Bardziej niż tenisistą był wtedy w Paryżu… opiekunem do dziecka. Prawie dwumetrowej niańce mało kto dawał szansę na wygraną i trudno się temu dziwić. Był trzydziestolatkiem, który w 26 poprzednich turniejach wielkoszlemowych nie przekroczył granicy ćwierćfinału. Był gościem, który rok wcześniej, po zaskakującej porażce w drugiej rundzie Rolanda Garrosa, złapał takiego doła, że zastanawiał się nad zakończeniem kariery. Był facetem, który wiosną musiał zrzucić 5 kilogramów, żeby osiągnąć niezłą formę. 10 czerwca 1990 roku wszystkie powyższe fakty przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Andrés Gómez w jedno popołudnie stał się dożywotnim bohaterem Ekwadoru. W finale na francuskiej mączce ograł młodego Andre Agassiego, który zmagał się nie tylko z rywalem, ale i z… rozpadającym się tupecikiem.
***
W tamtych czasach Ivan Lendl na pewno nie wygrałby nagrody dla najsympatyczniejszego zawodnika touru. Czech nigdy nie odpuszczał rywalom na korcie, nawet wtedy, gdy miał już „wygrany” mecz. Słynął z bezwzględności, dlatego koledzy zaczęli go nazywać „Terminatorem”. Ksywka na czasie, bo przecież film z Arnoldem podbił światowe kino w 1984 roku.
Ofiarą tego tenisowego robota w Paryżu bardzo często bywał właśnie Gómez. Za każdym razem, gdy Andrés był bliski osiągnięcia życiowego wyniku, przegrywał z Lendlem w ćwierćfinale. Ivan ograł go na tym poziomie aż trzykrotnie. Wyobraźcie sobie, jaką ulgę musiał poczuć Ekwadorczyk, gdy usłyszał, że w 1990 roku Czech odpuści Rolanda Garrosa. „Terminator” uznał, że odpocznie, aby odpowiednio przygotować się do demolowania rywali na wimbledońskiej trawie.
Jeden przeciwnik z głowy, ale co z następnymi? Andrés mógł bać się przede wszystkim młodych-zdolnych, czyli między innymi liderów rankingu ATP, Borisa Beckera i Stefana Edberga. Cóż, nawet jeśli rzeczywiście czuł do nich strach, to szybko mu minął. Niemiec i Szwed przeszli bowiem do historii Wielkiego Szlema w sposób o jakim na pewno nie marzyli. Obaj odpadli w… pierwszej rundzie imprezy, zresztą tego samego dnia, 29 maja. Coś takiego na tym poziomie nigdy wcześniej nie miało miejsca.
***
W 1990 rok Andrés wszedł całkiem dobrze. W Australian Open, a więc imprezie, w której nie zwykł startować, doszedł aż do czwartej rundy. Potem miał problemy z wagą, w wywiadach przyznawał, że było go o 5 kilogramów za dużo. Gdy się z nimi uporał, forma zaczęła rosnąć. Gómez wygrał dwa cenione turnieje na mączce – w Madrycie i Barcelonie. Po tych sukcesach na horyzoncie pojawił się Paryż. Dla niego miasto przeklęte, które szczególnie źle musiało się kojarzyć Ekwadorczykowi w ostatnich dwóch latach. Odpadał wtedy w drugiej rundzie. W 1989, po porażce z Jacobem Hlaskiem, wpadł w jeden z największych kryzysów w karierze.
– Nie grałem dobrze, zbliżałem się do trzydziestki, zacząłem więc kwestionować pewne rzeczy – mówił potem. Jakie? Na przykład, czy warto dalej się męczyć, skoro wyniki nie są satysfakcjonujące. Na szczęście mimo dołka Ekwadorczyk odpowiedział sobie na to pytanie „tak”.
***
Podczas wiosennego tournee po Europie państwo Gómezowie mieli problemy ze znalezieniem opiekunki do dziecka. Juanem Andrésem opiekowali się więc we dwójkę, co w połączeniu z graniem Ekwadorczyka na wysokim poziomie i ciągłym przemieszczaniem się nie było łatwe. Szczególnie, że w każde miejsce, w które lecieli, musieli ze sobą taszczyć trzy spore walizki oraz trójkołowy rowerek dla malucha i furę jego zabawek. Działały na dzieciaka wyjątkowo dobrze, więc rodzice nie mieli serca, żeby „przypadkowo” zostawić je w którymś z hoteli.
***
Rutyna. To słowo-klucz do sukcesu Andrésa w Paryżu. Gómez wspomina, że nic nie uspokajało go tak bardzo, jak poukładany plan dnia. Dlatego we Francji żył ustalonym wcześniej schematem. Śniadania jadał w hotelowej restauracji na Place de la Concorde, skąd mógł podziwiać Wieżę Eiffla. Dziś przeglądałby pewnie w trakcie tego posiłku internet, wtedy czytał gazety. A w nich informacje o zbliżających się piłkarskich mistrzostwach świata we Włoszech i relacje z play-offów NBA. Potem bawił się z synkiem. Jego żona Anna María uznała, że na czas Rolanda Garrosa to tenisista będzie pełnił rolę głównego opiekuna dziecka. Ktoś powie, że niepotrzebnie dodała mu roboty, ale to nieprawda. Ta rola rozluźniała bowiem Gómeza, pozwalała mu zapomnieć o toczącym się nieopodal turnieju.
W dniu meczowym Andrés pojawiał się na kortach cztery godziny wcześniej. Nie siedział w tym czasie na trybunach i nie oglądał innych spotkań, zamiast tego skupiał się na doskonale znanych sobie, uspokajających go czynnościach: pracował nad odpowiednim naciągiem rakiet, bandażował kostki, aby nie odnowiła się dawna kontuzja, okładał ramię lodem, jadł lunch i przygotowywał się ze swoim trenerem „Pato” Rodríguezem do kolejnego starcia. Po spotkaniach rodzina świętowała jego sukcesy w hotelowej restauracji lub odkrytej nieopodal wietnamskiej knajpce, w której Gómezowie zawsze siadali przy tym samym szczęśliwym stoliku.
W dniu, w którym nie występował na korcie, spacerował z rodziną po Polach Elizejskich, ucinał sobie popołudniowe drzemki i…grał w gry. W 1989 roku wyprodukowano słynnego Game Boy’a, ośmiobitową przenośną konsolę. Andrés spędzał godziny rżnąc w golfa, uwielbiał też kultowego „Mario Brosa” na Nintendo. Nie mamy pojęcia, jakie wyniki osiągał w wirtualnym świecie, natomiast na korcie szło mu jak po maśle.
- I runda: Fernando Luna 7:6, 6:1, 7:6
- II runda: Marcelo Filippini 7:6, 6:2, 6:1
- III runda: Alekander Wołkow 6:2, 7:5, 4:6, 6:3.
- 1/8 finału: wolny los, kontuzja Magnusa Gustafssona
- ćwierćfinał: Terry Champion 6:3, 6:3, 6:4
W pierwszym w życiu wielkoszlemowym półfinale przyszło mu walczyć z Thomasem Musterem. Kilka tygodni wcześniej, na tym samym etapie turnieju, także na mączce, Austriak pokonał Andrésa w Rzymie 5:7, 6:4, 7:6. Tym razem nie miał z siedem lat starszym rywalem większych szans. Wynik? 7:5, 6:1 7:5. Czas na najważniejszy mecz, czyli starcie ze złotym dzieckiem amerykańskiego tenisa. A właściwie różowym, bo w takich spodenkach grał we Francji Andre Agassi. Choć sam określał je innym kolorem – uwaga, uwaga – „gorąca lawa”!
***
„(…) Mój pierwszy finał w szlemie. Mam grać z Gomezem z Ekwadoru, którego pokonałem kilka tygodni wcześniej. Ma trzydzieści lat i jest tuż przed emeryturą – właściwie myślałem, że już skończył karierę. (…) I nagle – katastrofa. Wieczorem przed finałem biorę prysznic i czuję, że tupecik nagle dezintegruje się pod palcami. Pewnie nałożyłem złą odżywkę. Zaczyna się pruć – cholerstwo rozpada się w rękach. Czując gwałtowny przypływ paniki, wzywam Philla do mojego pokoju. (…) Przeczesuje cały Paryż w poszukiwaniu wsuwek do włosów. (…) W końcu odnajduje przyjaciółkę naszej siostry Rity, która ma ich całą torbę. Pomaga mi poskładać jakoś to cholerstwo i umieścić na głowie (..). Będzie się trzymać?, pytam. Jasne, że będzie. Tylko za bardzo się nie ruszaj (…) ”
To fragment książki „Open”, kultowej autobiografii Agassiego, bez wątpienia jednej z najlepszych sportowych pozycji w historii. Amerykanin opowiada w niej, że cała ta absurdalna sytuacja absolutnie wyprowadziła go z równowagi, więc w finale bardziej niż o Andrésie myślał o tym, żeby tupecik na oczach całego świata nie spadł mu z głowy. Wydaje się jednak, że sprowadzenie jego porażki tylko do tego tematu byłoby niedocenieniem kunsztu Gómeza, który w najważniejszym spotkaniu w życiu zaprezentował się po prostu znakomicie.
– Zdecydowanie jest to najlepszy tenis, jaki kiedykolwiek grałem, poszedłem o krok dalej w mojej karierze. Przyjeżdżam tu od 12 lat i zawsze marzyłem o tym momencie, to wszystko zajęło mi zbyt długo – stwierdził po wygranej 6:3, 2:6, 6:4, 6:4.
Ekwadorczyk został najstarszym triumfatorem w Paryżu od 1972 roku i pierwszym tenisistą z Ameryki Południowej od 13 lat, który wygrał Rolanda Garrosa. Przy okazji udowodnił, że pogłoski o słabej psychice, która nie pozwala mu rozstrzygać na swoją korzyć naprawdę ważnych singlowych spotkań, są mocno przesadzone.
Co ciekawe, nie był to dla niego pierwszy francuski skalp – w 1988 roku wygrał ten turniej, ale w grze podwójnej, podobnie jak w 1986 roku US Open. Obu tych sukcesów nie można jednak porównywać z niesamowitym wyczynem sprzed 30 lat. Wyczynem, którego żaden rodak Andrésa nigdy potem nie powtórzył (choć Nicolás Lapentti, czyli… siostrzeniec Gómeza, dotarł do półfinału Australian Open). Wyczynem, który zapewnił Andrésowi wieczną chwałę w kraju pełnym ludzi nawykłych do porażek, jak często mawiają o sobie Ekwadorczycy.
KAMIL GAPIŃSKI
Fot. Newspix.pl