy piłkarski Kraków razem się spotykał na mieście.
Piłkarze Wisły i Cracovii również?
Nie, aż tak to nie. Tam było jednak mniej ludzi z Krakowa, dużo piłkarzy przyjezdnych. Natomiast wielu było takich, którzy trenowali w Wiśle w latach młodzieżowych, a potem grali w niższych ligach – znaliśmy się.
Dwa razy w latach dziewięćdziesiątych poznał pan smak spadku z II ligi.
Po każdym spadku jest złość. Każdy sezon III-ligowy zaczynaliśmy z aspiracjami awansowymi. Czuliśmy, że mimo problemów, nasze miejsce jest wyżej.
III liga wtedy była bardzo rozbudowana – osiem grup, ponad siedemdziesiąt zespołów w grze. Zdarzało się, że graliśmy – z całym szacunkiem – z egzotycznymi drużynami albo rezerwami, na przykład Stali Mielec.
Czy grałeś z rezerwami Stali, czy z kimś innym – do każdego przeciwnika podchodziło się z szacunkiem. Na pewno sporo jeździliśmy w kierunku wschodnim – Hetman Zamość, Górnik Łęczna, Polonia Przemyśl, Lublinianka. Dobrze wspominam stadion Izolatora Boguchwała, bo tam, po zwycięstwie, zapewniliśmy sobie awans i tam go świętowaliśmy.
Grał pan w tamtych latach choćby z Tomkiem Rząsą, który później zrobił bardzo dużą karierę.
Tomek szybko odszedł do Sokoła Pniewy, natomiast pamiętam go lepiej z czasów juniorskich. Tytan pracy. Była taka sytuacja, że jechaliśmy na obóz, a on pojechał z noga w gipsie. My na boisko, Tomek na salę – materac i brzuszki. Albo sam sobie rzucał piłkę o ścianę i trenował główki. Miał też smykałkę do nauki języków, pamiętam, że zawsze jeździł ze słówkami do angielskiego, który szlifował. Nie da się ukryć, jak grasz w piłkę, to często poza piłką za wiele nie widzisz, a on znajdował ten czas, wiedział co chce osiągnąć. Na pewno język ułatwił mu przygodę za granicą.
A jaki był Łukasz Sosin?
To w Cracovii został przemianowany z obrońcy na napastnika. Ja go jeszcze pamiętam jako niemal koszykarskiego stopera, czasem też defensywnego pomocnika.
Armand Guy Feutchine był z kolei chyba jedynym czarnoskórym zawodnikiem Cracovii w tamtych latach.
Przyszedł do nas z Wisły. Na pewno zawodnik meczowy. Na treningu trochę leń, ale jak wychodził na mecz, nikt nie mógł narzekać: pracował tak samo ciężko jak inni.
Widzi pan gdzieś niewykorzystany potencjał Cracovii lat dziewięćdziesiątych czy osiągnęła tyle, na ile było ją stać?
Myślę, że bliżej tego drugiego. II liga to był nasz sufit. Proszę pamiętać, że grali prawie sami krakowianie, to też w innym świetle stawia nasze wyniki. Coś więcej – prawie zawsze przewijał się temat znalezienia sponsora strategicznego. Były tylko rozmowy, ale nie znam szczegółów, to było poza zawodnikami. Ta stabilność przyszła lata później.
Gdy już pana w Cracovii nie było.
Życie. Odszedłem w momencie, gdy w Cracovii zrobiło się bardzo słabo, a ja już byłem żonaty i spodziewaliśmy się z żoną dziecka. Skończyły się czasy, gdy mieszkałem z rodzicami i cieszyłem się, że coś wpadło – przyszły obowiązki, odpowiedzialność nie tylko za siebie. Otrzymałem propozycje i razem z żoną przenieśliśmy się do innego miasta.
Czy to był błąd? Nie, uważam, że na tamten czas musiałem tak postąpić. Nie żałuję, poznałem wielu fantastycznych ludzi spoza Krakowa. Ciężko było jednak na pewno od strony sentymentalnej – od dziecka byłem związany z Pasami, ale takie jest życie.
Ponad 300 meczów, 102 bramki dla Cracovii. Czy to regularne strzelanie kiedykolwiek zwróciło uwagę lepszych klubów?
Byłem raz na testach w Zagłębiu Lubin jak trenerem był Andrzej Szarmach. Zagrałem sparing i wróciłem. Generalnie na tym się skończyło, ja chyba też nie potraktowałem tego tak poważnie, żeby tam się koniecznie załapać. Byłem w domu, miałem wokół siebie rodzinę i bliskich, a grałem w klubie, który kocham – za wszelką cenę na pewno odchodzić nie chciałem.
Pracował pan później jako szkoleniowiec zarówno z juniorami jak i seniorami. Gdzie pan widzi największą różnicę?
Systematycznie szedłem w górę jeśli chodzi o zakres prowadzenia drużyn juniorskich w Cracovii, aż spróbowałem na poziomie seniorskim. U juniorów trzeba się przystosować do tych wszystkich nowinek technicznych, że młodzi cały czas korzystają z komputerów, tabletów, telefonów. Natomiast starsi – kiedyś wykonywało się polecenia bez pytań. Teraz piłkarze są bardziej świadomi, dopytają dlaczego robimy coś tak a nie inaczej. Ale to dobrze, bo ta świadomość procentuje, gdy tłumaczy się choćby jak ważne jest odżywianie.
Jak pan patrzy w jakich czasach Cracovii grał, a gdzie są teraz Pasy, to, przez pryzmat finału Pucharu Polski, co pan myśli?
Przede wszystkim fantastyczne wydarzenie. To byłby wreszcie sukces, jakby udało się wygrać, wreszcie trofeum do dodania gablocie. Będzie ciężko, Cracovia jak Lechia mogą być zawiedzione miejscem w tabeli, ale jest szansa dobrze skończyć sezon. Życzę Cracovii i jej kibicom, by to się udało.
A czego panu życzyć?
Tylko zdrowia, jak będę zdrowy to sobie w życiu poradzę.
Leszek Milewski
Fot. NewsPix