Reklama

Sebastian Przybyszewski: Łazarek pytał – „masz nogi z rabarbaru”?

redakcja

Autor:redakcja

05 czerwca 2020, 12:48 • 10 min czytania 2 komentarze

Sebastian Przybyszewski to były zawodnik między innymi ŁKS Łódź, Pogoni Szczecin, Warty Poznań, Hetmana Zamość i Śląska Wrocław. Wielkiej kariery w Ekstraklasie nie zrobił, trochę zabrakło do granicy 50 meczów, ale polską piłkę pierwszej dekady XXI wieku poznał całkiem nieźle. W dużej mierze o tym jest rozmowa z byłym obrońcą. Jak to jest zamienić w młodości ukochany ŁKS na Widzew? Czy zostało mu trauma po tym, jak samolot z piłkarzami Łódzkiego Klubu Sportowego na pokładzie zaczął nagle spadać? Czym zajmuje się dzisiaj? Zapraszamy. 

Sebastian Przybyszewski: Łazarek pytał – „masz nogi z rabarbaru”?
W młodości przeniósł się pan z ŁKS-u Łódź do Widzewa. Ciężkie doświadczenie dla młodego chłopaka?

Zdecydowanie tak, ponieważ mocno byłem zżyty z ŁKS-em. Po pięciu latach w tym klubie w wieku piętnastu lat ze względu na brak jakiegokolwiek obiecanego wsparcia odeszliśmy do prywatnego sponsora i przez rok występowaliśmy w „Mila” Łódź. Niestety nie mogliśmy brać udziału w żadnych rozgrywkach. Później ŁKS zaproponował nam powrót do klubu, jednak bez naszego trenera Zygmunta Gutowskiego. W większości się nie zgodziliśmy i tym sposobem przenieśliśmy się do rywala zza miedzy. Cały okres juniora spędziłem w Widzewie. W tym czasie występowałem również w rezerwach RTS-u. Przez miesiąc trenowałem także z pierwszą drużyną, którą prowadził wtedy Wojciech Łazarek. Była to mocna ekipa, bo wtedy w zespole Widzewa występowali m.in. Tomasz Łapiński, Marek Citko, Artur Wichniarek, Daniel Bogusz, Dariusz Gęsior, Marcin Zając, Maciej Terlecki, Radosław Michalski oraz Maciej Stolarczyk.

Jak się pan czuł, wchodząc do szatni z takimi nazwiskami?

To była wielka nobilitacja i duży zaszczyt. Chciałem się pokazać z jak najlepszej strony. To był zespół, który rok wcześniej występował w Lidze Mistrzów. Choć kilku zawodników odeszło, to i tak była to mocna ekipa, od której można się było sporo nauczyć. To byli normalni zawodnicy. Nie kojarzę, żeby ktokolwiek z nich gwiazdorzył.

Z kim z tamtej ekipy złapał pan najlepszy kontakt?

W tamtym czasie z juniorów dołączyłem razem z Piotrkiem Bazlerem, który później występował m.in. W Arce Gdynia czy Górniku Łęczna. Poza tym znałem się z kadr wojewódzkich z Michałem Stasiakiem, Łukaszem Masłowskim czy pochodzącym również ze Zduńskiej Woli Adrianem Budką.

Wtedy waszym trenerem był Wojciech Łazarek, który jest skarbnicą anegdot. Z czego najbardziej go pan zapamiętał?

Przede wszystkim z tego, że nie było dla niego świętych krów. Jak ktoś zrobił błąd, to nie miało znaczenia, czy stary, czy młody. Barwny język. Jak ktoś przegrał pojedynek zbyt łatwo, to pytał, czy ma nogi z rabarbaru. Niestety po miesiącu trener Łazarek został zwolniony, a my wróciliśmy do juniorów. Myślę, że to był błąd, bo nikt nam nic nie mówił i powinniśmy tam próbować zostać.

Reklama
Później był Hetman Zamość, który w sezonie 2001/2002 po trzynastu kolejkach zajmował trzecie miejsce w tabeli w ówczesnej drugiej lidze. Czego zabrakło biało-zielono-czerwonym, aby w tamtym sezonie awansować do ekstraklasy?

Myślę, że wszystkiego po trochu. Zabrakło szerokiej kadry, co przy dwudziestu drużynach w ówczesnej II lidze miało istotne znaczenie. Oprócz tego ważną kwestią było doświadczenie oraz zaplecze finansowe. Z tej drużyny wielu zawodników dopiero zaczynało swoje poważne granie w piłkę, a później z powodzeniem radziło sobie w Ekstraklasie. Patrząc na zespoły, które zajęły wyższe miejsce, miały one dużo wyższe budżety od Hetmana i organizacyjnie były poza zasięgiem.

W tamtym sezonie przegraliście w IV rundzie Pucharu Ligi z Pogonią Szczecin, ale wygraliście 2:1 w rewanżu. Okres gry w Zamościu wywołuje uśmiech na pana twarzy?

Pogoń była poza zasięgiem. Pierwszy mecz przegrany 0:5 ustawił wszystko. To była mocna drużyna jak na warunki polskie: z Majdanem, Węgrzynem, Mielcarskim, Brasilią, Chifonem, Szubertem, Mosórem, Kaliciakiem i Ławą. Wcześniej wyeliminowaliśmy występujący w ekstraklasie Stomil Olsztyn. Wygraliśmy najpierw 5:1 na wyjeździe, a później 3:0 na własnym terenie. Stanowiliśmy wtedy zagraną paczkę, lubiliśmy spędzać czas prywatnie. W Hetmanie panowała taka rodzinna atmosfera. Na boisku jeden za drugiego walczył. Z pewnością wspominam ten okres bardzo ciepło.

Rodzinnie również wychodziliście pod parasolki na Starym Mieście?

Po zwycięstwach wychodziliśmy całą ekipą z dziewczynami i żonami. Piwo i pizza u „Włocha” to było coś, co robiło atmosferę.

Co najbardziej pan zapamiętał z gry w Zamościu?

Mam dużo pozytywnych wspomnień. Moje pierwsze kroki w piłce seniorskiej, respekt dla starszych zawodników. Nikt mi nie musiał przypominać o noszeniu środków treningowych, pompowaniu piłek czy noszeniu prania. Razem z Sewerynem Gancarczykiem często byliśmy dyżurnymi. To uczyło pokory. Poza tym fantastyczne boiska treningowe na rotundzie i przede wszystkim wiele znajomości. Były też wesołe momenty. Jak były problemy finansowe, to starano się ciąć wydatki. Dyrektor sportowy wpadł na pomysł, żeby zamiast napoju izotonicznego mieszać syrop do herbaty z wodą, bo stwierdził, że i tak się nie zorientujemy.

W Zamościu starczało na wszystko?

Kokosów nie było. Ledwo starczało od pierwszego do pierwszego. Często jeździłem po meczach do Łodzi, więc trzeba było wszystko dokładnie zaplanować. Zresztą najważniejsza była piłka, a pieniądze to była dla mnie sprawa drugorzędna. Możliwość grania w ówczesnej drugiej lidze czy obecnej pierwszej stanowiło dla mnie wartość nadrzędną. Nie sposób porównać tego z obecnymi czasami. Zarobki poszły mocno w górę.

Z Hetmana Zamość trafił pan do Pogoni Szczecin, która występowała w Ekstraklasie. Nie uwierzę, że pan nie pamięta swojego debiutu w Ekstraklasie.

Przegraliśmy na wyjeździe z Zagłębiem Lubin 0:5, więc trudno, żebym nie pamiętał (śmiech). Zderzenie z najwyższą klasą rozgrywkową było brutalne. Pamiętam, jak przed meczem mieliśmy rozruch w lesie i trener Albin Mikulski pompował nas, że pokażemy, kim my jesteśmy. Niestety nie dojechaliśmy!

Reklama
Albin Mikulski nadspodziewanie szybko łapał dobry kontakt z piłkarzami. Już wtedy pozwalał wam na słynne SPA?

Niestety nie doświadczyłem tego, być może dlatego, że krótko pracował. Dużo polsko-angielskich zwrotów podczas treningów, co powodowało lekką szyderę u starszych. Podczas obozu w Wiśle mieliśmy wyjście drużynowe, czyli tzw. integrację. Poza tym nic specjalnego. Zresztą od początku były olbrzymie problemy finansowe, więc o żadnych SPA nie mogło być mowy. Za pół roku dostałem półtorej pensji, a na przykład mieszkanie trzeba było samemu opłacać. To była niezła nauka.

W ŁKS-ie grał pan od wiosny 2002/2003 do sezonu 2004/2005. Jak już ustaliliśmy, klub z Alei Unii Lubelskiej zajmuje szczególne miejsce w pana sercu.

Zgadza się. Jestem wychowankiem ŁKS-u, więc to dla mnie szczególny klub. Po sezonie 2004/2005 musiałem się udać na wypożyczenie. Z ówczesnym trenerem, którym był świętej pamięci Dragan Dostanić, było mi nie po drodze i poszedłem do Hetmana Zamość, aby się odbudować. Tak na marginesie mówiło się zresztą, że nie ma odpowiednich papierów trenerskich. Przez pół roku każdy trening wyglądał tak samo. „Dzidek” Leszczyński prowadził rozgrzewkę, po czym graliśmy na całym boisku. Tak to można trenować w b-klasie, a nie w profesjonalnej piłce. Podobno jak zespół objął trener Wiesław Wojno i zrobiono testy motoryczne, to wyglądały one katastrofalnie. Po pół roku wróciłem do ŁKS-u i zrobiliśmy awans do Ekstraklasy, który był dla mnie czymś wyjątkowym. O ile wtedy byłem najczęściej rezerwowym, to w następnym sezonie, byłem już podstawowym zawodnikiem. Robert Łakomy miał kontuzję i wskoczyłem w jego miejsce, którego już nie oddałem. Przed sezonem dołączył do nas Tomasz Hajto i muszę powiedzieć, że dużo się od niego nauczyłem. Mimo że bliżej mu było do końca kariery, to prezentował dużą jakość na boisku. Dużo podpowiadał na treningach, ale też wymagał. Można powiedzieć, że był prawą ręką trenera Chojnackiego.

W 2007 roku silne turbulencje spowodowały, że wracający z turnieju w Hamburgu piłkarze ŁKS-u najedli się strachu, bo samolot miał problemy z wylądowaniem, a chwilę wcześniej spadł trzysta metrów w dół. Był to najstraszniejszy moment w pana życiu?

Z perspektywy czasu były gorsze momenty jak śmierć brata i mamy, ale wtedy nie było nam do śmiechu. To był mały samolot z odsłoniętymi śmigłami, które wyglądały jak narty biegowe. Spadaliśmy kilkaset metrów w mgnieniu oka. Jak było po wszystkim, śmialiśmy się, że był to cud i nic się nie mogło stać skoro za sterami był kapitan Dziki, a na pokładzie kierownik Żałoba.

Czas pozwolił zapomnieć?

Z pewnością tak, ale nie przepadam za lataniem. Starty i lądowania dalej kosztują mnie sporo nerwów.

Podczas turbulencji mówił pan, że mieliście dużo szczęścia. Pamięta pan dokładnie, jak spędziliście tamten dzień po locie?

Pamiętam, że było już późno w nocy, jak dotarliśmy do hotelu, więc zmęczeni poszliśmy spać.

Wiosną 2008/2009 roku nie występował pan w żadnym klubie. Czym była spowodowana ta przerwa?

Jesienią 2009 roku leczyłem się po operacji kolana i na wiosnę byłem zesłany do drużyny Młodej Ekstraklasy, w której mogłem tylko trenować. Powrót do formy zajął mi wtedy sporo czasu. Byłem wtedy zdany sam na siebie. To była trudna lekcja, ale poznałem moją przyszłą żonę, więc mimo wszystko więcej zyskałem (śmiech).

W Ekstraklasie rozegrał pan czterdzieści cztery mecze. Jest pan zadowolony z tego wyniku?

Myślę, że mogło być trochę więcej. Późniejsze rehabilitacje i zmiany w treningu uświadomiły mi, że powinienem trenować inaczej, ale wtedy było już za późno. Po trzydziestce trudno być łakomym kąskiem na rynku transferowym, a pewne nawyki ruchowe i ograniczenia są nie do wyeliminowania.

W 2013 roku wyjechał pan do Niemiec. Łączył pan grę w piłkę z pracą?

Tak, pracowałem nawet na nocną zmianę. O ile problemów z trenowaniem nie było, to mecze w weekend sprawiały problem. Cztery godziny snu, szybkie śniadanie i na mecz. Było ciężko przez pierwsze miesiące, ale z czasem się przestawiłem.

Czym się tam pan zajmował?

Pracowałem i wciąż pracuję w fabryce Ferrero przy produkcji czekolady i Nutelli.

Występował Pan w TSV Eintracht 1920 Stadtallendorf i SV Emsdorf. Jakie różnice zauważył pan w funkcjonowaniu klubu, treningów porównując je do klubów, w których występował pan w Polsce?

Najwyżej występowałem w klubie piątoligowym TSV Eintracht 1920 Stadtallendorf. Mimo że treningi odbywały się trzy razy w tygodniu, to intensywność zajęć robiła wrażenie. Było dużo małych gier, zaangażowania oraz dało się wyczuć sportową agresję. Ja potrzebowałem wtedy dwóch miesięcy, żeby jakoś się zaadaptować. Nikt nie narzekał, że złe treningi, co niestety w Polsce było normą. Nikt się nie oszczędzał. Z kolei SV Emsdorf to klub czysto amatorski. W zespołach nie brakowało ludzi pełnych pasji, szacunku do drugiej osoby, którzy poświęcają swoje prywatne życie na rzecz społeczności lokalnej. Ta ich mentalność i cały wolontariat stanowi podstawę funkcjonowania.

Zwiesił pan buty na kołku po rozegraniu rundy jesiennej sezonu 2017/2018. Czym Sebastian Przybyszewski zajął się po zakończeniu kariery i czy trudno było rozstać się z piłką nożną?

Granie zakończyłem w wieku trzydziestu ośmiu lat, ale już wcześniej pracowałem z grupami młodzieżowymi w Eintrachcie Stadtallendorf. Obecnie jestem trenerem rocznika 2010 w tym klubie. Zrobiłem kurs trenera UEFA A, a oprócz tego gram w oldbojach. Z piłką nie rozstałem się całkowicie.

Gdyby mógł pan cofnąć czas to czy zmieniłby coś w swojej karierze piłkarskiej?

Tak jak wspomniałem wcześniej, więcej poświęciłbym na trening indywidualny i funkcjonalny. Wtedy nie miałem jednak takiej wiedzy, bo ten temat dopiero wchodził.

Występował pan z wieloma świetnymi piłkarzami w drużynie oraz przeciwko nim. Który z zawodników zrobił na panu największe wrażenie?

Piłkarsko na pewno Igor Sypniewski. To był nieprawdopodobny talent. Tak jak wcześniej wspomniałem, dużo nauczyłem się od Tomka Hajty. Mimo że był już wiekowo zaawansowany, to pokazywał spore umiejętności, a przy tym dawał dużo wskazówek.

Czy coś wtedy wskazywało, że Igor Sypniewski aż tak zbłądzi w życiu?

Zdecydowanie nie. Był w dobrej kondycji psychofizycznej. Często zabierałem się z nim po treningu do domu, bo obaj mieszkaliśmy na Bałutach. Zresztą miał kobietę przy sobie i syna Kacpra, którego przywoził na nasze treningi. Tata Stefan przychodził często na ŁKS. Igor trochę żył przeszłością i chyba nie miał planu na przyszłość. Gdy wyjechał z powrotem do Szwecji, to zaczęło mu się wszystko psuć. Przykro, że się tak to wszystko potoczyło i Igor się zagubił.

W ŁKS-ie występował też Paulinho, który później grał w Tottenhamie i Barcelonie. Przewidziałby pan, że Brazylijczyk zrobi aż taką karierę?

Na pewno nie. Mimo młodego wieku był bardzo solidny, ale nie wyróżniał się jakoś specjalnie. To tylko pokazuje, że w piłce nie ma rzeczy niemożliwych. Ciężka praca i wiara w siebie – to powtarzam moim zawodnikom. Poza tym trochę szczęścia przy wyborze klubu, dobry i zaufany trener, dzięki któremu można zrobić kolosalne postępy.

Jak on odnajdywał się w Łodzi?

Mieszkał na Retkini z dziewczyną i z Brazylijczykiem Andersonem, który się wtedy lepiej od niego prezentował. Był spokojnym i uśmiechniętym chłopakiem. Podobno później jak były zaległości, to chciał wracać do Brazylii, chociaż był związany z litewskim biznesmenem.

Załóżmy, że złapał pan złotą rybkę, która spełnia trzy życzenia, to jakby je pan wykorzystał?

Chciałbym zrobić kurs UEFA PRO, pracować w profesjonalnym klubie i wybrać się w podróż dookoła świata.

Rozmawiał Paweł Wróbel

Fot. newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

2 komentarze

Loading...