Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

03 czerwca 2020, 14:13 • 7 min czytania 24 komentarzy

Leczenie nałogów to długa, trudna, żmudna praca, podczas której powodzenie każdego kolejnego kroku zależy nie tylko od uzależnionego, ale też od całego jego otoczenia. Zwłaszcza otoczenia najbliższego – rodziny, przyjaciół, pracodawców, grupy społecznej, w której człowiek walczący ze swoimi słabościami się porusza. Nie trzeba być magistrem psychologii, by domyślić się, że po wyjściu z kliniki leczenia uzależnień niespecjalnie rozsądny jest powrót do kolegów, których sposoby spędzania czasu rozciągają się od chlania na domówkach do chlania w klubach. 

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Ale być może jeszcze ważniejszy jest brak pomocy ze strony najbliższych. Coś, co z mojej perspektywy wydaje się w pracy z uzależnionym największym wyzwaniem. Jak bowiem przekonać matkę, że wiecznie otwierając drzwi przed nieprzytomnym synem działa na jego niekorzyść? Jak przekonać żonę, że wieczne załatwianie zwolnień lekarskich, by uchronić uzależnionego męża przed wypowiedzeniem to pogłębianie jego nałogu? To wszystko są bardzo logiczne rzeczy – nie da się rozpocząć leczenia, jeśli uzależniony sam nie dąży do zmiany za wszelką cenę. A brutalna prawda jest taka, że uzależniony do zmiany zaczyna dążyć dopiero wówczas, gdy jest już na dnie, opuszczony przez wszystkich, bez jakiejkolwiek pomocy.

Dopóki gdzieś w zakamarkach jego głowy czai się myśl: “a, i tak nic wielkiego się nie stanie”, wszelka praca jest daremna. Straciłem stanowisko? No tak, ale wciąż mama gotuje obiady. Straciłem zdrowie? No tak, ale w kluczowym momencie, ktoś mnie zawsze do szpitala podwiezie, albo chociaż zadzwoni po pogotowie. Nie chcę dalej wjeżdżać w te drastyczne szczegóły, zwłaszcza, że w Polsce to doświadczenie dość powszechne i wyjątkowo bolesne. Natomiast zasada jest prosta – najbliżsi nie mogą wyrażać pośredniej zgody na nałóg, bo inaczej nawet najznamienitsi psychologowie oraz najbardziej surowi pracodawcy nie poradzą sobie w tej walce.

Zastanawiam się, czy to nie jest już najwyższy czas, by przyznać, że podobny mechanizm działa w polskiej piłce.

W roli uzależnionego mamy tutaj kluby, które notorycznie żyją ponad stan, notorycznie na papierze oferują większe pieniądze, niż ostatecznie są w stanie udźwignąć budżetowo, notorycznie spóźniają się z wypłatą pensji i notorycznie grają w kulki z całą ligową konkurencją. Jako ośrodek leczenia uzależnień występuje m.in. Komisja ds. Licencji oraz inne organy, które mają kontrolować “stan zdrowia” klubów – łącznie z UEFA, która ostatnio wymierzyła karę Lechii Gdańsk. Oczywiście jak każdy nałóg, tak i życie ponad stan to droga w przepaść, nawet jeśli początki to tylko niewinne i w sumie przyjemne dla wszystkich uczestników imprezki.

Reklama

Kim w takim razie są ci znajomi oraz rodzina, którzy zamiast wspierać leczenie kolejnych klubów, jeszcze mocniej wpychają je na autostradę donikąd?

Cóż, to po prostu kolejni zawodnicy, trenerzy, menedżerowie oraz cała reszta “wykonawców” w środowisku piłkarskim, którzy czasami w imię własnych partykularnych interesów, a czasami w imię “wyższych wartości”, pozwalają na utrwalanie patologii. Będę posługiwał się tutaj przykładem Lechii Gdańsk, chociaż trzeba pamiętać, że nie jest to ani pierwszy, ani ostatni klub zorganizowany własnie w taki sposób – by daleko nie szukać, niemalże od środka śledziłem, jak tego typu patologia wyniszczała ŁKS, aż do momentu, gdy nie było pieniędzy ani na wypłaty dla ówczesnych piłkarzy, ani na regulowanie rozlicznych długów rozłożonych na raty, ani nawet na wynajem autokaru na mecz wyjazdowy.

Staram się wcielić w rolę piłkarza, który ma na stole oferty z kilku klubów. Oczywiście zawsze bierze pod uwagę te pierdoły o rozwoju, szansach na grę i wizji prowadzenia klubu, która w pełni pokrywa się z jego rozumieniem futbolu. Ale gdy dziennikarze wyłączają dyktafony, zostają trzy najważniejsze czynniki: kasa, hajs i pieniądze. Weźmy sobie na przykład serbskiego pomocnika, który już jakiś czas w Ekstraklasie spędził, potem na krótko z niej wyjechał, ale finalnie uznał, że nigdzie indziej nie zarobi aż takich pieniędzy przy tak niewielkim nakładzie sił.

Ów pomocnik ma oferty z dwóch klubów. Jeden to dość stabilny zespół środka, który słynie z terminowego opłacania wszystkich pensji, bo stoi za nim wielka spółka, od lat pełniąca rolę bankomatu bez dna. Oferuje grubo, 100 tysięcy złotych miesięcznie. Drugi klub to trochę bardziej wesoła gromadka, która już wcześniej miewała opóźnienia w wypłatach, ale zapewnia, że tym razem wszystko będzie git – bo przecież rekordowy kontrakt TV, bo przecież utrzymanie w Ekstraklasie, bo przecież serbski pomocnik doprowadzi klub do takich sukcesów, że sam na siebie zarobi. Kładzie na stole 120 tysięcy, z widokami na więcej, w przypadku dorzucenia jakichś osiągnięć sportowych. Piłkarz zastanawia się intensywnie – przez pół roku w jednym miejscu zarobi 600 tysięcy, w tym drugim 720 tysięcy, a może nawet i ponad 750 tysięcy złotych. Te 600 tysięcy będzie miał wypłacane co do dnia, bez żadnej zwłoki. Ale przecież i 750 tysięcy wydaje się osiągalne – niech klub zapłaci na czas pół bańki, dalsze 100 tysięcy dorzuci ze spóźnieniem, a ostatnie 150 koła choćby i po rozwiązaniu kontraktu z winy pracodawcy.

Co to zmienia sympatycznemu Serbowi? Komisja ds. Licencji rozlicza zawsze wcześniejszy rok, więc nawet te wielomiesięczne spóźnienia da się w miarę szybko wyegzekwować – właśnie strasząc klub zgłoszeniem długu do odpowiednich organów dyscyplinujących. Ale niech już sympatyczny Serb straci – zawsze może podpisać ugodę i poczekać na kasę jeszcze 6 miesięcy, może rok. Z głodu nie umrze, a finalnie cała, albo prawie cała kwota znajdzie się na jego koncie.

Muszę przyznać, że bardzo długo traktowałem piłkarzy jako ofiary tej sytuacji. Podpisują umowy na konkretne kwoty płatne w bardzo konkretnym terminie, a kluby mają w nosie i wysokość tych wypłat, i datę, kiedy w teorii pieniądze powinny lądować na koncie. Ale to zimowe okienko transferowe kompletnie odmieniło mi perspektywę. Dosłownie tydzień po tygodniu dopływały z Gdańska kompletnie sprzeczne komunikaty – z jednej strony o kolejnych piłkarzach, którzy składają wnioski o rozwiązanie kontraktu z winy klubu, z drugiej o… wzmocnieniach, często takich, które wymagają i solidnego opłacenia samego zawodnika, i przelewu na konto jego poprzedniego pracodawcy. Już po rozstaniu z Gdańskiem pierwszej tury zawodników zniesmaczonych wiecznymi spóźnieniami, kilku kolejnych przedłużyło swoje umowy.

Reklama

Ja to poniekąd rozumiem – co właściwie ich obchodzi, czy klub jest mądrze prowadzony? W tym najczarniejszym scenariuszu zawsze jest przecież opcja chorzowska – klub sobie spokojnie frunie w niebyt, a piłkarze-wierzyciele już od dawna zarabiają godnie w kolejnych klubach, co jakiś czas otrzymując jakieś zaległe pieniądze, uciułane z trudem przez nowe władze klubu. Oczywiście, zawodnicy muszą mieć z tyłu głowy, że jest też druga opcja – nazwijmy ją opcją łódzką. Klub po prostu bankrutuje, wierzyciele zostają z kwitkiem, którym mogą co najwyżej wytapetować kawałeczek ściany. Ale na tym właśnie polega umiejętność tańczenia na linie – trzeba pobierać kasę z klubu zmierzającego ku przepaści tak długo, jak istnieje szansa, że pozostanie wypłacalny. Dlatego na przykład do Korony Kielce ściągnąć piłkarza z każdym okienkiem było coraz trudniej i trudniej – bo i coraz głośniej było o prawdopodobnym bankructwie, po którym zawodnicy nie będą w stanie wyegzekwować swoich zaległości.

Poza tą grupą zawodników, której bardziej opłaca się poczekać na kasę, czasem nawet strasząc klub rozwiązaniem kontraktu czy sądem, jest też druga. To ci, którzy “nie chcą stać się grabarzami”. Zgadzają się na kolejne ugody, zgadzają się na kolejne ratalne projekty spłat, po to by w oczach kibiców nie stać się pazernym chciwcem, który “doprowadził ich klub do upadku”. To już jest moim zdaniem dokładnie ten sam schemat, co przy wspomnianym leczeniu uzależnień. Litość, wyrozumiałość, okazanie dobrej woli, przez nałogowca wykorzystane wyłącznie do utrwalania swoich nawyków. Grupa pośrednia oczywiście łączy obie postawy – woli dostać z opóźnieniem pieniądze mniejsze, niż na umowie, ale za to utrzymać klub przy życiu – bo przecież przy jego upadku nie zobaczy ani złotówki.

Efekt jest taki, że klubom nie opłaca się leczyć chorób, które je trawią. Lepszych zawodników mogą ściągnąć płacąc ponad stan – a wówczas jest szansa na większe przychody z praw telewizyjnych, dnia meczowego oraz nagród. Jeśli się uda – zaciągnięte kredyty spłacają z opóźnieniem, czasem w ostatniej chwili, na kilka godzin przed deadlinem. Jeśli się nie uda, zadłużają się mocniej, wciąż licząc na odbicie przy stole. Jeśli dalej się nie udaje – kończą tam gdzie Widzew, ŁKS, Ruch Chorzów, Polonia Warszawa i reszta klubów, które uwierzyły, że są nieśmiertelne.

Ile w tym winy samych zawodników, którzy mówią dużo o tym, że “coś trzeba zrobić”, ale w żaden sposób nie korzystają z instrumentów, które zapewnia im PZPN czy UEFA? Może wypadałoby zapytać terapeutów leczenia uzależnień.

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
7
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Felietony i blogi

Komentarze

24 komentarzy

Loading...