Niby nie czujemy się specjalnie rozczarowani. Odpalając w niedzielne popołudnie mecz Unionu i Schalke nie spodziewaliśmy się fajerwerków. Wprost przeciwnie. Pierwsi nie wygrali od pięciu meczów, drudzy od jedenastu. Bylibyśmy niezłymi frajerami, gdybyśmy liczyli na pościgi, pociski i zwroty akcji. Ale mimo to mieliśmy nadzieję na chociaż zjadliwe bundesligowe widowisko. Skończyło się tak, że długimi momentami zastanawialiśmy się, czy ktoś nie zrobił sobie z nas jaj i nie wsadził tego spotkania w terminarz Ekstraklasy. Bo to naprawdę był żałosny spektakl.
Mecze Schalke po odmrożeniu Bundesligi?
– 0:4 z Borussią Dortmund
– 0:3 z Augsburgiem
– 1:2 z Fortuną Dusseldorf
– 0:1 z Werderem Brema
Mecze Unionu po odmrożeniu Bundesligi?
– 0:2 z Bayernem Monachium
– 0:4 z Herthą Berlin
– 1:1 z Mainz
– 1:4 z Borussią Monchengladbach
To mówi samo za siebie. I teraz 1:1 w bezpośrednim spotkaniu między tymi drużynami. Właściwie całość skończyła się po pierwszej połowie. Druga odsłona gry to jakiś absurd, jakieś nieporozumienie, jakaś farsa. Ale no dobra, do rzeczy, co tam znośnego działo się, kiedy piłkarze cokolwiek jeszcze sobą reprezentowali.
Union był bardziej przekonujący. Znakomitą okazję zmarnował Malli, który miał patelnię na siódmym metrze, ale strzelił wprost w Nubela, tak jakby od dwóch dni nie jadł śniadania. Generalnie podobać mógł się Trimmel. Kapitan Unionu był aktywny, egzekwował wszystkie stałe fragmenty gry i swoimi dośrodkowaniami robił niezły zamęt w polu karnym Schalke. Przy tym do jakiegoś bardziej wymiernego efektu potrzebowałby kogoś, kto by jego starania docenił i wykończył celnym strzałem. A kogoś takiego brakowało. Nawet jeśli bardzo starał się Andersson, który siedem ze swoich dwunastu trafień z tego sezonu zmieścił głową. Bilansu nie poprawił, choć oddał ze dwa strzały. Może, gdyby lepiej grał nogami…
Ale, ale, nie będziemy ironizować, bo jeszcze lepiej niż Trimmel, radził sobie kolega z ataku Anderssona, czyli Ujah. Taki sąd wydajemy po jego kilku dynamicznych rajdach skrzydełkiem. Naprawdę to akurat mogło się podobać. I do tego przyniosło efekty w postaci bramki. Ujah wykorzystał bowiem niefrasobliwość defensorów Schalke, przejął futbolówkę, popędził prawą flanką, podaniem uwolnił Andrich i bach, mieliśmy 1:0.
Marność nad marnościami
Nieprzypadkowo nic nie wspominaliśmy o ofensywnych poczynaniach przyjezdnych. Długo po prostu ich nie było. Okej, raz Matondo pokazał, że entuzjazmu ma dużo i gazu mu nie brakuje. Dostał piłkę i biegł, biegł, biegł chłop, trochę jak Forrest Gump, sam, sam jak patyk i co z tego? Nic, jak to w piłce, kiedy koledzy nie chcą pomagać.
I kiedy już chcieliśmy skreślać Schalke, a była to jakaś 25. minuta, doszło do wyrównania. Piłkę w dalszej odległości od bramki Gikiewicza przyjął Kenny. Zamierzył się, uderzył i gol. Człowiek mógłby mrugnąć oko i przeoczyłby tę bramkę. Tak o, zwyczajnie, futbolówka wpadła do siatki. Polski bramkarz był bezradny. Nie miał nic do powiedzenia. Zresztą przez całe spotkanie grał rolę maksymalnie epizodyczną. Nie miał nic do roboty.
Potem nie działo się nic, nic i jeszcze raz nic. Mnóstwo niedokładności. Przepychanek, leżenia na ziemi, błagalnego patrzenia na arbitra, którego gwizdek milczał dużo częściej niż chcieliby tego przewracający się własną słabością piłkarze obu drużyn. Totalny paździerz. Szkoda strzępić jęzorem po próżnicy. Tego mecze nie mają historii. Może trochę, minimum minimalnej, ciekawiej zrobiło się pod koniec, kiedy Trimmel dwa razy dwa razy z rzędu dośrodkowywał z rzutów rożnych i ciut zakotłowało się pod bramką Nubela.
Jakie wnioski? Po takim czymś trudno wywnioskować cokolwiek, oprócz tego, że ci rywale byli siebie warci. I chyba dobrze, że to ostatni rok Rafała Gikiewicza w Unionie. Stać go współpracę z bardziej zdolnymi kolegami.
Union Berlin 1:1 Schalke Gelsenkirchen
11′ Andrich – 28′ Kenny
Fot. Newspix