Zęby swędzą, kuśka dyga… Ludzie, wraca poważna liga! Prawdopodobnie wielu z was nie śledzi na co dzień tego, co dzieje się w Borussii Moenchengladbach, nie wie, z jakich powodów miałby odpalić mecz Eintrachtu Frankfurt i czemu Paderborn też jest klubem wartym uwagi. I tak jak wielu z nas normalnie nie spojrzałoby na mecze Bundesligi, którym daleko do miana „must see”, tak dziś… tłumnie zasiądziemy przed telewizorami. I jutro, i w poniedziałek, i za tydzień.
Ba! Jesteśmy tak wyposzczeni, że z otwartymi ramionami przyjmiemy nawet mecz Aue – Sandhausen z 2. Bundesligi. I na Karlsruher – Darmstadt też chętnie rzucimy okiem. A co!
Żeby oglądać mecze ekip, które na co dzień nie skupiają naszej uwagi, trzeba się dobrze przygotować. Dlatego mamy dla was obszerny przewodnik. Spróbowaliśmy znaleźć po cztery-pięć powodów, dla których zwykły Janusz Bundesligi mógłby zainteresować się każdym z klubów ligi naszych sąsiadów. Nakreślamy konteksty, pokazujemy tło społeczne, podajemy ciekawostki, przedstawiamy najbardziej zakręcone postacie, ale i aktualną sytuację poszczególnych ekip. No to co, zanim zasiądziemy dziś przed odbiornikami, posilmy się niezbędną pigułką wiedzy.
Dlaczego warto kibicować…
***
18. SC PADERBORN
1. Bo możesz się poczuć jakbyś oglądał Piasta Gliwice. Stadion Paderborn jest niemalże IDENTYCZNY do tego, jakim może pochwalić się mistrz Polski. Przypadek czy świadomy zabieg? Jak najbardziej to drugie, bo Piast odgapił swój obiekt od Niemców wybierając usługi firmy Bremer AG, która tworzyła także stadion Paderborn. Różnice są subtelne – ten niemiecki stadion jest większy (ma 15 tysięcy miejsc, Piast pomieści 10 tysięcy widzów), no i gliwicka „Tesco Arena” okazała się nieznacznie tańsza (60 milionów złotych do 25 milionów euro).
2. Bo to wspieranie romantycznej historii. Kibicować Paderborn to trochę tak, jak obserwować poczynania kumpla, który wbił się jakimś cudem na imprezę z Kingą Rusin, ale zapomniał o tym, że ma dziurę w dresie i buty po starszym bracie. Mimo to próbuje poderwać jakąś laskę. Paderborn od zawsze jest uważane za biedaków. To klub działający na trochę innych zasadach, odstający od reszty stawki. Mieli swoje pięć minut w 2014 roku, gdy jako beniaminek po czterech meczach stanęli na szczycie tabeli. W piątej kolejce mierzyli się z Bayernem – dostali bęcki 0:4, a skalę absurdu sytuacji pokazuje porównanie budżetów, z jakimi do meczu na szczycie przystąpiły oba zespoły. Paderborn wydawało rocznie 15 milionów euro, Bayern najlepszemu zawodnikowi płacił… 12,5. W momencie awansu do Bundesligi Paderborn miało oczywiście najniższy budżet w całej lidze, ale także nie zatrudniało żadnego skauta, co trochę nie pasuje nam do niemieckich realiów. A jednak.
3. Bo lubisz roller-coaster. W ostatnich latach Paderborn nie bierze jeńców – albo spadek, albo awans, albo pogrzeb, albo wesele.
13/14 – awans do 1. Bundesligi.
14/15 – spadek z 1. Bundesligi.
15/16 – spadek z 2. Bundesligi.
16/17 – utrzymanie w 3. Bundeslidze.
17/18 – awans do 2. Bundesligi.
18/19 – awans do 1. Bundesligi.
Sześć sezonów i tylko jeden bez spadku lub awansu. Żeby było śmieszniej – w tym „spokojnym” sezonie w 3. Bundeslidze Paderborn i tak otarło się o degradację na czwarty poziom, zajęło ostatnią bezpieczną pozycję. No i w siódmym z wymienionych sezonów prawdopodobnie znów dojdzie do spadku (są na ostatnim miejscu). Mają podejście trochę jak ŁKS – grają swoją piłkę, ładną dla oka, nawet kosztem powrotu na zaplecze.
4. Bo się wyśpisz. Kibic Paderborn ma pewność, że wyjdzie ze stadionu przed 22:00. Meczów domowych o 20:30 nie rozgrywa, jeśli awansuje do pucharów – nie będzie grał spotkań w najbardziej pożądanych terminach. Dlaczego? Ano dlatego, że sąd zabronił rozgrywania meczów na Benteler-Arena po 22:00. Powodem okazały się protesty okolicznych mieszkańców, którym przeszkadzały odgłosy piłkarskiego święta. Sąd musiał uszanować ich wolę – wszak to łamanie ciszy nocnej.
5. Bo mamy w tym klubie polski akcent. Dennis Jastrzembski grał trochę dla polskich młodzieżówek, trochę dla niemieckich. Formalnie jest piłkarzem Herthy Berlin, ale został wypożyczony, by się ogrywać. Jak wychodzi? Na oceny jeszcze zbyt wcześnie – dołączył do nowego zespołu w lutym, jak dotąd uzbierał 95 minut.
***
17. WERDER BREMA
1. Bo to klub z dużymi tradycjami. A dla niemieckiego kibica tradycja to rzecz święta. To dlatego z takim brakiem sympatii przyjmowane są kluby pokroju RB Lipsk czy Hoffenheim, to dlatego w nazwach klubów wyeksponowane są daty powstania. Werder w tym sezonie awansował na pierwsze miejsce w tabeli wszech czasów Bundesligi pod względem liczby sezonów spędzonych w elicie (56 na 57 możliwych!). Od sezonu 80/81 są w niej nieprzerwanie. 1,5 roku temu spadł HSV, który budował swoją tożsamość pod hasłem „unabstiegbar” oznaczającym, że nigdy nie spadli. Dzięki temu wydarzeniu Werder mógł wskoczyć na czoło i choć ma już w historii jeden spadek, dużymi krokami zbliża się kolejny.
2. Bo gra tam nieśmiertelny Claudio Pizzaro. No, gra to może zbyt duże stwierdzenie – w tym sezonie ligowym dostał ledwie piętnaście ogonów, które przełożyły się na 202 minut. Ale i tak, 41 lat na karku i ten poziom – czapki z głów. Dla Werderu jest już legendą, klub znad Wezyry pozyskiwał go czterokrotnie:
– w 1999 roku (to był jego pierwszy klub w Europie),
– w 2008 roku (po nieudanym epizodzie w Chelsea – najpierw na wypożyczenie, potem transfer definitywny),
– w 2015 roku (po tym jak w Bayernie zrobiło się dla niego za ciasno),
– w 2018 roku.
Miał wówczas zagrać ostatni sezon w karierze, ale na jednym jak widać nie poprzestał.
3. Bo Werder korzysta z innowacji. Już wiemy, któremu klubowi kibicował będzie Jarosław Królewski. Skauting? Analiza? Pff, średniowiecze. Jiriego Pavlenkę, podstawowego bramkarza, poleciła do klubu… sztuczna inteligencja. Werder do spółki z lokalną firmą „Just Add AI” opracował algorytm, który analizując profile poszczególnych piłkarzy „wypluwa” potencjalne wzmocnienia. Tak było z Pavlenką, ale pion sportowy nie zaufał na słowo opinii komputera – transfer poprzedzono klasycznym skautingiem. Faktem jest jednak, że czeski bramkarz został zaproponowany przez algorytm i Werder chyba nie zraził się do technologii – w pierwszym sezonie w Bundeslidze Pavlenka miał 73% obronionych strzałów, co czyniło go najlepszym fachowcem w lidze.
4. Bo Werder broni najgorzej w lidze. I choć chluby mu to nie przynosi, niezaprzeczalnie jest to jakiś argument do włączenia meczu. Zwłaszcza, że bremeńczycy mają na rozkładzie jeszcze Bayer (od niego zaczynają), Gladbach czy Bayern…
***
16. FORTUNA DUESSELDORF
1. Bo Dawid Kownacki. A w także i drugi z naszych, Adam Bodzek, który ma przecież polskie korzenie. „Kownaś” może okazać się jednym z wygranych pandemii. Przypomnijmy – zimą odniósł groźną kontuzję kolana. W zależności od przyjętej wersji, prognozy optymistyczne nie były – miał wrócić albo po kilku tygodniach, albo na następny sezon. Dzięki przerwie w rozgrywkach Polak w spokoju mógł dochodzić do zdrowia. W ten weekend z Paderborn jeszcze nie zagra, ale w kolejnych meczach może być już gotowy.
2. Bo Fortuną zarządza największy piłkarski podróżnik świata. Takim mianem został obwołany jej dyrektor sportowy, Lutz Pfannenstiel, który – mimo że w niemieckiej piłce praktycznie nic nie znaczył – po zakończeniu swojej barwnej kariery wydał autobiografię. Grał w 25 klubach na sześciu kontynentach. Poznał smak ligi malezyjskiej, południowoafrykańskiej, singapurskiej, brazylijskiej, nowozelandzkiej, fińskiej, albańskiej, namibijskiej… Z każdą z nich wiąże się masa historii. Kiedyś Leszek Milewski miał okazję z nim dłużej porozmawiać i wyszła z tego barwna opowieść.
3. Bo Fortunę ratowali muzycy. Historię tę przypomniał w ostatnich dniach „Newonce” – gdyby nie „Die Toten Hosen”, Fortuna mogłaby w pewnym momencie podupaść i wylecieć ze świadomości niemieckiego kibica. „Die Toten Hosen” to kultowy niemiecki zespół rockowy. Na przestrzeni lat…
– przeznaczał jedną markę z każdego biletu na koncert na Fortunę,
– regularnie pomagał klubowi kibica i wspierał szkolenie,
– sfinansował transfer piłkarza (Anthony’ego Baffoe).
Ale największe wsparcie okazał w momencie, gdy Fortuna znalazła się w czwartej lidze i wisiały nad nią ogromne długi. „Die Toten Hosen” dogadało się wtedy z jedną z firm, która reklamowała się na trasie koncertowej, na co kapela nigdy wcześniej się nie zgodziła. Zrobiła to w ramach wyjątku, a zyski z tej współpracy, czyli milion marek, zostały w całości przekazane do Fortuny.
4. Bo nawet jeśli kibicujesz innemu zespołowi, twój piłkarz i tak będzie się ogrywał w Fortunie. Fortuna nie należy do najbogatszych w Bundeslidze, to raczej drugi biegun zamożności. Dość stwierdzić, że transfer Dawida Kownackiego był najdroższym w historii klubu (7,5 miliona euro), a poprzedni najgrubszy deal został przebity niemalże czterokrotnie. W ostatnim czasie klub z Duesseldorfu przyjął całkiem rozsądną taktykę – wypożyczenia. Takim sposobem…
– za skrzydełko odpowiada 25-letni Erik Thommy, piłkarz Stuttgartu,
– od stycznia bramki strzelać ma 27-letni Steven Skrzybski z Schalke,
– środek pola ogarnia 27-letni Valon Berisha z Lazio,
– środek obrony ma tworzyć 30-letni Zanka z Fenerbahce,
– na skrzydle pojawia się 22-letni Bernard Tekpetey z Schalke,
– na bramce występuje 25-letni Zack Steffen z Manchesteru City,
– w odwodzie na środku obrony pozostaje 24-letni Kasim Adams z Hoffenheim.
Gdy pojawia się nóż na gardle, sięgamy po odpady – no i jak kibic Ekstraklasy ma się nie utożsamiać!
***
15. TSV MAINZ
1. Bo dało światu Juergena Kloppa. W skromnym klubie z Moguncji spędził aż osiemnaście lat – przybył w 1990 roku, jeszcze jako piłkarz, pograł jedenaście lat, a później płynnie zszedł z boiska na ławkę rezerwowych – już trzy dni po ostatnim meczu został przedstawiony jako szkoleniowiec. Zaczął od 2. Bundesligi, po trzech latach awansował, a po siedmiu dostał szansę w Borussii Dortmund. Co się wydarzyło później, jest już piękną i powszechnie znaną historią.
Bundesliga odświeżyła jakiś czas temu Kloppa-piłkarza i przygotowała pięć najładniejszych bramek niemieckiego szkoleniowca. Rany, na boisku to był taki sam wariat jak przy linii!
2. Bo dało światu Thomasa Tuchela. Jeśli największą dumą rodziców są ich dzieci, Mainz może unosić się gdzieś na poziomie chmur. Pałeczkę od Kloppa przejął Tuchel, którego kariera toczy się w bardzo podobny sposób – przez Borussię Dortmund, aż po jeden z największych europejskich klubów. Prowadził Mainz przez pięć lat, szybko musiał mierzyć się z łatką „nowego Kloppa”. Wyniki robił zdecydowanie ponad stan – gdyby stworzyć tabelę obejmującą okres jego pracy w Moguncji, wyszłoby, że TSV było piątym najlepszym klubem w całych Niemczech ustępując pola tylko zdecydowanie bogatszym firmom. Tuchel odszedł z Mainz w momencie, gdy awansował do europejskich pucharów. Nie chciał konsumować tego sukcesu, wolał… odpocząć. Resetował głowę przez rok, a potem przyszła do niego oferta z BVB.
3. Bo w Moguncji dzieją się rzeczy niebywałe. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim Niemcy nauczyli się VAR-u. W komunikacji nie pomagał fakt, że Bundesliga postawiła na rozwiązanie stacjonarne – wszystkie spotkania obsługiwała siedziba w Kolonii, co generowało różne absurdy. Mecz Mainz – Freiburg. Doliczony czas gry pierwszej połowy. Zegar się zatrzymuje, sędzia zaprasza zawodników do szatni. Ale… Stop, wracamy! W międzyczasie Guido Winkmann, arbiter, sprawdził sytuację na systemie VAR. I jak czarno na białym wyszło mu, że powinien odgwizdać jedenastkę. Obie ekipy zostały wywołane na murawę, gdy już wróciły do szatni. Mainz narzekać nie zamierzało – dostało jedenastkę, wykorzystało ją, zdobyło więc bramkę, która może służyć za definicję „gola do szatni”.
***
14. AUGSBURG
1. Bo to idealny kandydat do niemieckiego odpowiednika Łęczna – Podbeskidzie. Do Bundesligi awansowali po raz pierwszy w 2011 roku, czyli stosunkowo niedawno. Od tamtego momentu ani razu nie spadli. Zwykle tułają się gdzieś w środku stawki (poza sezonem 14/15, gdy zajęli piąte miejsce), wielcy piłkarze raczej ten klub omijają, niewiele się o nich mówi. Ot – klasyczny przeciętniak bez większego kontekstu.
Jeśli zatem chcecie przenieść powiedzonko „ale by podeszło takie Łęczna – Podbeskidzie” na niemiecki grunt, proponujemy coś w stylu „ale by podeszło takie Augsburg – Paderborn”. Augsburg na pewno musi się tam znaleźć.
2. Bo w pierwszej kolejce będzie osierocony. W tym tygodniu w Augsburgu doszło do jednej z bardziej absurdalnych sytuacji związanych z pandemią. Heiko Herrlich, trener Augsburga, złamał kwarantannę, bo… wyszedł do sklepu kupić pastę do zębów i krem. W Niemczech procedury są twarde – na tydzień przed ligą zamknięto drużyny w hotelach, nikt nie mógł wyściubiać nosa. W efekcie Herrlich nie może być z Augsburgiem podczas pierwszego meczu (z Wolfsburgiem), będzie mógł ponownie prowadzić treningi po przejściu dwóch testów. Absurd? Mało powiedziane.
Ale przynajmniej uśmiech świecący i rączki nawilżone.
3. Bo potęgę Augsburga budował Gino Lettieri. Tak przynajmniej twierdził Krzysztof Zając, prezes Korony, gdy zatrudniał go w Kielcach, a więc należy tę opinię podzielić przez pięć, a może i przez piętnaście. Zając rekomendował Lettieriego następująco: „Tam, gdzie pracował, zostawiał kluby, które strukturalnie są w świetnym stanie. Augsburg to dziś 1. Bundesliga, a poukładał to Lettieri i awansował z nimi poziom wyżej”.
To już tylko krok od stwierdzenia, że zostawił gotową drużynę. Lettieri faktycznie pracował w Augsburgu, dokładnie w latach 2000-2002, czyli dekadę przed awansem do Bundesligi. Pozostawił po sobie dobre wrażenie – awansował z czwartego poziomu rozgrywkowego na trzeci, chwilę po awansie rozstał się z klubem. Sukcesu nie umniejszamy – w jakiś sposób przyczynił się do rozwoju klubu.
4. Bo końcówkę kariery odbywa w Augsburgu Stephan Lichtsteiner. Szwajcar w kilku poważnych miejscach pograł – i we francuskim Lille, i we włoskim Juventusie, i w Lazio, i w Arsenalu. W wieku 36 lat dalej pali się do piłki na najwyższym poziomie i potrafił schować ego do kieszeni, by wielki Londyn zamienić na o wiele mniejszy Augsburg. Jak mu idzie? Nie zawsze jest piłkarzem pierwszego wyboru, zdarza mu się usiąść na ławce. Raczej nie zachwyca, a „Bild” napisał ostatnio, że Lichtsteiner jest już za wolny jak na tę ligę.
***
13. HERTHA BERLIN
1. Bo Krzysztof Piątek. Sprawa jest oczywista – choć „Pio” jeszcze w Herthcie nie zaistniał, i tak skupia uwagę polskiego kibica. Cały ten transfer rodził wiele znaków zapytania – zamienił Milan na Herthę, czyli klub działający na ura bura i niemający większego pomysłu na siebie na klub działający na ura bura i nie mającego większego pomysłu na siebie. Hertha stwarza napastnikom najmniej okazji w lidze i – no cóż – przyjście Piątka póki co nie sprawiło, że sprawy mają się inaczej. Polak zdobył w barwach berlińskiego klubu dopiero jedną bramkę (z karnego) i liczymy na to, że powrót do strzeleckiej dyspozycji będzie udany. A przynajmniej pasjonujący.
2. Bo możesz śledzić ambitny projekt. Herthcie nie można odmówić jednego – mierzy wysoko i gra grubo, żeby ambicje zmieniły się w rzeczywistość. Cele są proste – wygranie ligi i regularne uczestnictwo w Lidze Mistrzów. Piątek został sprowadzony po to, by być jedną z twarzy nowej Herthy. Herthy wielkiej, zwycięskiej, Herthy godnej reprezentowania dużej europejskiej stolicy, która w przeciwieństwie do Madrytu, Londynu czy Paryża w europejskiej piłce znaczy niewiele.
Ostatnie mistrzostwo? Lata trzydzieste. Ostatni udział w Lidze Mistrzów? Jeszcze XX wiek, sezon 99/00. Wszystko ma się zmienić za sprawą Larsa Windhorsta, nowego właściciela, który latem wyłożył grubą kasę za 49,9% udziałów akcji, a w dwa lata ma wpompować w klub 250 milionów euro. No, zdecydowanie są to środki, z których można coś stworzyć. Już zimą widzieliśmy dużą aktywność na rynku transferowym – Piątek to jedna para kaloszy, inne to Santiago Ascacibar (11 milionów euro z VfB Stuttgart), Lucas Tousart (25 milionów euro z Lyonu) czy Matheus Cunha (18 milionów euro z RB Lipsk).
3. Bo widząc karuzelę trenerską poczujesz się jak w Ekstraklasie. Zawsze doceniamy, gdy duże i poważne kluby czerpią wzorce z Ekstraklasy. Ale Hertha pod tym względem… wręcz nas zawstydza! Spójrzmy, co się dzieje po odejściu Pala Dardaia w czerwcu 2019 roku (był w Herthcie od lutego 2015, a więc długo):
– Ante Covic wytrzymuje 14 meczów,
– na jego miejsce przybywa szanowany Juergen Klinsmann, który ma być gwarantem długofalowego projektu, ale wytrzymuje 10 meczów,
– stery do końca sezonu miał przejąć Alexander Nouri, ale pierwsze mecze mu nie wyszły, więc po czterech kolejkach został pogoniony,
– ofertę z Berlina przyjął Bruno Labbadia, który wciąż czeka na debiut.
Cyrk, istny cyrk. Największy odbył się za sprawą Klinsmanna, który wydał 80 baniek na transfery, przemeblował drużynę po swojemu, zaraził swoją energią cały klub, a nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy się rozmyślił.
4. Bo zobaczysz jaki finał będzie miała najwieksza afera ostatnich miesięcy w Bundeslidze. W sumie nie trzeba być Jasnowiczem z Człuchowa, by się domyślić – Kalou już raczej w Herthcie nie zagra, zwłaszcza, że i przed swoim pokazem głupoty był marginalną postacią. Przypomnijmy – Iworyjczyk prowadził lajwa na Instagramie, podczas którego witał się z kumplami podaniem ręki, nie zachowywał dystansu, kręcił bekę ze wszystkich zaleceń, no, generalnie – pokazywał, że całą izolację ma w głębokim poważaniu. Reakcja mogła być tylko jedna – został zawieszony. Co dalej – wróci? Nie wróci? Może boiskowe wydarzenia tak się potoczą, że trzeba się będzie przeprosić?
5. Bo Hertha generuje sporo polskich wątków. Ten najlepiej wspominany? Chyba Piszczek, który w Berlinie przywitał się z zachodnią piłką, został przestawiony przez Favre’a najpierw na pomoc, potem na obronę, no i zapracował na transfer do BVB. Największe rozczarowanie? Artur Wichniarek, który strzelał seryjnie w Bielefeld, ale w Berlinie zapominał, jak się to robi. Najśmieszniejszy wątek? To zdecydowanie Bartosz Karwan, którego „Bild” nominował do tytułu „najgłupszego piłkarza sezonu”. Polak wychodząc na mecz zapomniał założyć pod dres koszulki. No i… przez swoje zapominalstwo nie mógł wyjść na boisko.
Niemiecki dziennik pisał: „Znacie Karwana? Do tej pory nie zwrócił na siebie uwagi grą. Jest za to na pewno kandydatem do tytułu „najgłupszego zawodnika Bundesligi”. Niewiarygodne, ale jego koszulka wisiała na wieszaku w szatni… Karwan zapomniał więc o jedynej rzeczy, o której powinien pamiętać rezerwowy. Stevens, wściekły, przegnał reprezentanta Polski na ławkę. Już na zawsze? Menedżer Dieter Hoeness stwierdził: „Zajmiemy się tym, ale ten błąd przydarzył mu się nie dlatego, że lekceważy swój zawód, tylko z nerwów”.
Z polskich wątków był też krótki epizod Piotra Reissa, transfer Ondreja Dudy, przebijanie się złotego dziecka młodzieżówek, Gracjana Horoszkiewicza. No i jedną szaloną analogię obserwujemy obecnie – Piątek dzieli szatnię z Jordanem Torunarighą, czyli bratem TEGO TORUNARIGHI (dziękujemy raz jeszcze działaczom Zagłębia Sosnowiec, że mogliśmy podziwiać tego asa).
***
12. EINTRACHT FRANKFURT
1. Bo w Eintrachcie gra jeden z największych oryginałów w Bundeslidze. Mowa o Martinie Hintereggerze, reprezentancie Austrii, który jest jednym z największych pozytywnych świrów współczesnej piłki. Gość z innej epoki, który żyje według niebanalnych zasad. Hinteregger:
– twierdzi, że najlepiej odnalazłby się w latach 80.,
– wiosną 2018 mówił w wywiadzie dla „Kuriera”, że żyje bez smartfona, wystarcza mu stara Nokia,
– w wolnym czasie gra na akordeonie,
– ma już na siebie plan po karierze: chce zostać ratownikiem górskim,
– w wieku 19 lat zamiast kupować auto wybudował sobie dom,
– nie zagrał w meczu z Polską, bo zbyt mocno zabalował świętując swoje urodziny,
– gdy chciał wymusić transfer do Eintrachtu, przyjechał na trening Augsburga w sprzęcie klubu z Frankfurtu, a później demonstracyjnie upił się w centrum Augsburga.
No… jest to niewątpliwie oryginał.
2. Bo Marko Russ to kozak. Kolejny wątek zdrowotny – u stopera Eintrachtu, w tym sezonie kontuzjowanego, wykryto w 2016 roku przy okazji standardowej kontroli antydopingowej raka jąder. Piłkarz stwierdził wtedy, że owszem, podda się leczeniu, ale najpierw… pomoże Eintrachtowi w utrzymaniu. Sytuacja klubu z Frankfurtu nie była szczególnie ciekawa – na koniec sezonu musiał mierzyć się w barażu z Norymbergą. Russ zagrał w pierwszym meczu barażowym, ale nie dość, że walnął samobója, to jeszcze wykartkował się na następne spotkanie. Do tej pory wszystko brzmi tragicznie, ale ta historia ma happy end – Eintracht został w lidze, a Russ poddał się leczeniu i po kilku miesiącach wrócił do zawodowego sportu.
3. Bo możemy sobie przypomnieć, co to prawdziwy eurowpierdol. Jesteśmy tak zrozpaczeni brakiem piłki, że obejrzelibyśmy nawet mecz polskiej drużyny z Dudelange. Na myśl o Eintrachcie przypominamy sobie jednak o chyba najbrutalniejszym eurowpierdolu w historii polskiej piłki. Sezon 92/93, Puchar UEFA, Eintracht kontra Widzew Łódź. Nasza drużyna dostała 0:9.
Barwnie opowiadał o tym kiedyś u nas Marek Koniarek:
Odprawa, dwie godziny przed meczem. Trener tłumaczy nam co i jak. Leszek Iwanicki pyta:
– Trenerze, Uwe Bein to gra w ogóle?
Trener Żmuda: – Niee, siedzi u góry i piwo pije.
A Uwe wszedł w drugiej połowie, pokręcił chłopakami i jeszcze bramkę strzelił. Tomek Łapiński powiedział do mnie w przerwie: – Marek, znasz niemiecki, powiedz im, żeby się nie wygłupiali i już przestali! Ale najlepszy był Andrzej Grajewski. 0:6 do przerwy, a on wchodzi do szatni i mówi: – Panowie, to tylko sześć bramek, jeszcze nic straconego!
Z Koniarka żartowano, że miał najwięcej kontaktów z piłką spośród wszystkich piłkarzy Widzewa, bo dziesięć razy zaczynał z połowy.
4. No i najważniejsze, wybaczcie, pozostawimy tylko suchą informację, dopowiedzieć sobie możecie sami:
BO Z WYPOŻYCZENIA WRÓCIŁ RODRIGO ZALAZAR!!!
***
11. UNION BERLIN
1. Bo Unionu broni Rafał Gikiewicz. I to broni dosłownie – pamiętamy przecież, jak ruszył przeciwko wbiegającym na murawę kibicom. Nie będziemy się specjalnie w tym punkcie rozpisywać, sprawa jest oczywista – dla „Gikiego” Union to świetna przygoda, wielkie docenienie na poziomie Bundesligi, póki co najważniejszy moment w karierze. I klub, który go wypromował. Latem Gikiewicz prawdopodobnie wejdzie na jeszcze wyższy poziom (tego życzymy).
2. Bo Union to klub hipsterów. Chcesz znaleźć się z dala od komercji, trendów rządzących nowoczesną piłką – zajrzyj na stadion przy Starej Leśniczówce. Mieści się on pośrodku lasu, w którym kibice przed meczem wprowadzają się w stan meczowy i w którym kilka godzin przed pierwszym gwizdkiem spacerują wśród nich piłkarze. Klimat jest rewelacyjny. Wszystkich łączy wspólna tożsamość i unikalny charakter klubu. Union nie sprzeda nazwy stadionu, bo to byłby ukłon w stronę komercji. Nie goni za pieniądzem. Nie ma ambicji, by ścigać się z wielkimi firmami. Jest totalną opozycją leżącej nieopodal Herthy, klubem, za którym tęsknią kibice futbolowi z całego świata.
3. Bo Union faktycznie należy do kibiców. Na każdym meczu jest pełny stadion. Trzy z czterech trybun są stojące, co dodaje niebywałego uroku. Obiekt Unionu robi wrażenie, także dlatego, że… kibice sami go stawiali. Dosłownie. W 2009 roku „Żelaźni” byli na prostej drodze do awansu do 2. Bundesligi. Problem był jeden – ich stadion nie spełniał standardów, a pieniędzy na renowację nie było. Kibice stwierdzili, że dla chcącego nic trudnego – grupa kibiców wykonywała codziennie na stadionie prace, powstał obiekt spełniający licencję, klub zaoszczędził cztery miliony euro. Mówimy o naprawdę dużej skali, bo przy pracach przewijało się każdego dnia dwa tysiące osób. O ich wyczynie słychać było na całym świecie.
Inny przykład? Gdy w 2004 roku Union znalazł się nad przepaścią, potrzebował 1,5 miliona euro na dalsze funkcjonowanie. Pieniądze wyłożył jeden z kibiców, Dirk Zingler, którego mianowano prezydentem klubu. Jest nim do dziś. W sukurs Zinglerowi poszli kibice, którzy w ramach akcji „krwawienie dla Unionu” oddawali krew, za co dostawali pieniądze, które w całości przeznaczono dla klubu. Kilka lat wcześniej, gdy Union także był nad przepaścią, kibice zorganizowali przemarsz po najważniejszych punktach Berlina, by poinformować społeczność, że umiera coś ważnego. Odzew był tak duży, że akcję ratunkową wzięła na swoje barki firma Nike. Gdy kibice chcą i mają kreatywny pomysł, klub udostępnia im stadion. Co roku na przykład organizowane jest wspólne kolędowanie. To jedna z tradycji, która skupia przy Starej Leśniczówce dziesiątki tysięcy kibiców.
4. Bo Union ma antysocjalistyczną historię. Berlin był jak wiadomo podzielony na wschód i zachód, Union znalazł się po tej wschodniej, a środowisko Unionu mocno skupiało opozycję. Klub wielokrotnie dostawał przez to po tyłku – nie cieszył się poparciem władzy jak Dynamo Berlin (wspierane przez milicję) czy Vorwärts Berlin (wspierane przez wojsko). Kibice i ludzie klubu byli wielokrotnie prześladowani, piłkarze Unionu byli podbierani. Na sportowy sukces się to nie przełożyło, ale to Union zbudował wtedy największą bazę kibiców w całym Berlinie i już zaczynał mieć status kultowego klubu.
5. Bo świetnym gościem jest Neven Subotić. I nie mamy wcale na myśli jego gry z trójką Polaków w Dortmundzie, a pozaboiskową działalność, którą się zajmuje. Subotić otworzył swoją fundację, w ramach której zbiera środki na budowanie szkół i tworzenie źródeł wody pitnej w wykluczonych regionach Etiopii. Samemu raz do roku odwiedza Afrykę, by doglądać projektów i poczuć na własnej skórze biedę, z jaką muszą borykać się te rejony. Szlachetne i niecodzienne – zwłaszcza, że Subotić nie tylko daje swoje nazwisko, a faktycznie mocno wkręcił się w działalność swojej fundacji.
DUŻY REPORTAŻ O UNIONIE BERLIN
***
10. FC KOELN
1. Bo będziesz mógł zobaczyć niecodzienny przykład przywiązania do klubu. Wiadomo, co rządzi dzisiejszą piłką. Takie przypadki jak Jonas Hector stają się powoli gatunkiem wymarłym. Rozegrał 43 mecze w reprezentacji Niemiec, nawet jeśli – trochę jak Kuba Wawrzyniak – zastępuje piłkarza, który nie istnieje, to i tak – leszczy do „manszaftu” nie biorą. W teorii, gdyby coś u obecnego pracodawcy poszło nie tak, mógłby bez problemu znaleźć sobie porządny klub.
No i okazało się, że coś poszło nie tak.
W 2018 roku FC Koeln było już pogodzone ze spadkiem z ligi. Dla reprezentanta Niemiec to nieciekawa perspektywa – zwłaszcza, że nikt nie daje gwarancji, że po roku uda się wrócić do elity. Co w takiej sytuacji robi standardowy piłkarz? Żegna się z klubem, kibice rozumieją jego sytuację, wszystko odbywa się w przyjaznej atmosferze. Byłoby to o tyle łatwiejsze, że miał wpisaną w kontrakt względnie niską klauzulę odstępnego i interesowała się nim Borussia Dortmund. Hector jednak… przedłużył swoją umowę. I to o pięć lat. Był to niesamowity wyraz lojalności wobec klubu. Sam mówił, że skoro dzięki Kolonii pokonał drogę od ligi regionalnej do reprezentacji, jak mógłby nie pomóc przy spadku do 2. Bundesligi?
2. Bo to klub, w którym doszło do trzech zarażeń wirusem. A więc nasze oczy zwyczajnie muszą być zwrócone na FC Koeln. Izolacji zostało poddanych dwóch piłkarzy i jeden człowiek sztabu. Gdy dostaliśmy oficjalną informację o zarażeniach, zastanawialiśmy się – czy to aby na pewno nie wywróci całego planu powrotu? Dziś wiemy, że nie wywróciło, w zasadzie nic wielkiego się nie stało, chorzy do momentu negatywnego wyniku testu pozostawali w odosobnieniu, reszta przygotowywała się do ligi. Tak czy inaczej – warto obserwować, co dalej.
3. Bo w meczach FC Koeln czasami dzieją się rzeczy, które nie śniły się filozofom. Sięgniemy pamięcią bardzo daleko, ale to jedna z dziwniejszych akcji w historii piłki. 1965 rok, stawką półfinał Pucharu Europy, rywalem Liverpool. W dwumeczu remis. Zarządzono trzeci mecz – znów remis. Zarządzono dogrywkę – jak na złość, znów remis! Karnych wówczas nie organizowano, o rozstrzygnięciu miał zadecydować rzut monetą.
Monetę rzucono…
Tylko że ta zatrzymała się na kancie.
No, los ewidentnie nie chciał, by ktokolwiek zszedł z boiska pokonany. Zarządzono drugi rzut monetą, który przyklepał zwycięstwo Liverpoolu. Piłkarze FC Koeln oczywiście protestowali, ale… kto by zakładał, że moneta zatrzyma się na kancie?
4. Bo w kolońskich taksówkach czasami dzieją się rzeczy, które nie śniły się filozofom. Pijemy oczywiście do Sławomira Peszki, któremu podczas gry w Kolonii nie było po drodze z taksówkarzami, a konkretnie z jednym. Pewnie pamiętacie tę aferę – do Peszki przyjechał Marcin Wasilewski, panowie pojechali na miasto, walnęli kilka głębszych, wracając do domu „Peszkin” zaczął awanturować się z taksówkarzem, po czym wybiegł z auta i zaczął uciekać. Oczywiście, że złapała go policja, tak, skończyło się nocką na izbie wytrzeźwień. Franz Smuda jak na wytrawnego służbistę przystało pojechał do Niemiec, by osobiście na komisariacie zapytać o to, co się wydarzyło.
5. Bo będziesz mógł się poczuć jak kibic Górnika. W Zabrzu od lat trwa saga „czy Podolski do nas przyjdzie?”. W Kolonii, z której „Poldi” się wywodzi, z którą się utożsamia, do której wraca, jego fenomen jest ogromny. Jest kimś więcej niż piłkarzem, jest wręcz twarzą miasta. Dlatego gdy tylko zmienia klub, także i niemieckie media zastanawiają się – czy wróci do Kolonii?
***
9. HOFFENHEIM
1. Bo możesz utożsamiać się z małą mieściną. Hoffenheim to – zachowując wszelkie proporcje – trochę niemiecka Nieciecza. Trochę, bo to jednak miasteczko, a nie wieś. Hoffenheim ma około trzech tysięcy mieszkańców, ale swoje mecze rozgrywa w Sinsheim, które skupia populację 35 tysięcy osób. No i też szeroko pojęty rozmach i nakłady finansowe są zupełnie inne, niż w małopolskiej wiosce. Ale to także – brzydko nazywając – kaprys bogatego człowieka, który chce zrobić coś fajnego dla lokalnej społeczności. Mimo że Hoffenheim zostało założone w 1899 roku, w Niemczech dorobiło się miana „plastikowego klubu” (podobnie jak RB Lipsk) i nie da się ukryć – gdyby nie pieniądze Dietmara Hoppa, nigdy raczej by się nie wybiło. A rozwój klubu był spektakularny – w osiemnaście lat awansował z dziewiątej ligi do elity.
2. Bo możesz stanąć w kontrze do ruchu kumatych kibiców. Najbardziej znienawidzona postać na niemieckich trybunach? Prawdopodobnie Dietmar Hopp, właściciel Hoffenheim. Lżony z trybun jest w zasadzie od kiedy się pojawił, a zarzuty fanatyków są szerokie – od omijania reguły 50+1%, która ma – jakkolwiek to brzmi – uchronić Bundesligę przed arabskim kapitałem, ale i uzależnienie się klubów od właścicieli, zajmowanie miejsca ekip z tradycją i niechęć dla ruchu ultras. Przy czym ta niechęć jest bardzo życzeniowa – gdy ultrasi obrażają Hoppa, ten kieruje sprawę do odpowiednich organów, a te – co za zaskoczenie – karzą grzywnami, zakazami stadionowymi lub – jak ostatnio – odwieszeniem trzyletniego zakazu wyjazdowego dla BVB. To właśnie po tym wydarzeniu fala protestów przeciwko Hoppowi nabrała największych jak dotąd rozmiarów. Trybuny jadą z nim do tego stopnia, że na wiosnę piłkarze Bayernu i Hoffenheim… przerwali mecz na znak braku akceptacji dla takich czynów. Na niemieckiej scenie kibicowskiej pod górkę mają też fanatycy Hoffenheim – wielokrotnie byli atakowani, by wspomnieć chociażby zdarzenie sprzed czterech lat, gdy w drodze na mecz zostali obrzucani… łajnem.
3. Bo możesz wspierać człowieka, który opracowuje szczepionkę na wirusa. Ten sam niedobry Hopp, wróg publiczny niemieckich trybun, gość rzekomo zabijający futbol, jest na dobrej drodze do wynalezienia szczepionki na koronawirusa. Ależ byłby to plot twist – gość znienawidzony w całym kraju przyczynia się do wymyślenia szczepionki, która pozwoli wrócić fanatykom na trybuny. Oczywiście to nie Hopp siedzi w laboratoriach, to nie on osobiście siedzi nad badaniami, a firma CureVac, która leży w jego posiadaniu. Miliarder deklaruje, że na jesień prace zostaną zakończone. Nawet Donald Trump proponował Hoppowi miliard dolarów za wyłączność do szczepionki, ale Niemiec odmówił.
4. Bo to klub, który postawił na Naglesmanna. Dziś trener RB Lipsk to chyba najgorętsze nazwisko na światowym rynku trenerskim. Zadebiutował w Hoffenheim, gdy miał… 28 lat. Oczywiście stał się najmłodszym trenerem w historii Bundesligi. Był to ewenement na skalę światową. Ten moment poprzedziło oczywiście budowanie swojej pozycji, zdobywanie wiedzy, szereg sukcesów z młodzieżowymi sekcjami, praca asystenta przy pierwszym zespole czy odrzucanie zalotów samego Bayernu Monachium. Okazał się strzałem w dziesiątkę – najpierw powodzeniem zakończyła się jego misja „ratujemy ligę”, a w drugim sezonie pozostawił Hoffenheim na czwartym miejscu w tabeli, które klub z Sinsheim skonsumował w Lidze Mistrzów.
5. Bo możesz poszukać nowego Roberto Firmino. Hoffenheim nie jest typową zabawką prezesa, który chce pograć w Football Managera na żywo. Przeciwnie – wszystko w tym klubie jest poukładane, piłkarze mają wszystko na tip-top, by wspomnieć choćby, że na wyposażeniu centrum treningowego jest Footbonaut. Świetnie działa też skauting, bo przez stosunkowo niewielki klub w ostatnich latach przewinęło się kilka ciekawych nazwisk.
– Roberto Firmino – to chyba najgłośniejsze z nich. Hoffenheim było pierwszą stacją Brazylijczyka w Europie. Przyszedł za czwórkę, odszedł za dziesięciokrotność tej kwoty.
– Gylfi Sigurdsson – zanim Islandczyk zaistniał w Premier League, przeniósł się do Hoffenheim. Szybko się wypromował, już po 1,5 sezonu był w najwyższej angielskiej lidze.
– Luis Gustavo – podobnie jak Firmino, to właśnie w Hoffenheim postawił swój pierwszy krok w Europie. Wyszła z tego całkiem fajna kariera okraszona 40 meczami w reprezentacji i transferem do Bayernu.
– Joelinton – znów perełka ściągnięta z Brazylii za „grosze”, która latem zasiliła klubową kasę w kwocie 44 milionów.
– Niklas Suele – wychowanek Hoffenheim, przeszedł wiele szczebli szkolenia, poszedł do Bayernu za 20 baniek.
– Kevin Volland – wypatrzony w drugoligowym TSV, zrobił furorę w Bundeslidze i poszedł za 20 milionów do Bayeru.
A to tylko wierzchołek góry lodowej, strzałów na mniejszą skalę było znacznie więcej.
***
8. SC FREIBURG
1. Bo Freiburga nie da się nie lubić. Nie wywołuje żadnych negatywnych emocji. No bo jakie? Są małym, rodzinnym wręcz klubem, któremu daleko do korporacji. Prowadzą rozsądną politykę. Nie ścigają się z nikim. Nie wykonują nerwowych ruchów, by za wszelką cenę pozostać w Bundeslidze. Trenerowi za niedługo wybije dekada pracy w klubie. Stawiają na młodych. Ich kibice nie są z nikim skłóceni, sami nie wywołują kontrowersji. Jeśli szukasz małego klubu, nieco letniego, który dobrze sobie radzi w lidze – Freiburg będzie idealnym wyborem.
W ostatnich latach najlepiej poszło im w sezonie 12/13, gdy zdobyli piąte miejsce, a później awansowali do Ligi Europy. W ostatnich latach raczej kursują pomiędzy Bundesligą a 2. Bundesligą. W XXI wieku zdarzyły im się trzy spadki, ale wszystkie bezbolesne. Dwukrotnie wrócili już po roku, raz poczekali na awans cztery sezony.
2. Bo to rodzinny klub. Rafał Gikiewicz będąc we Freiburgu wspominał, że w tym klubie panuje po prostu fajna atmosfera. Drużyna spotyka się rano, je śniadanie w klubie, rodziny piłkarzy mają ze sobą dobry kontakt. Jest normalnie. Christian Streich (trener) pochodzi z regionu, podobnie jak Jochen Saier i Klemens Hartenbach (dyrektorzy sportowi). Trenerzy generalnie mają we Freiburgu duży komfort pracy – dość powiedzieć, że Streich został zatrudniony w 2011 roku i nie dość, że wytrwał do tej pory, to dalej cieszy się dużym zaufaniem. Nie osłabił jego pozycji nawet spadek, podobnie nie osłabił on pozycji innych trenerów w przeszłości. Wystarczy spojrzeć na to, jak długo we Freiburgu pracowali szkoleniowcy – fakty mówią same za siebie.
3. Bo Christian Streich prezentuje określony styl. Przy czym – no jasne – jest to styl, którym zachwyci się raczej Czesław Michniewicz, a nie kibic szukający w każdym meczu spektaklu. Dla Streicha najważniejsza jest defensywka, bieganie do utraty sił, trzymanie pozycji. Ma na tym punkcje bzika. Gdy Bartosz Kapustka dostawał u niego szanse, całkiem dobrze radził sobie z przodu, lecz od trenera słyszał ciągle, że powinien inaczej trzymać pozycję. No i na dłuższą metę zaufania nie zyskał. Można być pewnym, że Freiburg będzie biegał tyle, ile się da.
4. Bo mają… krzywy stadion. Spójrzcie sami.
I gwarantujemy – to nie żadne złudzenie optyczne. Zwróćcie uwagę na niebieską bandę „Europa Park” z lewej i prawej strony. Widać, że coś nie gra, prawda? Pomiędzy jedną a drugą bramką jest metr różnicy wysokości. W praktyce oznacza to, że jedna drużyna zawsze gra pod górkę.
Ale jeszcze w tym roku otwarty będzie nowy obiekt na 38 tysięcy kibiców. Obecny stadion jest i za mały, i niepraktyczny, brakuje w nim chociażby lóż VIP.
5. Bo być może jesteś fanem jazdy na rowerze. Różne są motywacje kibicowskie, więc jeśli chcesz utożsamiać się z klubem, który podziela twoje hobby – Freiburg będzie dobrym wyborem dla rowerzystów. To rowerowe miasto. Nazywa się je niemieckim Amsterdamem. Jest bardzo urokliwe, jedno z piękniejszych w Niemczech, a kultura jazdy na rowerze jest tam rozpowszechniona jak nigdzie indziej. Wokół stadionu umieszczone są „parkingi” dla jednośladów, ten środek w drodze na mecz wybiera około dziesięciu tysięcy widzów.
***
7. VFL WOLFSBURG
1. Bo to klub, w którego tożsamość wpisał się Krzysztof Nowak. Na przykładzie Wolfsburga można napisać podręcznik „jak zachować się w sytuacji, gdy twój piłkarz jest śmiertelnie chory”. Polakowi przydarzyła się ogromna tragedia – zachorował na ALS, chorobę, która – w dużym uproszczeniu – wyłącza twoje mięśnie z dnia na dzień i której nie da się wyleczyć. Po kilku latach przegrał walkę. Wolfsburg natomiast…
– gdy Polak zachorował, przedłużył z nim kontrakt, mimo że było wiadomo, że do zawodowego sportu nie wróci,
– pomagał piłkarzowi i rodzinie finansowo nawet wtedy, gdy już nie był związany kontraktem,
– założył fundację im. Krzysztofa Nowaka przez którą zbierał pieniądze na leczenie Polaka (funkcjonuje ona do dziś),
– zorganizował piłkarzowi benefis (połączony ze zbiórką pieniędzy)
– zapraszał na mecze, do szatni, na wspólne imprezy, sprawił, że Nowak do końca swoich dni mógł czuć się częścią drużyny,
– dla upamiętnienia Polaka wybudował na stadionie kaplicę,
– zaoferował małżonce Nowaka pracę w klubowym sklepie,
– na każdą rocznicę śmierci organizuje małą uroczystość.
Do dziś przed meczami Wolfsburga spiker wyczytuje po wyjściowej jedenastce „dziesiątkę naszych serc”, czyli Nowaka właśnie, a cały stadion skanduje jego imię.
2. Bo w Wolfsburgu ceni się Polaków. Nie tylko Nowak reprezentował barwy „Wilków”, spośród tych istotniejszych byli to także Andrzej Juskowiak, Waldemar Kryger, Jacek Krzynówek czy Jakub Błaszczykowski. Kogo wspomina się najlepiej? Pewnie kogoś z dwójki Juskowiak-Kryger. Pierwszy spędził w Wolfsburgu cztery sezony, drugi – pięć. Był moment, gdy Juskowiak robił w klubie furorę i po rundzie jesiennej sezonu 98/99 znalazł się na czele klasyfikacji strzelców.
3. Bo Wolfsburg napisał kiedyś fajną historię. Tylko trzy drużyny w XXI wieku potrafiły przełamać dominację Bayernu i BVB. Należy do nich właśnie Wolfsburg, który w 2009 roku sięgnął po mistrzostwo. Bayern zmontował wtedy niezłą pakę – będący na fali Ribery, czołowe postaci reprezentacji, czyli Klose i Podolski, Luca Toni w życiowej formie. Ale Wolfsburg także skleił ciekawą ekipę – wchodzący w świat europejskiej piłki Dzeko, Grafite, obrona złożona z dwóch mistrzów świata, czyli Zaccardo i Barzagli, a nawet i polski rodzynek, Jacek Krzynówek, którego w mistrzowskim sezonie pożegnano zimą. Dzeko i Grafite wręcz roznieśli rozgrywki w pył – pierwszy strzelił 26 goli, drugi 28. To oczywiście najskuteczniejszy duet w historii niemieckiej piłki.
Całość spinało jednak inne nazwisko – Felix Magath. Jeden z największych zamordystów w historii futbolu. Człowiek, który nie znał takiego pojęcia jak ból czy wyczerpanie. Postrach piłkarzy. W Wolfsburgu zażarło, ale nigdzie później nie zrobił już wyniku.
4. Bo Wolfsburg to ważny klub dla naszej piłki kobiecej. Jeśli fani piłki kobiecej chcą przenieść swoje sympatie na męski grunt – wiadomo, że powinni odpalać mecze VfL. Po pierwsze – gra w nim nasza najlepsza zawodniczka, Ewa Pajor. W zeszłym sezonie była najskuteczniejsza w całej lidze, w tym przedłużono z nią kontrakt do 2023 roku. Po drugie – jak podaje „Przegląd Sportowy”, Wolfsburg ma być kolejnym przystankiem Katarzyny Kiedrzynek.
„Wilki” to generalnie jeden z najważniejszych klubów w świecie piłki kobiecej. Mocno stawia na tę sekcję, kobietom jakiś czas temu wybudowano nawet osobny stadion, który leży tuż przy Volkswagen Arenie.
5. Bo gdyby nie Wolfsburg, nie przeżylibyśmy jednego z najpiękniejszych momentów ostatnich lat. Wiadomo, pełne zasługi tylko po stronie Roberta, ale to właśnie Wolfsburgowi potężny Polak wbił pięć bramek w dziewięć minut.
***
6. SCHALKE 04 GELSENKIRCHEN
1. Bo to górniczy klub. Jeśli pochodzisz z górniczej rodziny albo chociaż ze Śląska, „Die Koenigsblauen” wydają się idealnym wyborem. Klub powstał według klasycznego schematu – na dzielnicy robotniczej, w mieście przyciągającym do siebie pracą w kopalni, mieście niezbyt malowniczym, którego ozdobą są wyrastające z ziemi szyby, w Zagłębiu Ruhry, czyli jednym z prężniejszych regionów przemysłowych w Europie. Klub był elementem budowania jedności mieszkańców, którzy w weekend po pracy przychodzili na trybuny stadionu i relaksowali się przy piwku i meczyku. I choć w Gelsenkirchen wszystkie kopalnie przestały funkcjonować, tożsamość zostanie już na zawsze.
2. Bo potęgę Schalke tworzyli Polacy. I wcale nie mamy na myśli dwójki Tomaszów – Hajto i Wałdocha – których współczesny kibic utożsamia z Gelsenkirchen. Jeszcze w pierwszej połowie XX wieku w Zagłębiu Ruhry mieszkało wielu polskich robotników. W swoim najlepszym okresie Schalke na przestrzeni dziesięciu lat sięgnęło sześć razy po mistrzostwo. Mowa o latach 1934, 1935, 1937, 1939, 1940, 1942. O sile tego klubu stanowili wówczas Polacy – Szepan, Badorek, Jaczek, Zajons, Tibulski, Przybylski, Kalwitzki, Urban, Czerwiński. Legendą Schalke jest mający polskie korzenie Ernst Kuzorra, którego imię nosi nawet jedna z ulic nieopodal Veltnis Areny. A propos polskich wątków i nazwy stadionu – zanim dom Schalke został obrandowany nazwą sponsora, nosił nazwę „Arena auf Schalke”. W wolnym tłumaczeniu – „arena na Schalke”, co brzmi pokracznie. Polacy wybierający się na stadion używali takiego sformułowania, a klub – na ich cześć – właśnie w ten sposób nazwał swój stadion.
3. Bo produkują świetnych piłkarzy. Akademia Schalke uchodzi za jedną z najlepszych na świecie, a więc niewykluczone, że obserwując ten klub będziecie mieli okazję podziwiać przyszłą gwiazdę światowej piłki już od jej pierwszych kroków. „Die Koenigsblauen” wychowali lub szybko wyłowili między innymi…
– Manuela Neuera,
– Mesuta Oezila,
– Leroya Sane,
– Juliana Draxlera,
– Joela Matipa,
– Seada Kolasinaca,
– Benedikta Höwedesa.
No… całkiem niezła paka.
4. Bo Tomasz Wałdoch i Tomasz Hajto. Cokolwiek o Polakach mówić – obaj zostali w Schalke bardzo dobrze zapamiętani. Wałdoch został w Gelsenkirchen po latach i pnie się w górę kariery trenerskiej – zaczynał od dzieciaków, potem szkolił młodzież, a dziś jest w sztabie trenerskim rezerw Schalke. Hajto wybrał inną drogę, ale na każdym kroku z dumą podkreśla, że był częścią klubu z Gelsenkirchen. W czasach Polaków Schalke radziło sobie bardzo dobrze. Obaj opędzlowali Borussię na stadionie w Dortmundzie 4:0, czym na wieki wpisali się w pamięć sympatyków. Obaj byli o cztery i pół minuty od mistrzostwa Niemiec, gdy w sezonie 00/01 toczyły się równolegle dwa mecze decydujące o tytule. Schalke swój wygrało i czekało na wynik spotkania HSV z Bayernem. Gdy gospodarze w Hamburgu strzelili bramkę, stadion eksplodował, kibice wybiegli na murawę, zaczęła się mistrzowska balanga. No, ale właśnie – trwała bardzo krótko, bo Bayern niespodziewanie wyrównał, a remis oznaczał, że tytuł idzie do Monachium.
5. Bo zaczynają z grubej rury. Pierwotnie kolejka miała się zacząć piątkowym meczem Fortuny Duesseldorf z Paderborn, ale niemieckie władze pozwoliły na wznowienie ligi w drugiej połowie maja. A że piętnasty to jeszcze pierwsza połowa – zaczniemy od pięciu sobotnich meczów, wśród których znajdą się derby Zagłębia Ruhry – Schalke kontra BVB. To jedne z najgorętszych derbów w całej Europie. Potrafią mieć niecodzienny przebieg – jak wtedy, gdy Schalke przegrywało do przerwy 0:4, a w drugiej połowie… zdołało wyrównać. Jak każde derby – są podszyte sporą nienawiścią obu stron. Kiedyś niemiecka telewizja zrobiła eksperyment – postawiła samochód w barwach BVB pod stadionem w Gelsenkirchen i odwrotnie. Jak się można domyślić – oba zostały „nieco” stuningowane. Kevin Grosskreutz powiedział z kolei, że gdyby jego syn kibicował Schalke, to oddałby go do domu dziecka.
***
5. BAYER LEVERKUSEN
1. Bo Bayer nic poważnego nie wygrał. Jeśli mielibyśmy stworzyć ranking dużych klubów z wybrakowaną gablotą, niewykluczone, że „Aptekarze” zdobyliby pierwszą pozycję. Choć z ich szczęściem do wygrywania trofeów, nawet i w tej konkurencji mogliby przegrać.
Bundesliga? Nigdy się nie udało wygrać, mimo że zawsze są mocni, zawsze się z nimi trzeba liczyć, dziesięć razy skończyli na podium.
Puchar Niemiec? Tylko raz.
Liga Mistrzów? Znaleźli się w finale w 2002 roku, ale załatwił ich cudowny wolej Zidane’a.
Puchar UEFA / Liga Europy? Trofeum wskoczyło do gabloty w 1988 roku.
Nie bez powodu nazwy „Bayer Leverkusen” używa się wymiennie z „Bayer Neverkusen”. Jest to klub przeklęty, zdarzały im się wywrotki iście spektakularne. Jak na przykład w 2000 roku, gdy Bayer – swoją drogą z Matyskiem w bramce – szedł po mistrzostwo. Przed ostatnią kolejką miał trzy punkty przewagi nad Bayernem, jechał do Unterhaching, które nie walczyło o nic. Efekt? W ryj na ostatniej prostej, Bayern mistrzem dzięki lepszemu bilansowi bramek. Dwa lata później znaleźli się nie tylko w finale Ligi Mistrzów, ale i krajowego pucharu, do tego do ostatnich kolejek walczyli także o mistrzostwo kraju – oczywiście wszystko przerżnęli. To wtedy przylgnął do nich ten prześmiewczy przydomek, a Uli Hoeness kręcił bekę, że Bayer już nigdy nic nie wygra, a na mecze powinien zakładać pieluchy. No cóż – nie pomylił się.
2. Bo można oglądać pana piłkarza Kaia Havertza. Według wyliczeń Transfermarktu jest trzynastym piłkarzem świata pod względem wartości, „Bild” podaje z kolei, że Bayer życzy sobie za niego 100 milionów euro, co oznacza, że jeszcze chwilę w Leverkusen spędzi. Ma 20 lat i na koncie już siedem występów dla reprezentacji, 30 bramek w Bundeslidze, 24 asysty i 110 występów. Wystrzelił na dobre w poprzednim sezonie, gdy nazbierał 17 trafień (jako ofensywny pomocnik!). Liczby mówią same za siebie – mamy do czynienia z perełką czystej wody, przyszłą gwiazdą światowej piłki. Lothar Matheus już teraz przyznaje, że na bank zdobędzie on kiedyś Złotą Piłkę. Co urzeka? Lekkość, gra jakby od niechcenia, wszechstronność i kapitalnie ułożona lewa noga. Sama przyjemność.
3. Bo Lukas Hradecky to równy gość. Podejście do życia bramkarza Bayeru opisywał ostatnio „Newonce” – nie kryje się z tym, że lubi walnąć sobie po meczu browar (ewentualnie siedem) i dobrze mu z tym. Kiedy przechodził do Bayeru, nagrał dla kibiców filmik powitalny z piwkiem w ręku. Po finale Pucharu Niemiec wypił tyle, że zasnął na stole w knajpie. Pije po meczach w szatni, na każdym kroku mówi o piwie. Czy to budzi naszą sympatię? I to jaką! Na formę reprezentanta Finlandii dieta piwna raczej źle nie wpływa – „Kicker” tylko jednego zawodnika ligi ocenia wyżej (domyślcie się którego).
4. BORUSSIA MOENCHENGLADBACH
1. Bo jesteś boomerem. Nie chcemy nikomu umniejszać, nie chcemy się z nikogo nabijać – po prostu Borussia to idealny klub dla każdego, kto żyje według zasady „kiedyś to były czasy”. Piłkarska nostalgia w najlepszym wydaniu. W latach 70. to Gladbach rzucało rękawicę Bayernowi, całkowicie się od niego różniąc – preferując futbol piękny, finezyjny, w opozycji do Bawarczyków nastawionych głównie na wynik. Lata 70., kiedy Borussia zdobyła osiem trofeów, w tym trzy mistrzostwa Niemiec z rzędu, nazywa się jej złotym okresem.
Ale to wcale nie oznacza, że dziś sobie nie radzą. Przeciwnie – to jedna z ciekawiej grających drużyn w Bundeslidze, która wciąż trzyma kontakt z czołówką (od podium dzieli ją tylko punkt). W bramce szaleje Sommer, Ginter gra równy sezon, Embolo wymiata w ataku. Czy mogą powalczyć o coś więcej? Oczywiście, że mogą.
2. Bo doceniasz ciekawe akcje kibiców. A taką jest bez wątpienia zainstalowanie na stadionie tekturowych wizerunków kibiców. Sprawa jest prosta – sympatycy BMG stwierdzili, że nie może być tak, iż piłkarze będą grać przy pustych trybunach. A musicie wiedzieć, że w Niemczech naprawdę sporo dyskutowało się o tym, czy mecze bez publiki w ogóle mają sens. Takim sposobem powstałą ciekawa idea – kibice z Moenchengladbach ruszyli do drukarni i postawili na trybunach swoje tekturowe podobizny. Akcja jest zorganizowana, każdy kibic wydając 19 euro może zapewnić sobie miejsce na stadionie, a przy okazji wesprzeć lokalne firmy.
3. Bo chcesz kibicować piłkarzom, którzy są wyrozumiali. Żyliśmy przez jakiś czas tematem obniżek zarobków. Zastanawialiśmy się, o ile procent powinny zostać ścięte i w jakim stopniu ucierpią kluby. Piłkarze Borussii zdobyli się na bardzo szlachetny gest – sami zaproponowali, że… po prostu zrzekną się pensji. Na jakiś czas oczywiście.
Rządzący klubem oczywiście zgodzili się z takim postulatem i sami także zrezygnowali z poborów. Niemieckie media wyliczają, że dzięki temu gestowi Borussia oszczędzi milion euro w skali miesiąca.
4. Bo lubisz, gdy pasjonaci są doceniani. Rene Marić, obecnie asystent Marka Rose, nie mógł zakładać, że tak potoczy się jego kariera. Od zawsze miał szerokie spojrzenie na piłkę, ale swoją działalność ograniczał początkowo do pisania w sieci. Na swoim blogu zamieszczał wyczerpujące i merytoryczne analizy poszczególnych meczów. I choć wśród niedzielnego kibica wielkiego poklasku nie zdobył, to został dostrzeżony przez świat trenerów. O tworzenie analiz poprosił Maricia choćby Thomas Tuchel, z czasem złapał nić porozumienia z wspomnianym Marko Rose, który w końcu widząc fachowość analiz Maricia zaproponował mu pracę. Sam pracował wtedy w drużynie U-18 Red Bulla Salzburg, ale szybko awansował do pierwszego zespołu, a później wylądował w Gladbach. Oczywiście wraz ze swoim podopiecznym.
5. Bo Borussia strzela piękne bramki. Dowód? Sami zobaczcie – jeden z najładniejszych swojaków w historii piłki. Autorem mistrz świata, Cristoph Krammer.
***
3. RB LIPSK
1. Bo lubisz być przeciwko całemu światu. Kibicowanie RB Lipsk to nie jest łatwy kawałek chleba. Wiesz, że twój projekt jest inny, że czegoś mu brakuje, że inni nie dość, że ci go zazdroszczą, to jeszcze go nie chcą zaakceptować. Komukolwiek poza miejscem zamieszkania powiesz o swojej sympatii – prawdopodobnie nie zyskasz poklasku. Spotkasz się z kibicem jakiegokolwiek klubu – będzie cię atakował.
Niemieccy fanatycy oburzają się, że RB to klub bez tradycji, który kupił sobie miejsce w Bundeslidze. Komercyjny projekt. Klub nastawiony na zysk i wynik. Klub nie mający żadnych wartości. Klub z plastiku. Ralf Rangnick swego czasu celnie odbił piłeczkę mówiąc, że za 500 lat to nie będzie miało znaczenia, że RB Lipsk istnieje już 500 lat, a inne kluby 600. No, ale raczej do nikogo to nie trafiło – jeśli RB ma swoją tożsamość, to jest w nią wpisane z pewnością mierzenie się z ostracyzmem całej sceny kibicowskiej.
2. Bo to projekt, który musi wypalić. Dietrich Mateschitz i jego ekipa zrobili to wszystko z takim pomysłem, z tak zdrowymi strukturami, że lepiej chyba się nie dało. Stać ich było na to, by naściągać gwiazd i zrobić FC Hollywood? Oczywiście, że tak. Mogli działać bez wizji, szastać forsą, zwalniać trenerów, wymagać wyników na już, stworzyć coś na wzór Polonii Józefa Wojciechowskiego? Mogli. W tym projekcie jednak spina się wszystko, absolutnie wszystko.
Wiedzieli, że ostentacyjne rzucanie gotówką skończy się jeszcze większym brakiem akceptacji. Postanowili więc stworzyć maszynkę do wychowywania piłkarzy.
Mają niebywały skauting. Ściągają piłkarskich żółtodziobów i wznoszą ich na światowy poziom. Kto znał wcześniej Naby’ego Keitę? Kto słyszał o Kimmichu? Kto myślał, że tak rozwinie się Werner? Kto kojarzył Forsberga, Sabitzera czy Poulsena? Każdy z nich został wyselekcjonowany i ściągnięty za stosunkowo niewielkie pieniądze. Jasne, za wyjątkiem Keity, którego pozyskano za grubą kasę z Red Bulla Salzburg, ale to trochę inna historia, bo pieniądze po prostu przeszły z rąk do rąk (a sam Salzburg wyciągnął go z Francji za grosze).
Wraz z wynikami RB nie zmieniło swojej polityki – nadal nie sięga po uznane nazwiska, bardziej po piłkarzy na dorobku, ale dziś jest w stanie za nich więcej zapłacić. Świeży i sztandarowy przykład – Olmo, łakomy kąsek na rynku, za którego dano 20 milionów. Ciężko zakładać, że okaże się nietrafioną inwestycją.
Oparcie kadry na młodych piłkarzach. Nowoczesna akademia, która będzie wychowywać kolejne perełki. Współpraca z Red Bullem Salzburg, który jest poligonem dla piłkarzy, którzy nie są gotowi na Bundesligę. Zatrudnianie najlepszych trenerów. Sportowo – projekt kompletny.
3. Bo na własne oczy zobaczysz, czy Timo Werner dogoni Lewandowskiego. Jeśli ktoś ma zagrozić „Lewemu” w wyścigu o koronę króla strzelców, to tylko napastnik z Lipska. Na ten moment rywalizacja przedstawia się tak:
a) Robert Lewandowski – 25 bramek
b) Timo Werner – 21 bramek
c) Jadon Sancho – 14 bramek
Jest to zatem wyścig tylko dwóch prędkości. Werner znajduje się w wybornej formie i raczej nie może dziwić fakt, że regularnie toczą się spekulacje, czy Bayern zechce wyciągnąć go z Lipska. Swoją okazję już miał – „Bild” donosił, że Bawarczycy mieli Wernera na wyciągnięcie ręki, wystarczyło tylko położyć na stole 25 milionów. Władze monachijskiego klubu miały jednak zbyt duże wątpliwości, czy bazujący na szybkości Werner będzie mógł wykorzystywać swoje atuty. Były one na tyle duże, że transfer koniec końców upadł, a Werner przedłużył kontrakt z RB przez co jego cena znacznie wzrosła.
4. Bo przekonasz się, czy wypali Dani Olmo. Symboliczna chwila pokazująca miejsce, do którego dotarło RB Lipsk – gość budzi zainteresowanie całej Europy, wielkie marki nie przestają dzwonić, a on wybiera klub ze wschodu Niemiec. To w ogóle jest kariera nieoczywista – opuścić Barcelonę na rzecz Dinama Zagrzeb? Z ligi chorwackiej przyjmować zaproszenia na reprezentację? Nie dzieje się to codziennie. W Lipsku Olmo jeszcze nie zachwycił – ma na koncie asystę meczach, ale jeszcze nie ugruntował swojej pozycji i tylko dwa razy znalazł się w wyjściowym składzie.
5. Bo RB dało kiedyś zarobić Polakowi. A gdy ktoś oferuje rodakowi łatwą kasę, trudno nie pałać do niego sympatią. To było jeszcze w czasach, gdy RB był w czwartej lidze i przypominał szalony klub, który oczekuje wyniku na tu i teraz, a każdy rok bez awansu urasta do rangi tragedii. To wtedy RB zatrudniło Adriana Mrowca, oferując mu bardzo godziwe pieniądze (zdaniem niemieckich mediów – 30 tysięcy euro miesięcznie). Po dwóch tygodniach do klubu przyszedł Ralf Rangnick i zarządził radykalną rewolucję. No i Mrowiec… po ledwie dwóch tygodniach został pogoniony. Przytulił z klubu ogromną odprawę i mógł szukać sobie nowego pracodawcy.
***
2. BORUSSIA DORTMUND
1. Bo Borussia to kibicowski fenomen. Słynna „Żółta Ściana”. Najseksowniejsza trybuna w Europie, jedno z najbardziej szanowanych miejsc na mapie ultrasów. Fenomen frekwencyjny – nie ma meczu, by na 81-tysiączniku świeciły puste krzesełka. Na karnet czeka się w kolejce około dwudziestu lat. Żaden klub w Europie nie ma takiej publiki. Analogicznie – żaden klub Bundesligi nie odczuje braku kibiców tak bardzo, jak właśnie BVB.
2. Bo obejrzysz piękne starzenie się Łukasza Piszczka. Trochę kroiło się serce, gdy Piszczek kończył karierę reprezentacyjną, ale wiedział, że to konieczne, jeśli chce wydłużyć sobie karierę – i efekty widzimy. Za chwilę 35 lat na karku, a Polak nie zamierza oddawać pola młodszym. W ostatnich meczach zmieniła się jego rola – częściej gra półśrodkowego obrońcę (jak za Tuchela), podczas gdy na skrzydełku biega młodszy Hakimi. Patrzymy na noty „Kickera” – może „Piszczu” nie jest w czołówce swojego klubu, ale z dziesiątki nie wypadł, co jest krzepiącą informacją. Obecny sezon miał być dla Polaka ostatnim w karierze, ale kto wie, kto wie. Piszczek przyznawał ostatnio w „Kanale Sportowym”, że toczą się rozmowy w sprawie nowej umowy z BVB i wydaje nam się, że zakończą się one sukcesem.
3. Bo Borussia to klub, który szanuje Polaków jak żaden inny. I nie, nie dlatego, że inne kluby mają uprzedzenia czy coś w tym stylu – po prostu akurat tak się złożyło, że nasi rodacy występujący w BVB zapracowali sobie na przeogromny szacunek trybun. Wspominany z ogromną sympatią jest nawet Ebi Smolarek, który pozbawił Schalke tytułu mistrzowskiego. Na finiszu sezonu 06/07 klub z Gelsenkirchen mierzył się ze swoim odwiecznym rywalem – pierwszą sztukę zapakował Frei, drugą dołożył Polak, mistrzem został Stuttgart.
To oczywiste, że największym uwielbieniem cieszą się Łukasz Piszczek i Kuba Błaszczykowski. Gdy drugi z dwójki wymienionych odchodził z klubu, kibice zalali media społecznościowe hashtagiem #DankeKuba na niespotykaną dotąd skalę. Byli tacy, którzy odwracali się na moment od klubu, nawet Kevin Grosskreutz, inny z symboli trybun, otwarcie skrytykował Borussię. Na cześć Polaka raper „M.I.K.I.” nagrał piosenkę, trybuny uważały go za gatunek wymierający we współczesnej piłce. Podobny status ma właśnie Piszczek.
4. Bo możesz podziwiać najefektowniejsze wejście z buta w Bundesligę ostatnich lat. Erling Haaland, drodzy państwo. To nawet nie jest wejście z buta, to wjazd buldożerem, to totalna demolka, to załatwienie jednym ruchem ręki dwóch osiłków. Siedem bramek w 136 minut, łącznie 12 bramek i 2 asysty w 11 meczach, ledwie 20 lat na karku. Borussia już teraz wie, że dokonała mistrzowskiego ruchu, zwłaszcza, że zapłaciła za Haalanda „tylko” 20 milionów euro. Manchester United proponował więcej, ale droga rozwoju zaproponowana przez BVB okazała się dla młodego piłkarza bardziej interesująca.
Bo możesz połączyć mecze z oglądaniem Netflixa. Główną rolę w serialu „Sex Education” gra Jadon Sancho. Naprawdę, tak było!
Sex Education, Adam y Ola pic.twitter.com/KhaOHQprBM
— Agnes 💚 💜 (@Gigita_21) May 6, 2020
***
1. BAYERN MONACHIUM
1. Bo każdy mecz z Robertem Lewandowskim jest warty uwagi. O Bayernie napiszemy powściągliwie, bo to przewodnik raczej dla widzów nieśledzących na co dzień Bundesligi, a do śledzenia Bayernu po pierwsze – zachęcać raczej nie trzeba, po drugie – pisze się o tej drużynie dość często. Robert jaki jest, wszyscy wiemy. Czas ucieka, kiedyś obudzimy się w czasach, gdy odstąpi scenę młodszym. Celebrujmy moment, póki jest w gazie. Zwłaszcza, że sam powiedział ostatnio w niemieckich mediach, że… nigdy w życiu nie czuł się tak dobrze, jak teraz. Pandemia? Przerwa rozgrywkach? Oj, nie szukajmy wymówek!
2. Bo wyścig po tytuł może być pasjonujący. Jasne, to Bayern jest faworytem, to Bayern także rozdaje karty i nie musi się na nikogo oglądać. Borussię wyprzedza o cztery oczka, Lipsk o pięć. Sporo, natomiast szans na potknięcie się będzie co najmniej kilka. Najciekawiej będzie z pewnością…
a) 26 maja, gdy w meczu o sześć punktów Bayern wystąpi w Dortmundzie,
b) 6 czerwca, gdy Bayern uda się do Leverkusen,
c) 13 czerwca – do Monachium przyjedzie Gladbach.
Tak generalnie – do końca sezonu Bawarczycy zmierzą się tylko z dwoma słabiakami (Werder i Fortuna), poza tym każdy z rywali jest zdolny do tego, by sprawić niespodziankę. Ale wiadomo, to Bayern – forma życia rywala to nie wszystko, także i on sam musi mieć w trybach trochę piachu.
3. Bo przekonamy się, czy Hans-Dieter Flick to faktycznie rozwiązanie na lata. To prawdopodobnie trenerski wygrany roku. Objął Bayern jako trener tymczasowy – najpierw na dwa mecze, potem do zimy, potem do końca sezonu, a podczas przerwy spowodowanej pandemią Bayern zakomunikował, że zostaje na dłużej. Nowy kontrakt z niemieckim szkoleniowcem kończy się w 2023 roku – a przecież rok wcześniej Monachium organizuje finał Ligi Mistrzów i przed trenerem na pewno zostanie postawiona misja wygrania rozgrywek. To dowód na to, że Flickowi w Bayernie naprawdę ufają. Że – tak po prostu – mimo iż nie jest typowym trenerem, bo ostatnią drużynę prowadził samodzielnie w 2005 roku, przekonał do siebie władze niezwykle wymagającego klubu z Bawarii. Ale czy w Bayernie długi kontrakt sam w sobie coś oznacza? Nie żartujmy.
4. Bo zobaczymy, jak Neuer radzi sobie z rywalizacją. Dla bramkarza Bayernu to pozornie nic nowego – w reprezentacji toczy rywalizację z Marc Andre ter Stegenem, a więc doskonale wie, co to znaczy oddech na plecach poważnego bramkarza. W klubie jednak Neuer miał luzik-arbuzik. I choć Alexander Nuebel dołącza do Bawarczyków dopiero latem, rywalizacja już się zaczęła. Neuer broni swojej pozycji, jak może – póki co w gabinetach, bo niemieckie media donoszą, że niespecjalnie spodobał mu się pomysł ściągania drugiego bramkarza z papierami na naprawdę poważne granie. O ile Ulreich pełni raczej rolę maskotki, o tyle Nuebel swoje ambicje ma i spełnienie ich miał nawet zagwarantować w kontrakcie. Co na to Neuer? Słabe występy jego pozycji negocjacyjnej raczej nie poprawią.
5. Bo wyrobisz sobie zdanie, czy Bayernowi faktycznie potrzebna jest rewolucja. Często słyszy się w ostatnich latach o rewolucji w Bayernie, no i masz ci los – znów prawdopodobnie do niej dojdzie. Wprawdzie skala jej nie będzie wielka, nic na kształt pożegnania Ribery’ego i Robbena, piłkarzy ciągnących Bayern przez lata, raczej się nie stanie, ale faktem jest, że znów monachijski gigant może rezygnować z usług swoich zawodników. Kto znalazł się na celowniku? Świetnie poinformowany „Bild” uważa, że…
– Javi Martinez,
– Jerome Boateng,
– Corentin Tolisso,
– Philippe Coutinho.
Losy ostatniego były przesądzone już w zasadzie w momencie, gdy przychodził do Bayernu, bo wątpliwe było już na starcie, by niemiecki gigant – który raczej rozsądnie podchodzi do tematu wydawania pieniędzy – pokrywał ogromną sumę odstępnego. Rola Martineza i Boatenga słabnie coraz bardziej, z kolei Tolisso nie odpalił tak, jak zakładano. Dla kontrastu – Bayern przedłużył ostatnio umowę z Thomasem Muellerem, taki sam scenariusz ma czekać Davida Alabę i Manuela Neuera.
***
No to co, przywdziewamy barwy Paderborn, Augsburga czy Wolfsburga i śledzimy!
JAKUB BIAŁEK
Fot. newspix.pl / własne