Jako dziennikarze bardzo często pojęcia “klub” i “drużyna” stosujemy zamiennie. Ale między tymi słowami jest istotna różnica. Na przykładzie Lecha Poznań widać to wyraźnie. Lech – jako klub – zasłużył na to, by przez ostatnie lata stać się obiektem drwin. Ale Lech Poznań – jako obecna drużyna – póki co nie nagrzeszył tak, by wrzucać ją do pudła z oznaczeniem “nieudacznicy”.
Lista wstydliwych porażek Lecha z ostatniej dekady jest długa. Mamy Stjarnan, Żalgiris Wilno, pucharowe wtopy z Olimpią Grudziądz czy Stalą Stalowa Wola, przegraną w otwarciu rundy finałowej z rezerwowym składem Korony Kielce. Do tego dołożyć możemy już typowe dla Kolejorza wykładanie się centymetry przed metą – sezon z Bjelicą w Ekstraklasie, trzy finały Pucharu Polski na Stadionie Narodowym. Właściwie każdy z ostatnich sezonów w wykonaniu poznaniaków kończy się serią felietonów i opinii, które zawierają słowa kluczowe: gen porażki, mentalność przegrywów, minimalizm, klęska we krwi, klub przeklęty.
Jasnym jest, że Lech przez ostatnie lata traumatyzował swoich kibiców regularnie. I robił to z regularnością godną podziwu. I krytyka Kolejorza jako klubu jest słuszna w pełnej rozciągłości. Bo jak na możliwości i potencjał, który drzemie w Poznaniu, gablota zapełnia się w tempie zbliżonym do tego, w jakim Karlo Muhar staje się najlepszym defensywnym pomocnikiem ligi.
Natomiast myślę, że warto byłoby oddzielić krytykę Lecha jako KLUBU, a Lecha jako OBECNĄ DRUŻYNĘ.
Na czym polega różnica?
Bo klub na joby zasługuje. Przede wszystkim za to, że mając drugi największy budżet w kraju w przeciągu ostatnich pięciu lat zdobył jedno na piętnaście możliwych trofeów (Superpuchar w 2016 roku).
Ale czy dzisiejszy zespół poznaniaków można wtłaczać w ramy “oho, już im się Lech Poznań włączył, już poprzegrywane”? To pytanie krąży mi po głowie od środowej porażki lechitów z Lechią Gdańsk. Po tym starciu pojawiło się sporo głosów o tym, że ta przegrana była inna niż te z finału Pucharu Polski z Arką czy klęski poniesione w walce o mistrzostwo Polski. Ale i nie brakowało opinii, że Lech nic nie wygra, bo jest minimalistycznym Lechem.
Natomiast trudno nie odnieść wrażenia, że krytyka spływająca na graczy Kolejorza była pokłosiem tego, że Jóźwiak, Kamiński, Crnomarković czy Gytkjaer hasali w tym samych koszulkach, w których jakiś czas temu biegali piłkarze przyjmujący baty od Stjarnanu czy Żalgirisu. A przecież Bogu ducha winny jest Kamiński temu, że Majewski nie trafił w bramkę przy piłce meczowej z Arką. Nie winą Tiby jest to, że Rakels z Utrechtem nie mógł uderzyć piłki dwa metry od bramki. Trudno też, by pudło Jóźwiaka potęgować tym, że Wilusz machnął się w Wilnie.
Lech, czyli tęsknota za byciem Miauczyńskimi
Zerkam sobie na skład Lecha z finału Pucharu Polski sprzed trzech lat. Burić – Kędziora, Bednarek, Nielsen (Radut), Kostewycz – Jevtić (Pawłowski), Trałka, Gajos, Majewski, Kownacki (Makuszewski) – Robak.
Został jedynie Kostewycz, któremu też zimą kończy się umowa. Z tamtego zespołu do dziś w niebiesko-białych barwach grają jeszcze tylko Gumny, Jóźwiak, Puchacz i Tomczyk. Z tego Gumny od września był wypożyczony do Podbeskidzia, Jóźwiak jesienią grał ogony i wiosną trafił do GKS-u Katowice, Puchacz zaliczył jedenastominutowy epizod, Tomczyk zaliczył kilka wejść w rundzie wiosennej. Dzisiaj mówimy o Lechu wyzerowanym z zawodników noszących piętno porażki i między innymi temu miała służyć kadrowa rewolucja z minionego lata. Kolejorz miał przebudować się kadrowo, zreorganizować zespół, ale przede wszystkim odciąć się od przegranych sezonów.
Nowy Lech ma już swoją typowo lechową porażkę w Pucharze Polski, ale przecież ten nowy Lech ma zupełnie inną twarz. I to twarz, którą zdecydowanie da się lubić. Czy jeśli wyciągnęlibyśmy z kadry zespołu tego beznadziejnego Muhara, to znaleźlibyśmy takiego piłkarza, którego kibice nie cierpieli tak jak Vujadinovicia, Gajosa czy Janickiego? No nie. Nawet van der Hart po generalnie słabo-przeciętnym sezonie wybronił się rzutami karnymi z Lechią. Crnomarković po fatalnej jesieni wyrasta na rzetelnego stopera. Tiba z Ramirezem bawią się piłką jak dawno nie bawił się żaden duet w Poznaniu. Gytkjaer pewnie zaraz przywdzieje koronę króla strzelców. O przebojowym Jóźwiaku, niezmordowanym Puchaczu czy Moderze oraz Kamiński nawet nie ma co wspominać.
Lech może dać poznaniakom radość, ale wiele będzie zależało od następnego okienka
Tą twarz Lecha po prostu da się lubić. Oczywiście, że kibice Lecha patrzyli w sobotę z zazdrością na zdjęcia z fety Legii Warszawa. Klarownym jest, że fani Kolejorza patrząc na zeszłoroczny sukces Piasta Gliwice myśleli “to mogliśmy być my”. To jasne jak słońce, że dzisiaj Poznań chciałby szykować się powoli do wyjazdu na finał PP do Lublina.
I to też oczywiste, że poznaniacy mają dużo racji w krytyce tego, jak ich klub jest zarządzany przez ostatnie lata. Natomiast adresatem tejże krytyki muszą być władze klubu, które od 2015 roku doprowadziły Kolejorza do tylko jednego trofeum. Z kolei dzisiejszy Lech – jako zespół – wciąż jest drużyną, która daje póki co tylko uśmiech, ale i nadzieje na to, że może być lepiej. Że może wrócić czas zdobywania tytułów, albo chociaż walki do ostatniej kolejki. Odpadania w finale, a nie półfinale.
O ile wyżej wymienione władze latem postarają się, by po letnim oknie transferowym Kolejorz był ponownie gotowy do uzupełniania gabloty.
fot. FotoPyk