10 marca odbyło się ostatnie spotkanie hiszpańskiej ekstraklasy przed przerwą w rozgrywkach, wymuszoną przez pandemię koronawirusa. Pandemię, która w sposób szczególnie dotkliwy i okrutny dotknęła Hiszpanię. Z tym większą euforią zasiedliśmy dzisiaj o 22:00 przed telewizorem, żeby obejrzeć derby Sewilli. Powrót La Ligi, który jeszcze dwa miesiące temu wydawał się niezbyt realny, to naprawdę świetna wiadomość i kolejny znak, że świat pomału powraca do normalnego funkcjonowania. Dzisiejsze Gran Derbi może nie zachwyciły dramaturgią, lecz do poziomu gry, trudno mieć jakiekolwiek zarzuty. Działo się.
Ściślej mówiąc, za wysoki poziom derbowej konfrontacji odpowiadali przede wszystkim gospodarze. Sevilla właściwie od samego początku do końca spotkania prezentowała się zdecydowanie lepiej od Betisu. Choć Los Verdiblancos zaczęli grę bardzo ambitnie – założyli wysoki pressing, zmusili nawet obrońców przeciwnika do paru nerwowych zagrań. Tomas Vaclik, bramkarz, Sevilli, również musiał mieć się na baczności. Ale podopieczni Julena Lopeteguiego już po paru minutach na presję rywali odpowiedzieli własnym naciskiem.
I wtedy okazało się, że pressing Betisu na tle pressingu Sevilli to jest zwyczajna popierdółka.
Sevilla w topowej formie
Gospodarze kompletnie zdominowali przebieg spotkania. Szybko rozbijali akcje Betisu, z łatwością odbierali futbolówkę, bardzo dynamicznie radzili sobie na skrzydłach. Szczególnie dużo wiatru robili Munir i Lucas Ocampos. Boczni obrońcy gości radzili sobie kiepściutko, zwłaszcza Emerson, który przegrywał mnóstwo pojedynków z oponentami i wprowadzał mnóstwo nerwowości poprzez niezbyt odpowiedzialne faule. Choć trzeba też go po części usprawiedliwić – prawy obrońca Betisu notorycznie był pozostawiany na skrzydle sam przeciwko dwójce rywali. W takich okolicznościach łatwo o błąd.
Dlaczego zatem na otwierającego gola trzeba było czekać dopiero do 56 minuty gry? Cóż – po stronie Sevilli wyraźnie szwankowała skuteczność. Przed przerwą w aluminium huknął Ocampos, doskonałą sytuację po stałym fragmencie gry sknocił również Jules Kounde. No i dość marnie prezentował się również środkowy napastnik Los Nervionenses, czyli Luuk de Jong. Holender wyglądał na zawodnika zdecydowanie zbyt statycznego, by nadążać za błyskotliwymi akcjami przykładowego Munira. Stoperzy Betisu akurat z nim potrafili sobie bez większych kłopotów poradzić.
Sevilla swoją przewagę spuentowała zatem golem dopiero po przerwie. Zresztą otwierającemu trafieniu towarzyszyły spore kontrowersje. Mateu Lahoz, znany ze skłonności do gwiazdorzenia arbiter, który prowadził dzisiejsze spotkanie, postanowił w swoim stylu zabłysnąć i dał gospodarzom jedenastkę za bardzo miękki faul Marca Barty na wspomnianym de Jongu. Fakt – hiszpański stoper popracował łokciem przy walce o górną piłkę, ale takich stykowych sytuacji przy stałych fragmentach gry jest całe mnóstwo. Trudno tutaj trąbić o oczywistym błędzie, pewne podstawy do podyktowania rzutu karnego były, lecz nie potrafimy się oprzeć wrażeniu, że Lahoz lepiej by zrobił jednak nie sięgając po gwizdek w tej sytuacji. No, ale to tylko spekulacje.
Jedenastka została podyktowana, Ocampos bez najmniejszych problemów zamienił ją na bramkę.
Betis bez argumentów
Sześć minut później stadionowy zegar na Estadio Ramon Sanchez Pizjuan wskazywał już dwubramkowe prowadzenie Sevilli. Tym razem Ocampos – zdecydowanie główny bohater spotkania – sprytnie i błyskotliwie przedłużył przykrótkie dośrodkowanie z rzutu rożnego, a futbolówkę z najbliższej odległości wbił do sieci Fernando. I zrobiło się w zasadzie po meczu. Betis szukał wyrównania, na boisku pojawił się nawet niespełna 39-letni Joaquin. Ale prawda jest taka, że goście w żadnym momencie poziomem swojej gry nawet nie zbliżyli się do Sevilli. Los Verdiblancos wszystko robili o dwa-trzy tempa za wolno, zbyt statycznie. Różnica poziomów była oczywista.
Gdyby gospodarze dorzucili jeszcze z jednego gola, to chyba można by było nawet pisać o deklasacji. W końcówce starcia widać było u gości dużą bezradność. Stoperzy Sevilli królowali na boisku.
Jakie wnioski po powrocie La Ligi? Raczej optymistyczne, choć po graczach gości widać jednak było, że dotkliwie odczuli trudy tego spotkania. Zobaczymy w kolejnych tygodniach, czy pozostali ligowcy będą poziomem wybiegania przypominali raczej Sevillę, czy standardem będzie jednak forma bliższa tej, którą zaprezentował Betis. Obaj szkoleniowcy przeprowadzili po pięć zmian. Były też dodatkowe przerwy na nawodnienie organizmu. Ten meczowy maraton nie będzie łatwy do wytrzymania, to pewne.
Cóż – już nie możemy się doczekać kolejnych spotkań i kolejnych emocji. Dzisiejsze naprawdę mogło się podobać i narobiło nam apetytu na więcej. Mamy tylko jedno zastrzeżenie do realizatorów – dajcie spokój z tymi cyfrowymi, mrugającymi „kibicami” na trybunach. Podkład dźwiękowy to fajny bajer, ale co za dużo, to niezdrowo.
SEVILLA FC 2:0 REAL BETIS
(L. Ocampos 56′, Fernando 62′)
fot. NewsPix.pl