Legia Warszawa na 99,9 procent zostanie mistrzem Polski, mimo że dopadła ją poważna zadyszka. Kto chce wierzyć, że “Wojskowi” są w stanie przegrać wszystkie trzy mecze do końca sezonu, a Lech Poznań lub Piast Gliwice wszystkie wygrać, niech wierzy. My nie wierzymy, to nierealny scenariusz. Rzecz w tym, że to, kto sięgnie po tytuł w zasadzie jest nam obojętne – przynajmniej z punktu widzenia jakichś sympatii do konkretnego klubu. Gorzej, że Legia na dziś nie daje żadnych solidniejszych podstaw, by sądzić, że to koniec chudych lat w europejskich pucharach, a głównie to nas interesuje.
Krótka pamięć
Wszyscy czasem się na tym łapiemy. Kibice, dziennikarze, eksperci, sami trenerzy, piłkarze i działacze. Po jakimś czasie zaciera się nam kolejny rok rozczarowań na międzynarodowej arenie. Znów wyłącznie na podstawie dokonań z krajowego podwórka wydaje nam się, że ktoś jest naprawdę dobry i gotowy na większe rzeczy.
Tak jest z drużynami, bo ktoś wygrał z jakimiś ananasami 5:0 – i to nawet więcej niż raz – więc tym razem na pewno w lipcu i sierpniu wstydu nie przyniesie.
Tak jest z zawodnikami, bo imponują na tle ŁKS-u czy Korony Kielce. Chcemy wierzyć, że Jakub Moder, Michał Karbownik czy Bartosz Białek to talenty czystej wody, gotowe w przyszłości podbić futbolową Europę. Fakty są jednak takie, że na ten moment są entuzjastycznie oceniani wyłącznie przez pryzmat Ekstraklasy, czyli miejsca, w którym pieniądze zarabiali tacy cyrkowcy jak Samanes, Babenko czy Cecarić. Na poważnym poziomie nie przeszli nawet wstępnej weryfikacji. Cała ich styczność z futbolem międzynarodowym dotyczy młodzieżowych reprezentacji i to bardziej U-19 niż U-21. Puchary, choćby w wydaniu eliminacyjnym, dotychczas oglądali wyłącznie w telewizji.
Oczywiście mamy nadzieję, że na każdym kolejnym kroku będą potwierdzali swoją klasę, trzymamy za nich kciuki.
Ale nim za bardzo rozdmuchamy oczekiwania, warto sobie co jakiś czas na nowo uzmysławiać, z jak niskiego pułapu na razie startują. Realia są często takie, jak u Patryka Dziczka. Był kluczowym ogniwem mistrzowskiego Piasta, a po odejściu do średniaka drugiej ligi włoskiej potrzebował wielomiesięcznej adaptacji, żeby zacząć rozumieć taktykę i doczekać debiutu. Tak duża jest przepaść między graniem w polskiej lidze a jakiejkolwiek poważniejszej lidze zachodniej.
I tak samo jest z klubami. Legia w drugiej części rundy jesiennej i na początku wiosennej rozbudziła nadzieje.
- 7:0 z Wisłą Kraków
- 5:1 z Górnikiem Zabrze
- 4:0 z Koroną Kielce
- 3:0 ze Śląskiem we Wrocławiu
- 4:0 z Jagiellonią Białystok
- 5:1 z Arką Gdynia
Sześć meczów, w których stołeczna ekipa wygrywała przynajmniej różnicą trzech goli. Dawno nikt w Ekstraklasie nie potrafił tak dominować nad przeciwnikami.
Trudno było wtedy lekko nie pofantazjować, że latem takie przeszkody jak Dunajska Streda czy inne BATE Borysów nie będą problemem, a może i jakaś Astana po drodze dostanie w łeb. Dziś już jednak widzimy, jak kruche i chwilowe są takie uniesienia w naszym ligowym futbolu. Wystarczy jedna czy druga kontuzja lub przemęczenie ważniejszego zawodnika i wszystko się sypie nawet w zespole z teoretycznie bardzo szeroką kadrą.
Problem za problemem
Legia zakończy sezon 19 lipca, miesiąc później rozpocznie walkę w eliminacjach Ligi Mistrzów – już od I rundy. Niestety coraz bardziej się obawiamy, że jej największym atutem pozostanie rozstawienie.
Lista problemów i czynników sprowadzających na ziemię jest coraz dłuższa.
Po pierwsze – odpoczynek będzie bardzo krótki, niemal symboliczny.
Oczywiście to samo dotyczy wielu innych lig, ale dobrze wszyscy wiemy, że najczęściej dany problem jest dla polskich drużyn większy niż dla innych.
Po drugie – brak rewanżów sprawia, że jakakolwiek wpadka oznacza natychmiastowy wypad za burtę.
Jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, że Legia ponownie w regulaminowym czasie nie wygrywa z mistrzem Gibraltaru, dochodzi do dogrywki, a coraz bardziej poddenerwowani piłkarze Vukovicia zaczynają tracić nerwy i kończy się tragicznie. A wszystko to na przeklętej sztucznej murawie.
Po trzecie – Legia kadrowo prawdopodobnie będzie słabsza niż w najlepszych momentach tego sezonu.
Majecki już odszedł, odpowiedniego następcy brak. Cierzniak ma już na karku 37 wiosen i gra od święta. Jeśli dziś wystąpi, będzie to jego pierwszy mecz w sezonie. Wojciech Muzyk pokazał z kolei, że jeszcze nie jest gotowy. Czy w ciągu pięciu tygodni uda się sprowadzić kogoś, kto od razu zapewni odpowiedni poziom? Nie postawilibyśmy zbyt wiele…
Marko Vesović na pewno wypada do końca roku, na prawej obronie nagle robi się poważny problem. Można na niej wystawić Artura Jędrzejczyka, ale wówczas wiele traci środek defensywy. Nominalnie do tej pozycji przypisany jest Paweł Stolarski, tyle że on w obecnej formie co najwyżej nadawałby się do gry w ŁKS-ie za Jana Grzesika. Można przesunąć z lewej strony Michała Karbownika. Ale to byłby kolejny eksperyment, poza tym na drugiej flance bez konkurencji zostałby Filip Mladenović. Luis Rocha jest, kur…czę, słaby i najpewniej za chwilę odejdzie.
Karbownika zresztą również może już przy Łazienkowskiej nie być, bo nadal nie brakuje chętnych do transferu. Legia w kwestii sprzedaży czołowych zawodników znajduje się w takim samym położeniu jak reszta Ekstraklasy: nie ma wyjścia, musi to robić. Do połowy sierpnia najpewniej ktoś już zostanie sprzedany i wcale nie będziemy zdziwieni, jeżeli nie skończy się na jednym piłkarzu. Poważne oferty przykładowo na Luquinhasa i Gwilię, którzy zapragną odejścia? Nie brzmi to jak science-fiction.
Jeszcze kilka tygodni leczenia czeka Jose Kante. W ataku zostają tylko mocno ograniczony przez swoją specyfikę Tomas Pekhart i młody Maciej Rosołek, bo wariantu z Mateuszem Cholewiakiem na szpicy nie traktujemy serio. Na europejskiej arenie to tyle co nic, pistolety na wodę.
I tak moglibyśmy dalej wymieniać: mały wybór na skrzydłach, coraz słabszy Andre Martins, potrzebujący czasu Bartosz Slisz.
Jasne, kadrę zawsze można wzmocnić lub uzupełnić, ale to kosztuje, czas zaś goni.
Niestety radzimy się nastawić, że szanse Legii przynajmniej na fazę grupową Ligi Europy są w tym roku równie niewielkie jak w latach poprzednich. Nie będzie żadnego progresu. To, że ktoś dwa miesiące wcześniej załadował piątkę beznadziejnej Arce, nie będzie miało w sierpniu znaczenia. A przecież ciągle mówimy o klubie, który swoim współczynnikiem wciąga resztę ekstraklasowej konkurencji razem wziętą.
Spodziewajmy się zatem wszystkiego najgorszego i ewentualnie pozytywnie się zaskoczmy.
Fot. FotoPyK