Reklama

Beniaminek mistrzem, projekty Romanowskiego i Ptaka, powojenna Warta Poznań

redakcja

Autor:redakcja

15 maja 2020, 18:14 • 40 min czytania 15 komentarzy

Polski finalista Pucharu Intertoto, który konsekwentnie robił wyniki bez kasy. Polonia według projektu Janusza Romanowskiego, którego perłą w koronie był Emmanuel Olisadebe. Polskie Leicester, czyli Piast Gliwice. Beniaminek, który został mistrzem Polski. Mistrzowska Warta Poznań tuż przed tym, zanim sprowadził ją do parteru stalinizm.

Beniaminek mistrzem, projekty Romanowskiego i Ptaka, powojenna Warta Poznań

Zapraszamy na kolejną część naszego rankingu.

***

50 MIEJSCE – RUCH CHORZÓW 1995-2003

Reklama

Lata dziewięćdziesiąte w polskiej lidze to lata systemowego funkcjonowania bez pieniędzy.

Nie było kasy z tytułu praw TV. W kraju szalało bezrobocie, ekonomicznie Polska dopiero stawała na nogi po transformacji. Prawie każdy w lidze zadawał sobie pytanie:

Skąd brać szmal?

Przecież nawet Widzew Łódź w swoim szczytowym momencie tamtych lat, gdy wchodził do Ligi Mistrzów, nie płacił miesiącami zawodników, a po kraju poruszał się dziurawym autokarem. Jak to w ogóle działało?

Prezes Ruchu Chorzów w latach 94-03, Krystian Rogala, po latach dla strony „Niebieska Trybuna” tłumaczył schemat. Otóż prawie wszyscy – chyba, że mieli możnego sponsora, ale nie miał go prawie nikt – żyli ponad stan. Jak wpadły jakieś pieniądze, to się akurat część długów spłaciło. Ale generalnie długi były wliczone w funkcjonowanie klubu piłkarskiego. Rogala mówił: – Nie mieliśmy alternatywy. Mogliśmy albo zaakceptować takie warunki gry i w nich uczestniczyć, albo błąkać się gdzieś po niższych ligach grając juniorami.

Grało się za pieniądze, których nie było. Jedni nie mieli ich bardziej, inni mniej, ale to był standard. Przykładowo, Śrutwa po latach przyznawał że nie chciał odchodzić do Legi – jedynego klubu, który reprezentował poza Niebieskimi – został niemal wypchnięty przez prezesa, żeby Niebiescy coś zarobili. Co ciekawe, w połowie lat 90-tych w Ruch chciał wejść Opel, ale postawił warunki: zmianę nazwy. Akurat był to jedyny w polskiej piłce moment, gdy takie zmiany się zdarzały, a nie ustrzegła się jej nawet Legia czy Polonia. Rogala postawił veto. Na testach w Ruchu był wówczas również Emmanuel Olisadebe i chciano go w klubie, ale menadżer zabrał do Polonii.

Reklama

Dzisiejszym prezesem Ruchu Chorzów jest Seweryn Siemianowski, który w tamtym zespole odgrywał może nie pierwszorzędną rolę, ale był solidnym wyrobnikiem. Tak obecny prezes Niebieskich wspominał ówczesną sytuację Ruchu:

„Tu gdzieś się zapożyczyło, znajomi pomogli, rodzina. Ale było bardzo ciężko. Oszczędnie żyliśmy. Ja w Ruchu zarabiałem minimalne pieniądze, to była wtedy częsta praktyka wobec wychowanków. Takie stypendium. Ale czasem premia wpadła za wygrany mecz, te premie były większe i z boiska można było troszkę pieniędzy ściągnąć. Dlatego niejednokrotnie człowiek z kontuzją grał, na tabletkach przeciwbólowych, żeby być na tym boisku i wygrywać. Miałem nawet taką sytuację, gdzie dostaliśmy premię, a od razu kolega do mnie przyszedł pożyczyć. Powiedziałem:

– Chopie, ja mam rachunki niepoopłacane.

Była też renta po ojcu, dopóki się uczyłem, dlatego też długo się uczyłem – do 25 roku życia. Nie ukrywam, to też zmotywowało, żeby pójść na studia. Na pewno wiem, że w życiu często nie jest różowo, ale też że determinacją można zmienić swój los”.

Mariusz Śrutwa: – Z perspektywy trzeba prezesa podziwiać, że tak potrafił Ruch prowadzić. Dzisiaj, po trzech miesiącach bez wypłat, piłkarze rzuciliby papierami. Natomiast prezes Rogala zawsze umiał coś wymyślić, jakoś nas przekonać. Śmialiśmy się, że zdobył najtańszy Puchar Polski, gdzie okazało się, że premia za wygrany finałowy mecz nagle jest również premią za całe trofeum.

A jednak Ruch potrafił w tamtych latach pokazywać się z bardzo dobrej strony. Może nie stanowił jakiejś ligowej potęgi, ale miał bardzo udane wyskoki. Weźmy taki sezon 95/96. Ruch w drugiej lidze. A jednak, mimo gry na zapleczu, sięga po wspomniany przez Śrutwę Puchar Polski, bijąc po drodze Legię, a w finale radząc sobie z GKS-em Bełchatów. I, w zasadzie jak się spojrzy na skład Ruchu… Jakim cudem ta ekipa była w drugiej lidze? Mariusz Śrutwa, Mirosław Bąk, Piotr Rowicki, Dariusz Gęsior, Witold Wawrzyczek, Marek Wleciałowski, Dariusz Fornalak, Marcin Baszczyński, Ryszard Kołodziejczyk, Mirosław Jaworski, Mirosław Mosór, Piotr Lech.

Mariusz Śrutwa: – Cała drużyna była silna, stanowiliśmy jedność. Może to dwuznacznie zabrzmi, ale gdyby tamte czasy nie skutkowały tym, że kilka lat później odbywały się wycieczki do Wrocławia, a skala procederu była ogromna, myślę że tamten Ruch mógł pokusić się o mistrzostwo kraju. Byliśmy klubem liczącym się, ale biednym, a z racji biedy na marginesie. Uważam też, że ówczesna liga była mocniejsza niż dzisiaj. Dużo więcej grało zawodników prezentujących poziom wyższy, może nawet europejski. Nie mówię tego by grzebać w starych czasach, jestem daleki od mówienia, że my byliśmy wspaniali, a dzisiejsi są beznadziejni. Ale proszę obiektywnie zobaczyć po pozycjach konkretnych drużyn, ilu było uzdolnionych w każdej drużynie zawodników.

Drugoligowiec w następnym sezonie zagrał w Pucharze Zdobywców Pucharów. W pierwszej rundzie wyeliminował klub z Walii, a potem trafił na Benfikę. Na wyjeździe, wiadomo, 1:5. Ale i tak dwumecz arcyprestiżowy: dość powiedzieć, że na Ruch pofatygował się wtedy Eusebio. Historia jest taka, że operatywny, komunikatywny Rogala tak się już w Lizbonie zakręcił, że koszulkę Joao Pinto otrzymywał w szatni Benfiki. Gdy opowiedział, jak bardzo chciałby poznać Eusebio, Portugalczycy powiedzieli, że dziś go w klubie nie ma, ale przyjadą z „Czarną Perłą” do Chorzowa. Słowa dotrzymali.

Jeśli chodzi o europejskie puchary, to najbardziej pamiętną kartę Ruch zapisał… w Pucharze Intertoto. Dużo to czy mało? Raczej byśmy doceniali, szczególnie patrząc na to z kim rywalizowali Niebiescy: wyelliminowana Austria Wiedeń, szwedzkie Orgryte, portugalska Estrela Amadora, Debreczyn. Klub jeździł po Europie w interesujący sposób. Do Szwecji – dwa dni podróży, w tym część również wodolotem. Do Portugalii rozklekotanym białoruskim samolotem, którego nie chciano wypuścić z lotniska w Lyonie. A jednak szło świetnie i dopiero w finale za mocna okazała się Bologna, która potem dotarła do półfinału Pucharu UEFA.

Wleciałowski: – Dziennikarze mówili o transferach Sampdorii. O sprowadzonym Signorim, Ingessonie, Brazylijczyku Luciano. Trener odpowiedział na to „A my, drodzy państwo, sprowadziliśmy Pietruszkę”. Robert Pietruszka był osiemnastoletnim juniorem wyciągniętym z rezerw. Przed meczem trener Lenczyk pokazał nam skład Włochów. „Zobaczcie, kto to jest? Jakiś Paramatti – Sratti. Kogo tu się bać?”.

Swoją drogą, na Intertoto Ruch finansowo stracił, i to dosyć mocno. Rogala podobno się przeliczył – w półfinale Ruch miał trafić na Hansę Rostock, gdzie Rogali bardzo na tym meczu zależało, byłby to dochodowy dla klubu dwumecz, bo miała transmitować spotkanie niemiecka stacja. Obiecał duże premie za przejście Amadory. Amadora po karnych została pokonana, ale Hansa odpadła z Węgrami…

W sezonie 99/00 Ruch zdobył ligowy brąz, tylko za Polonią i Wisłą. To była już dużo młodsza drużyna, ale wciąż ze Śrutwą czy Bizackim, wciąż z tym samym duchem klubu. Miejsce medalowe przełożyło się na grę z Interem Mediolan. Ale w takich warunkach klub nie mógł funkcjonować wiecznie – i tak cud, że udało się zrobić wtedy takie rezultaty.

***

49. GWARDIA WARSZAWA 1969-1975

Są drużyny, które zapisały się w pamięci kibiców wieloletnią dominacją, trofeami oraz medalami na krajowym podwórku. Są takie, których największym atutem byli piłkarze, zazwyczaj największe sukcesy świętujący w reprezentacji, a nie w barwach macierzystego klubu. A są i takie, które miejsce w historii wydrapały sobie kultowymi meczami, które zapadły w pamięć mocniej niż całe sezony dobrego grania.

W tej ostatniej grupie bez wątpienia znajduje się warszawska Gwardia z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. W lidze? Tak naprawdę tylko jeden brązowy medal, nic specjalnego, jakieś dwa szóste miejsca to przecież żaden sukces. W Pucharze Polski też bez zwycięstwa, choć oczywiście należy szanować i finał z sezonu 1973/74, i półfinał z 1968/1969, gdy Gwardia dobiła do najlepszej czwórki jeszcze jako II-ligowiec. W kadrze? Tak, był tutaj Władysław Żmuda, pojechał jako zawodnik Gwardii na pamiętny mundial ’74, ale to zdecydowanie za mało. Terlecki był jeszcze młodzikiem, Kraska zagrał na Igrzyskach w 1972 roku, ale wypadł z kadry jeszcze przed Wembley.

Natomiast Gwardia ma coś, czego nie ma nawet wielu mistrzów Polski. Ma historię międzynarodową, i to z gatunku tych „właściwie nie jesteśmy w stanie w to uwierzyć”.

W sezonie 1973/74, Puchar Włoch miał nieco inny format, niż ten obecny. Otóż wówczas całość przypominała bardziej Ligę Mistrzów, i to z pamiętnego okresu grania w dwóch fazach grupowych. Z jednej strony natłok meczów mógł wymuszać na mocniejszych ekipach delikatne lekceważenie tych rozgrywek, z drugiej – o triumf było zdecydowanie ciężej, bo nie wystarczyły pojedyncze udane mecze połączone z fartem przy losowaniu. I tak Bologna najpierw wyszła z grupy, w której znajdowała się z Napoli czy Genuą, a następnie wygrała w świetnym stylu „półfinał” z Interem, Milanem (obrońcą tytułu) i Atalantą Bergamo. Po emocjonującym finale, wyrównaniu w 90. minucie po golu Salvodiego oraz zwycięskich rzutach karnych, Bologna wzniosła Coppa Italia i zapewniła sobie udział w Pucharze Zdobywców Pucharów 1974/75.

To nie była byle jaka ekipka. Savoldi, król strzelców Pucharu Włoch, właśnie szykował się do debiutu w reprezentacji Włoch oraz dużego transferu do Neapolu. Landiniego Bologna wyciągnęła z Juventusu. Eraldo Pecci za moment miał trafić do Torino, z którym wygrał kilkanaście miesięcy później Serie A. Dowodził nimi też nie byle jaki trener – Bruno Pesaola, trener sezonu w 1970 roku, miał już w CV i wygraną ligę z Fiorentiną, i Puchar Włoch z Napoli oraz Bologną. Jak już się domyślacie – ta potężna zgrajka przyjechała do Warszawy na niespecjalnie powalający obiekt Gwardii i wyłapała tu w czapkę od młodych chłopaków z nielubianego milicyjnego klubu.

Tak, wygrany dwumecz z TAKĄ Bolonią to coś, co waży więcej od niektórych srebrnych medali. Zwłaszcza, że Gwardia była już wtedy u kresu sił – milicjanci zdecydowanie przegrywali z wojskiem i górnictwem, przez co taśmowo zmuszeni byli oddawać swoje perełki. Do Włoch warszawiacy udali się już bez Władysława Żmudy (Śląsk Wrocław), Zbigniewa Pocialika (Beveren), Ryszarda Szymczaka (Boulogne) czy Bohdana Masztalera (Odra Opole).

Obraz może zawierać: 11 osób, ludzie siedzą, tekst „WARSZAWSKI KLUB SPORTOWY „GWARDIA" 1974-75”

Fot. Polska Piłka Nożna 1945-1990

A jednak. Najpierw sensacyjne 2:1 na własnym terenie, mimo że do przerwy Włosi prowadzili po golu niezawodnego Savoldiego. Co ciekawe – na trybunach trochę ponad 3 tysiące widzów, doskonale obrazujące, dlaczego Gwardia nie miała zbyt wiele argumentów w walce z kochanymi przez Polaków drużynami. Później, już w Bolonii, gol Terleckiego na 1:1 w 20. minucie. Potem wprawdzie strata gola, ale dzielna obrona aż do końca dogrywki. Rzuty karne i bezprecedensowe zwycięstwo. Jak bardzo bezprecedensowe? Ha, dotarliśmy do wpisu na profilu facebookowym Bolonii – po prostu zdjęcie z tego meczu i krótkie pytanie: „byłeś tam”? Komentarze to balsam na zbolałe serca ostatnich fanów Gwardii.

– Co za poniżenie! – pisze Andrea Mangano. – Przeraźliwie zimno, ogromne rozczarowanie – dodaje kolejny starszy kibic. – Miałem 8 lat, wciąż pamiętam jęk zawodu całego stadionu po karnym Battisodo.

Dla Włochów czarna karta, dla Gwardii jedna z najfajniejszych przygód, choć przecież trzeba przyznać – wcale nie pierwsza. Przejście Bologny to faktycznie wyczyn ostatni, dokonany już po pierwszej części demontażu, w dodatku będący konsekwencją awansu do finału Pucharu Polski. Ale już wcześniej Gwardia notowała świetne występy w Europie. Można nawet stwierdzić, że w sumie w przeciwieństwie choćby do omawianego nieco niżej Lecha – to drużyna stricte pucharowa.

Jeszcze w końcówce lat sześćdziesiątych Gwardia przeszła Vojvodinę Nowy Sad, potem zaś stoczyła bardzo wyrównany bój ze Szkotami z Dunfermline. Rok później, w Pucharze INTERTOTO, Gwardia rozjechała Aalborg 7:1, wygrała też 5:1 i 3:0 z austriackim Swarovski Wattens. Tylko z Banikiem wyszli na minus – remisując u siebie, przegrywają 0:1 na wyjeździe. To europejskie przetarcie bardzo przydały się w sezonie 1973/74, gdy Gwardia w przededniu mundialu 1974 zmierzyła się z Ferencvarosem i Feyenoordem. Węgrzy przegrali 0:1 i 1:2. Holendrzy to nieco dłuższa historia. Na początku spoiler: tak, Gwardia przegrała ten dwumecz. Ale teraz rozwińmy, z kim przyszło jej się mierzyć i jaki ta porażka miała wymiar.

Brak dostępnego opisu zdjęcia.

Dwumecz z Bologną, źr. La Nostra Serie A

Po pierwsze – już w Rotterdamie Gwardia solidnie napsuła krwi gospodarzom, do przerwy prowadziła 1:0 po golu Szymczaka. Przegrała 1:3, ale to nie był wynik, który przekreślał milicyjnych w rewanżu. Zwłaszcza, że na rewanż Feyenoord przyjechał bez Dicka Schneidera i Rinusa Israela. Gdy Szymczak powtórzył wyczyn z pierwszego meczu i dał Gwardii prowadzenie na parę minut przed przerwa, awans był już naprawdę blisko. Holendrzy zdołali obronić „zwycięskie” 0:1, ale chyba nikt nie przypuszczał, że lekceważeni Polacy tak twardo postawią się wicemistrzom Holandii. Tu właśnie jest ten drugi czynnik, który sprawia, że dwumecz miał wyjątkowy smak. Feyenoord szedł właśnie po dublet, a jego piłkarze – po finał mundialu w 1974 roku. Van Hanegem, Jansen, De Jong, Rijsbergen, Treijtel – cała piątka musiała uznać wyższość Gwardii w Warszawie, by chwilę później zapakować się do RFN i przywieźć z imprezy wicemistrzostwo świata.

Aha, sam Feyenoord w Pucharze UEFA zabrnął całkiem daleko – mianowicie do finału. A i tam ograł Tottenham. Gwardia przegrała z późniejszym triumfatorem. Na koniec jeszcze relacja naocznego świadka. Śp. Stanisław Terlecki wprawdzie miał talent do opowiadania i być może nie wszystko trzeba traktować jak film dokumentalny, mimo wszystko jednak mamy obraz, jakiego typu drużną była ówczesna Gwardia. To fragment jego autobiografii „Pele, Boniek i ja”.

Wylosowaliśmy fatalnie, bo Feyenoord Rotterdam, którego wszyscy piłkarze byli wyżsi od naszego najwyższego zawodnika, bramkarza Zbigniewa Pocialika. W Rotterdamie nie grałem i ulegliśmy późniejszemu zdobywcy głównego trofeum 1:3, ale w rewanżu wystąpiłem w podstawowym składzie. Gdy Holendrzy zobaczyli mnie wychodzącego z szatni na boisko, wybuchnęli śmiechem. Nie mogli uwierzyć, że rywale wystawiają przeciwko nim takiego dzieciaka. No cóż, rzeczywiście nie wyglądałem wtedy nawet na te 17 lat, ale Przed przerwą wkręciłem w ziemię ich lewego obrońcę, przerzuciłem piłkę nad bramkarzem, a Rysiek Szymczak strzelił do pustaka. Przeciwnik dostał cykora, bo po przerwie miałem już dwóch opiekunów. Potem Pociał obronił rzut karny i… pamiętam jak dziś. Pięć minut do końca. Wykładam Masztalerowi piłkę na piąty metr. Bogdan w takich sytuacjach nie pudłował nigdy, a tego dnia przestrzelił. Odpadliśmy.

Za to z Bologną przeszli dalej. Takich pucharowych drużyn nie mieliśmy już później za wiele.
***

48. RUCH CHORZÓW 1989

I jeszcze Ballack.

Wiecie skąd to?

Zapewne tak.

Skład Kaiserlautern 97/98 wszedł do obiegu piłkarskich powiedzonek. I jest za tym dość konkretna przyczyna:

Beniaminek, który sięga po mistrzostwo? Rzecz szczególna. Rzecz niebywała. Im się udało. Nottingham Forest w sezonie 77/78 również. W tym samym sezonie co Nottingham, tytuł zdobyło we Francji Monaco.

Polskim Kaiserslautern 97/98 był Ruch Chorzów w sezonie 88/89. To nie tylko ostatni tytuł mistrzowski Niebieskich – to na wiele lat ostatni ligowy triumf klubu z Górnego Śląska, aż do tytułu Piasta. Wymowne nawet, że Ruch, tamtym mistrzostwem, przeskoczył Górnik w klasyfikacji medalowej: zrównał się w liczbie mistrzostw – po czternaście – ale miał więcej medali pośledniejszego kruszcu.

Zaczęło się od trzęsienia ziemi. Spadek do II ligi był czymś niebywałym: przecież wcześniej Ruch nie spadł nigdy. Klub miał już wtedy problemy organizacyjne, wspomagająca go huta niedomagała. Kluczowe jednak, że na klub nałożono obustronny transferowy zakaz (informacja za „Przeglądem Sportowym”), więc kadra się siłą rzeczy utrzymała. Szatnia była więcej niż zgrana – zdecydowana większość piłkarzy to chłopaki z regionu.

Zespół prowadził Jerzy Wyrobek, kluczowymi postaciami byli Krzysztof Warzycha, Mirosław Bąk, Dariusz Gęsior, Krystian Szuster, Waldemar Waleszczyk, Mirosław Sewczyk, Dariusz Fornalak, Albin Wira, Ryszard Kołodziejczyk i – a jakże – Waldemar Fornalik. Jak widać sztukę triumfów wbrew wszystkiemu Fornalik poznał o wiele dawniej niż wszyscy myślą.

Fornalik Fornalikiem, niekwestionowaną gwiazdą był jednak „Gucio” Warzycha, który pół roku po tytule wyjedzie do Panathinaikosu – ten transfer wtedy postrzegano jako sportowy zjazd. Nawet Warzycha w wywiadzie dla „PN” mówił, że Ruch ograłby Koniczynki w bezpośrednim meczu. Zainteresowany snajperem Niebieskich był też HSV, ale Grecy byli konkretniejsi – rzucili od razu milion marek.

Można wypominać Warzysze brak sukcesów z kadrą. Ale jest niezwykle konsekwentny w swojej karierze: lata 74 – 89 Ruch Chorzów (tak, wliczamy juniorskie), potem do końca kariery, czyli do 2004, Panata. I ciągle bramki, bramki, bramki…

Tu Warzycha w podsumowaniu „Piłki Nożnej” po sezonie 88/89:

„Piłka Nożna” pisała po sukcesie Ruchu:

„Niewiele jest drużyn, które ledwie pojawiły się w ekstraklasie, już sięgały po mistrzostwo Polski. Ruch zrobił to po jednorocznej kwarantannie w drugiej lidze. Ile przeżyliśmy tak błyskotliwych karier? W latach trzydziestych sztuki tej dokonała tylko Cracovia, w lidze powojennej bliskie (zaledwie) tego wyczynu były: Zagłębie Sosnowiec, GKS Tychy i Wisła Kraków. (…). Ruch jest drużyną rozwojową, młodą, ale żeby odegrać odpowiednią rolę na międzynarodowej arenie musiałby wymienić najsłabsze ogniwa. Czy go na to stać? (…) Chorzowianie w luksusy i zbytki nie opływali, starali się do maksimum wykorzystać posiadany materiał ludzki”.

Finisz sezonu Ruch miał piorunujący:

0:0 na Legii
4:0 z Widzewem u siebie
Arcyprestiżowe 2:1 na Górniku Zabrze
2:1 z Olimpią Poznań
1:0 na Śląsku Wrocław
4:1 u siebie z Górnikiem Wałbrzych przy trzynastu tysiącach widzów.

Warto też podkreślić, że Ruch wygrał ligę z zapasem sześciu punktów, czyli nie zostawił pola do dyskusji kto był lepszy. Sześciokrotnie wygrywał też za trzy punkty, jak wtedy premiowano wygraną minimum trzema bramkami.

I tylko szkoda, że zamiast święta, na stadionie doszło do jednej wielkiej zadymy.

Pucharu Europy Ruch nie zawojował – 2:6 w dwumeczu z CSKA Sofia do galerii chluby polskiego futbolu nie należy.

47. ZAGŁĘBIE LUBIN 2005-2007

Mistrz Polski.

Lubinianie nie mieli ani jakiegoś wyjątkowo efektownego sezonu, ani żadnej interesującej przygody w pucharach, nie dostarczyli niezapomnianych piłkarzy do reprezentacji Polski, a w sumie po latach z tego okresu równie często jak tytuł mistrza, wspomina się pamiętny mecz z Cracovią.

Oczywiście, wyścig z GKS-em Bełchatów będziemy pamiętać latami, bo rzadko się zdarza, by w aż taką zapaść wpadły jednocześnie wszyscy najsilniejsi, wówczas przede wszystkim Legia Warszawa i Wisła Kraków. Będziemy pamiętać prezesa Roberta Pietryszyna, który dał się poznać jako zręczny, dynamiczny i nowoczesny menedżer, zdecydowanie wyróżniający się na tle prezesów w brązowych garniturach, wyspecjalizowanych w „zjazdach” i „walnych zebraniach”. Będziemy pamiętać trenera Michniewicza, dla którego był to kolejny sukces po Pucharze Polski z Lechem Poznań. Będziemy pamiętać Manuela Arboledę w koszulce z kultowym napisem, będziemy pamiętać nawet wiecznie obrażonego na cały świat Iwańskiego, który w barwach „Miedziowych” miewał naprawdę świetne momenty.

Natomiast to Zagłębie… Sporo o tym klubie i tym czasie mówi fakt, że trener-mistrz Polski został zwolniony 3 miesiące po triumfie, co zresztą część drużyny uczciła imprezą.

– Miałem świadomość, że wielu chłopaków nie było gotowych na sukces. Oszaleli. Zepsuli się. To w ogóle chyba problem mniejszych klubów, które nagle otrzymają taką dawkę szczęścia. Pamiętajmy, że piłkarze mieli u mnie naprawdę dobrze. Jeżeli drużyna zajmowała jedno z dwóch pierwszych miejsc, dostawali 200 tysięcy za każdy mecz. Nawet dziś to olbrzymie pieniądze, a wtedy byliśmy w czubie przez cały czas. Pięć spotkań i wpada bańka, czyli równowartość premii za mistrzostwo w wielu klubach. Dobrze płaciłem też trenerowi i dyrektorom. Widziałem, że każdemu zależy. Mieli pieniądze i poczucie zwycięstwa – wspominał po latach Robert Pietryszyn.

KGHM wówczas nie szczędził pieniędzy, a Pietryszyn czuł, w jaki sposób trzeba je wydawać. Jeszcze raz jego wspomnienia z Weszło.

Pracowałem zaledwie dwa lata – od sierpnia 2006 do sierpnia 2008. Pamiętam pierwszy dzień w klubie. Wchodzę, a tam boazeria jak z „Piłkarskiego Pokera” z lat 80., wkoło puchary obsiane pajęczyną, biurko paździerzowe, jak w starych zakładach, stary telewizor z pokrętłami, wykładzina obsikana i pogryziona przez psa. Pomyślałem: „w co ja się wpakowałem?”. Zacząłem czytać fora internetowe i jakie opinie? Kolejna zmiana, kolejny wariat, kolejny ignorant nic nie wie. Zhejtowali mnie od razu. Wracam do domu i mówię żonie: „słuchaj, popełniłem błąd, rezygnuję, bo nie daję sobie rady”. Inny świat. Byłem członkiem zarządu innej spółki, a tu taki syf. Przez cztery dni miałem kryzys. W końcu zmotywował mnie kolega. Pomyślałem, że najpierw trzeba zmienić podejście pracowników klubu. Pokazać im, że nastąpiła zmiana w klubie. Postanowiłem, że od razu odnawiamy wszystkie korytarze. Zmieniamy lamperię, kładziemy nową podłogę i instalujemy halogeny. Po jakimś czasie podchodzi trener bramkarzy, który pracował w klubie od kilkunastu lat i mówi: „zaczynam w pana wierzyć”. Wtedy uwierzyłem, że to ma sens. Pomyślałem: „dobra, no to jedziemy!”.

Kto wie, jak to wszystko wyglądałoby, gdyby nie… wybory w 2007 roku. O ile Michniewicz odszedł w dość kuriozalnych okolicznościach, rozstając się jednocześnie ze swoim asystentem Rafałem Ulatowskim, o tyle Pietryszyna zamiotła polityka. Generalnie jednak zdaje się, że w tak niewielkim ośrodku, przy tak ogromnych nakładach na drużynę, w dodatku z tak silnymi charakterami, jak te budujące mistrzowskie Zagłębie, sukces można było robić na wyjątkowo krótkim dystansie.

46. PIAST GLIWICE 2016-2019

Polskie Leicester City tak naprawdę przebiło romantyzmem swój angielski odpowiednik – głównie dlatego, że w wyścigu mistrzowskim udział wzięło aż dwa razy. Za pierwszym – Piast do końca trzymał w szachu Legię, która była przecież o wiele silniejszym klubem niż obecnie. To była batalia, która być może zasługuje na równie gromkie brawa, jak ubiegłoroczny wygrany wyścig. O ile w sezonie 2018/19 Piast walczył z Legią Carlitosa, Cafu i Nagy’a, o tyle Piast 2015/16 bił się z Czerczesowem, który miał do dyspozycji Nemanję Nikolicia, Ondreja Dudę, a wiosną również Kaspra Hamalainena.

Może zestawmy najlepszych strzelców? W Piaście był to Josip Barisić z 11 bramkami, podczas gdy Legię do mistrzostwa prowadził Nikolić z 28 golami. Przy całej sympatii – gdzie Hebert, gdzie Korun, a gdzie ówcześni Pazdan, Lewczuk, Jędrzejczyk czy Rzeźniczak. Tamten zespół naprawdę przygotowywał się już mentalnie i czysto piłkarsko do skoku w nową rzeczywistość, jaką dla polskiego klubu była faza grupowa Ligi Mistrzów. Oczywiście, po drodze miewał wręcz epickie potknięcia, ale mimo wszystko – Piast powinien łyknąć mniej więcej z porównywalną łatwością, jak chwilę później łyknął Dundalk. Tymczasem banda Latala jak ta wioska Galów – broniła się do ostatniej kolejki. Czerczesow był nawet zmuszony wykonać gambit, poświęcając partię z Lechią w 36. kolejce, by wyjść wypoczętym na Pogoń Szczecin na własnym terenie. To ryzyko się opłaciło, ale dzięki temu Piast musiał przygotować specjalne mistrzowskie koszulki, bo przecież nie było wykluczone, że to właśnie Gliwice zaliczą mistrzowską fetę.

W 2016 roku się tego nie udało dokonać, ale na tym właśnie polega wielkość Piasta – przebudował się, odświeżył i wrócił po swoje trzy lata później. Mimo że nie dysponował takimi finansami jak Lech Poznań czy Legia Warszawa, mimo że nie miał takiego dopływu wychowanków z wymuskanych akademii, mimo że nie miał w swojej talii takich kart przetargowych jak piękne miasto, fanatyczni kibice, bogata historia albo chociaż jakieś szanowana i ceniona w Polsce dyskoteka. A jednak. Trzy lata wystarczyły, by zamienić się z Legią kolejnością w tabeli, nie wspominając o odstawieniu gdzieś na boczny tor Lecha Poznań i Jagiellonii Białystok, najpoważniejszych konkurentów w walce o miejsce u boku Legii.

Trudno pisać o tej ekipie bez sympatii. Poczynając od Waldemara Fornalika, który wycisnął z każdego ze swoich piłkarzy jakieś 110% potencjału, kończą na Badii, który na boisku odgrywał już nieco mniejszą rolę, za to w wyjątkowy, znany tylko Hiszpanom sposób, scalał całą szatnię. Pisaliśmy o tej „dynastii Piastów” całe reportaże, ale wspomnijmy raz jeszcze, czemu oni sami o sobie mówili z takim ciepłem i przejęciem.

Wychodząc w tygodniu na kawę, na kanapkę na obiad, bardzo łatwo jest ich spotkać w dużej grupie. A to w śniadaniowni na rynku, a to znów w kawiarni przy niezbyt lubianym (eufemizm) przez gliwiczan woonerfie, czyli ni to ulicy, ni to deptaku. Nigdy nie odmawiają krótkiej rozmowy, wspólnego zdjęcia.

– To jest super. Wychodzimy gdzieś razem, ostatnio na przykład byłem na śniadaniu z „Fero” (Frantisek Plach – przyp.red.), Alexem, Korunem. Dzień wcześniej akurat wyszedłem z żoną, ale w tym samym miejscu akurat umówiło się sześciu innych chłopaków. Ludzie podchodzą, a dla nas to jest super sprawa. Nie jesteśmy Cristiano Ronaldo, ja lubię rozmawiać z ludźmi, chłopaki też – mówi Gerard Badia.

Zdecydowana większość z nich mieszka w ścisłym centrum, w dużej mierze odpowiedzialny jest za to właśnie Badia, który każdemu nowemu poleca, by wziął sobie mieszkanie blisko rynku. Bo skoro on sam tam właśnie mieszka, to będą mogli razem gdzieś wyskoczyć.

– Spędzam z nimi więcej czasu niż z własną rodziną. To, co tutaj mamy, co jest między nami, tego nie ma żadna inna drużyna w Polsce – mówił kapitan gliwiczan w przeddzień spotkania z Lechem Poznań. Hiszpan zdradził też, że po sezonie sześciu-siedmiu piłkarzy Piasta – w tym on sam – wybiera się wspólnie na krótki urlop. Powiedział, że gdy usłyszał o tym Javi Hernandez, nie miał już wątpliwości, że Piast będzie mistrzem Polski. „Wyglądacie tak dobrze na boisku, a do tego jesteście przyjaciółmi. Jeśli wy nie zdobędziecie mistrzostwa, to kto?”. Takiej treści SMS-a dostał od Hiszpana grającego w Cracovii.

To fragment naszego reportażu bezpośrednio po mistrzostwie, ale tak naprawdę ta atmosfera nie zmienia się już od wielu miesięcy. Dlatego przy Piaście czuliśmy nieco mniejszy dyskomfort, niż przy Zagłębiu, gdzie jednostkowy wyczyn został bardzo szybko przemielony odejściem jego dwóch głównych architektów. Z drugiej strony jest też ta czarna strona. Wyprzedaż klejnotów rodowych, czyli transfery Valencii, Dziczka i Sedlara, bez sprowadzenia logicznych następców. Totalna kompromitacja z Rygą. Wcześniej głupie odpadnięcie z BATE.

Taka jednak jest chyba cena oglądania mistrzów w stylu Leicester City.

45. ZAGŁĘBIE LUBIN 1989-1991

Zagłębie Lubin nie znaczyło za PRL wiele – ot, klub niższych lig. Już druga liga była przyjmowana jako wydarzenie. W połowie lat osiemdziesiątych awansowali jednak do pierwszej ligi – byli tutaj przeciętniakiem, więc nikogo nie dziwił ich spadek w sezonie 87/88.

W klubie działał już jednak wtedy Jerzy Koziński, a Zagłębie pierwszy raz mocno odczuło wsparcie kopalni. Zrodził się mocarstwowy plan. Miasto się rozwijało, między 1975 a 1990 niemal podwoiło swoją populację – klub miał być wyrazem tej transformacji, co zgrywało się z otwarciem w 1985 stadionu 40-lecia Powrotu Ziem Zachodnich i Północnych do Macierzy na 35 tysięcy mieszkańców, a także meczem kadry w tym miejscu.

Mało, że Miedziowi błyskawicznie wrócili do pierwszej ligi. Mieli dość pieniędzy, by stanąć w szranki o największe gwiazdy polskiej ligi. Michał Guz w „Przeglądzie Sportowym” wspominał, że Koziński miał oferty na takich piłkarzy jak Ziober czy Dziubiński – jeden i drugi patrzyli już w kierunku na Zachód, ale skusił się choćby Jarosław Bako, wówczas reprezentacyjny golkiper. Siła przebicia transferowego była duża.

Janusz Kudyba, król strzelców II ligi 87/88 wspominał:

Wybrałem już w Mielcu czteropokojowe mieszkanie, przyjechał meblowóz. Zostały dwie kanapy do załadowania, gdy zadzwonił dzwonek. Weszli Jerzy Koziński i Michał Lulek.

– Dzień dobry, jesteśmy przedstawicielami Zagłębia.

– Ale ja już mam poukładane wszystko w Mielcu, nawet mieszkanie wybrałem.

– Ile chcesz u nas pokoi? Cztery, pięć, siedem? Będzie trzeba połączymy mieszkania.

Stawiano na solidnych graczy, jak na Stefana Machaja. Stawiano na tych z potencjałem, jak Dariusz Marciniak, piłkarz problemowy, ale z gigantycznym potencjałem. Ponownie Kudyba:

Michał Lulek został oddelegowany do pilnowania Darka. Do pewnego momentu zdawało to egzamin, a potem obaj zaginęli. Później do pilnowania został oddelegowany wiceprezes. Zaginęli we trójkę. (…). Kiedyś tydzień leżał pod kroplówką, a potem wyszedł i wyglądał na treningu jak Brazylijczyk. Klej w nodze, na piłkę nigdy nie patrzył, przyjęcie ze zwodem, obunożny, głowa świetna, strzał taki, że zawsze szło w światło bramki. Byłem parę lat starszy, a pytałem go o porady. Zawodnik kompletny.

Daniel Dyluś opowiadał o zespole dla oficjalnej strony Zagłębia: – Adam Zejer moim zdaniem miał o wiele większe możliwości i mógł zaistnieć w Europie, ale był zbyt nerwowy, a druga sprawa to prawo pozwalające na wyjazd zagraniczny w wieku 28 lat. Bał się również ostrej gry i czasami odpuszczał stykowe sytuacje. Janek Kudyba był dobrym zawodnikiem. Nasi skrzydłowi Zejer i Szewczyk potrafili kręcić zawodnikami przeciwnika jak chcieli. Były też inne czasy, wtedy łatwiej było o transfer do Turcji czy Cypru, gdzie były spore pieniądze. Duży szacunek mam do Romka Kujawy. Zawsze się zastanawiałem jak on strzela te karne, był nieomylny, potrafił wyczekać bramkarza do końca. Kiedyś się go zapytałem jak on to robi i w końcu zdradził mi swój sekret. Jego porady w późniejszym okresie dały mi więcej pewności przy egzekwowaniu karnych.

Warunki, jak na tamte czasy w Polsce, klub miał topowe. Witamy. Solidne zaplecze i boiska. Nowoczesny autokar. Pensje na czas. Profesjonalne obozy. Możliwości, żeby coś odłożyć, ale też w razie czego kupić mieszkanie – klub pomagał. To kusiło.

Koziński, do ferajny dobrych piłkarzy, sprowadził też Stanisława Świerka, który wcześniej już trzy lata prowadził klub. Świerk dziś jest uznawany jednogłośnie za trenera wszech czasów Miedziowych. Ponownie Kudyba:

Miał niesamowitego nosa jeśli chodzi o dobór ludzi. Miał wyjątkową charyzmę i umiał zmobilizować. Pamiętam mecz w drugiej lidze z Chemikiem Police. 0:1 do przerwy, Świerk wchodzi do szatni. W życiu nie słyszałem takiego steku bluzg, leciał bez przerwy. Siedzieliśmy i nikt nie potrafił wydusić z siebie słowa. A potem wyszliśmy i wygraliśmy. Innym razem po końcu rundy przyjeżdżamy pod jego dom, gdzie zawsze kierowca go odstawiał. Świerku mówi: panowie, zapraszam. Wychodzimy, a tu ławki rozstawione, stoły przygotowane, małżonka częstuje kiełbasami, szynkami, piwkiem.

Po Odrze Wodzisław wracamy z meczu, nagle zatrzymujemy się w lesie. Świętej pamięci kierownik Bożyczko wyciąga z bagażnika cztery zgrzewki piwa. Świerk wygonił nas do lasu: „Macie wyprać sobie głowy, tu i teraz” i poszedł z drugim trenerem na grzyby. Jedno piwko, drugie, zaczęliśmy rozmawiać ze sobą. Wytargaliśmy się i od tamtego czasu stanowiliśmy zespół. Zwróć uwagę, że Zagłębie, które robiło awans, nie różniło się tak bardzo kadrowo od tego, które robiło mistrza.

Wiedziałeś, że Świerk cokolwiek robi, czy opieprza czy rozmawia czy cię zdejmuje, to robi po to, żeby pomóc tobie i drużynie. Metody dzisiaj mogą kogoś dziwić, ale na tamte czasy były właściwe. My byśmy za Świerkiem wszyscy poszli w ogień. Na tamte lata był idealny. Pamiętam jak mnie i Darka Marciniaka straszył sobą nawzajem, grając nam na ambicji. Jak mi gorzej szło, sadzał mnie i wysłuchiwałem z ławki: „Zobacz jak ten Marciniak gra! Nie to co ty. Ty to się Kudybkin po murawie pałętasz. Ty głową grasz? Nie, ona ci się odbija”. A potem mnie wpuszczał i chodziłem jak nakręcony.

Nie zarzynał nas też w treningu, jego obozy wyglądały w porównaniu z innymi jak wczasy. Gdy Wiesiek Wojno zaordynował nam w NRD większe bieganie, chciał go zwolnić, że mu piłkarzy zabija. Inna sytuacja natomiast, jeśli przegraliśmy mecz, wtedy ciężki trening był karą. Graliśmy kiedyś przez to z Darkiem Marciniakiem jeden na jednego na całe boisko. Straszne błoto, deszcz, zimno, ale Świerku stał równo z nami i krzyczał: „Będziecie zapierdalać aż zrozumiecie, że możecie przegrać, ale nie możecie odpuszczać”. Umęczyliśmy się strasznie. Zgodziliśmy się z Darkiem, że my już meczu nie przegramy.

Zespół w pierwszym sezonie sięgnął po wicemistrzostwo, ustępując tylko Lechowi Poznań.I wszedł do Pucharu UEFA.

Wicemistrzostwo pozwoliło na to, by zagrać z Bologną. Dwumecz bez większej historii – ot, Zagłębie było słabsze i koniec. Wiele nie pokazało, a Włosi też nie grali przepięknej piłki. Ciekawostki tylko trzy: początek kariery Paolo Negro. Występ Massimo Boniniego, najsławniejszego gracza w historii San Marino, byłego gracza Juve. A także legendarny włoski komentator, Sandro Piccinini, nazywający Świerka „polskim Trapattonim”.

Zagłębie wyczuło krew. W następnym sezonie sięgnęło po tytuł, choć finalnie już bez Świerka. Jego zwolnienie w połowie sezonu było sporym zaskoczeniem – w KGHM akurat były zmiany, a nowy szef uznawał, że Świerk, ze swoim dawnym podejściem, a także upartym charakterem, nie pasuje mu. Zagłębie, choć było w ścisłej czołówce, powierzono Marianowi Putyrze, który wcześniej zrobił mistrzostwo Polski juniorów. Smaczku dodawał fakt, że Świerk tych zdolnych juniorów niemal w całości ignorował, co też uwierało „u góry”.

Finalnie, w mistrzowskim sezonie, wygranym o cztery punkty przed resztą stawki, to Putyra poprowadzi klub w większej liczbie meczów, ale w Lubinie, tak wśród kibiców, jak i piłkarzy tamtego zespołu, i tak tytuł postrzegany jest jako sukces przede wszystkim Świerka.

Swoją drogą, szczególna sztuka udała się wtedy obrońcy, Romualdowi Kujawie. Z dziesięcioma bramkami defensor, który pewni strzelał karne i miał potężne uderzenie z dystansu, został najlepszym strzelcem zespołu.

Ale tamto mistrzostwo było zarazem finalnym akordem tamtego Zagłębia. W Pucharze Mistrzów ogoleni przez Brondby. Do pucharów przygotowywali się w towarzyskim jeszcze Intertoto, gdzie zmierzyli się choćby z Lausanne, przegrywając 0:7. Całe lato, jak wspominali piłkarze, Miedziowi spędzili w rozgrzanym autokarze jeżdżącym po kontynencie.

Kudyba:

Kibice wpadli na boisko. Dobrze, że ubrałem slipy, bo by mnie rozebrali do golasa. Poszło wszystko – skarpety, buty, nawet łańcuszek z krzyżykiem. W klubie dali nam premie, a na bankiecie rozrysowano dalsze plany. Awans, wicemistrzostwo, mistrzostwo – czas na sukces w pucharach. Będziecie mieli płacone na poziomie 2.Bundesligi – czyli wtedy dla nas kosmos – do tego wzmacniamy skład. No i fajnie. Ale w sobotę kupuję Przegląd Sportowy i czytam: Bako i Zejer do Turcji, Marciniak do Austrii, Kujawa do Francji, Kudyba do Norwegii. Jaka Norwegia? Nic nie wiedziałem. Przyjeżdżam w poniedziałek, wszystko potwierdzone. Nie ma drużyny.

44. LECH POZNAŃ 2012-2017

To chyba jedna z drużyn, które ocenić najtrudniej. Mimo pięciu lat na podium, mimo wywalczenia Mistrzostwa Polski, mimo dostarczenia polskiej piłce kilku dość wyjątkowych postaci, w tym reprezentantów Polski, trudno pamiętać ją inaczej, niż przez pryzmat kolejnych kompromitacji pucharowych. Za dwadzieścia, może trzydzieści lat, poznaniacy pewnie będą wzdychać z sentymentem, wspominając trzyletni morderczy wyścig z jedną z najmocniejszych polskich drużyn XXI wieku. Wtedy nabierzemy odpowiedniej optyki, wtedy nabierzemy odpowiedniego dystansu i uznamy zgodnie z prawdą, że drużyna Rumaka, a potem Skorży, działała w dość specyficznych warunkach, a mimo to osiągała sukcesy, których na ten moment w Poznaniu powtórzyć nie potrafią.

– No dobrze, to zacznijmy klasycznie, od wyciągnięcia na stół medali – zacznie pesymista, który pamięta przede wszystkim zmarnowane szanse na kolejne tytuły Mistrza Polski.

– Ależ proszę bardzo. Oto mistrzostwo Polski zdobyte przez zespół Skorży, jedno z siedmiu w całej historii klubu. Oto dwa srebrne medale za Rumaka, jedyne w historii Kolejorza. Oto dwa brązowe medale, czyli 1/3 całego brązowego dorobku niemal stuletniego klubu. Oto trzy finały Pucharu Polski, do których dojście też przecież wymaga pewnych umiejętności, nawet jeśli ostatecznie trzeba było łykać gorycz porażki, w tym gorycz porażki w meczu ze słabiuteńką Arką Gdynia – będzie przekonywał poznański optymista.

– Fantastycznie. Cztery „piękne porażki” w lidze i trzy „piękne porażki” w pucharze. Drużyna marzeń – zgryźliwie skomentuje kibic pamiętający czasy Okońskiego.

– Ale jaka była konkurencja, jakie były okoliczności. To czas, gdy Lech Poznań wydawał rekordowe pieniądze na rozwój akademii, której owoce będą spływały do klubu latami. Za rywala miał z kolei nieprawdopodobnie silną Legię Warszawa, prowadzącą wówczas tzw. awanturniczą politykę transferową, dzięki której polski klub po dwudziestu latach zagościł w fazie grupowej Ligi Mistrzów. W tych warunkach, z takim przeciwnikiem – srebro, z dużą przewagą nad trzecim miejscem i dzielną walką z bogatszym przeciwnikiem, smakuje niemal jak złoto.

I tak dwaj poznaniacy mogliby się przekomarzać do świtu – jeden wyciągnąłby Stjarnan i Żalgiris, drugi pokazałby Fiorentinę i fazę grupową Ligi Europy. Jeden wykazywałby, że to czas spektakularnych pudeł transferowych i niewykorzystanego potencjału, drugi strzelił Kamińskim, Linettym, Kownackim, Bednarkiem czy Kędziorą, którzy stanowią ogromny powód do dumy dla każdego kibola z Wielkopolski. To Lech niewykorzystanych szans, to Lech zmarnowanego potencjału, to Lech ze zdjęcia Piotra Kuczy, na którym przerażeni Piotr Rutkowski i Karol Klimczak śledzą kolejną porażkę w kluczowym momencie. To Lech wydygany, Lech, który nie unosił presji, Lech, który trafiał szóstkę w Lotto, po czym gubił swój kupon w drodze po odbiór wygranej.

Ale to też Lech momentami grający spektakularną piłkę, z Lovrencsicsem, Hamalainenem i Jevticiem, ale też stałym dopływem wychowanków. To Lech, który uczył się życia, obserwując jak umykają Bielik i Bereszyński. Ostatnio zresztą bardzo trafnie scharakteryzował i spuentował całość Radosław Nawrot, w rozmowie z Leszkiem Milewskim na Weszło.

Pasmo rozczarowań, przetykane chwilami chwały. Taka jest piłka, więcej zawsze przegrywa, niż wygrywa. Ale też czas rozczarowań sprawia, że chwile sukcesu mają słodszy smak. W Lechu zachwiane są pewne proporcje. Co mówił na odchodne Nenad Bjelica? „Wy oczekujecie więcej, niż jesteście w stanie osiągnąć”. Lech to rodzaj zbiorowej halucynacji. Jest bardziej wyobrażeniem, które nie zostaje spełnione. Jak się prześledzi wszystkie pokolenia, łącznie z pokoleniem, które śledziło tercet ABC, to rozczarowanie cały czas jest wpisane w większym lub mniejszym stopniu.

Jakbyś miał jeden grzech główny Lecha wymienić, to byłby to?

Uleganie złudzeniom. Lech na sportowym topie bywa, a nie jest nim na stałe. Funkcjonuje cyklami. I te porażki też są w nie wliczonej.

Cykl 2012-2017 to jednak bardziej sukcesy niż porażki. Być może to nie jest taki szalony Lech, który potrafi walczyć z Juventusem, ale za to solidny, który nie wpadnie w tarapaty finansowe i poniżej pewnego minimum nie zejdzie. Pewnie dlatego tak podziwiają go opanowani biznesmeni i tak rozczarowani są nim porywczy kibice. Poza tym i ci ostatni mieli przecież swój wielki moment, mieli mistrzostwo, potem Superpuchar, gdy Lech wygrał z Legią 3:1 po trzech golach wychowanków. W połączeniu z niedawną mistrzowską fetą – to był chyba najlepszy moment dla fanów z Poznania, dwukrotne udowodnienie wyższości nad znienawidzoną stolicą za pomocą ludzi z Lechem w sercu, wychowanych przy Bułgarskiej.

Kto mógł wtedy przewidzieć, że to wszystko skończy się tak gigantycznym zawodem.

43. POLONIA WARSZAWA 1998-2003

W 1996 Legię opuszcza Janusz Romanowski, w latach 90-tych jeden z najbardziej wpływowych ludzi polskiej piłki, potrafiący sypnąć kasą tak, żeby stworzyć Legię godną ćwierćfinału Champions League. Romanowski zabiera zabawki tylko za miedzę. Na początko jest na bogato, w Polonii niczego nie brakuje. Sytuacja zacznie się komplikować dopiero po 2000 roku, z czasem do tego stopnia, że piłkarze miesiącami będą czekać na pensje i to mimo, że Czarne Koszule sprzedawały niektórych zawodników za grubsze pieniądze. Romanowski przejmował jednak większość tej kwoty.

Ale zawodnicy, których miała wtedy Polonia… aż dziesięciu polonistów w tamtej erze zagrało w kadrze. Zespół z Konwiktorskiej reprezentowali bracia Żewłakow. Mariusz Pawlak. Tomasz Zvirzgdauskas. Mariusz Pawlak. Janusz Gałuszka. Piotr Dziewicki. Mariusz Liberda. Piotr Wojdyga. Arkadiusz Bąk, król strzelców w jednym z sezonów. Jacek Dąbrowski. Igor Gołaszewski. Grzegorz Wędzyński. Dariusz Dziekanowski, choć, rzecz jasna, u swego schyłku. Marcin Jałocha. Grzegorz Lewandowski. Grazvydas Mikulenas. Maciej Szczęsny. Arkadiusz Kaliszan. Marcin Kuś. Tomasz Kiełbowicz. Emmanuel Ekwueme. Tomasz Wieszczycki. Maciej Bykowski. Paweł Kaczorowski. Robertas Poskus. W sztabie trenerskim – choćby Krzysztof Dowhań.

No ale jednak przede wszystkim w zespole on – Emmanuel Olisadebe.

Trzeba powiedzieć jasno: niektóre z transferów Romanowskiego do Polonii były absolutnymi hitami, może przyćmionymi tylko tym, że akurat jeszcze większe hity robiła Wisła Bogusława Cupiała. Majstersztykiem było skaperowanie Wieszcza, ściągnięcie Szczęsnego. Grzegorz Lewandowski przyjeżdżał z Francji. Poskus wybijał się w Widzewie. Przy tym Polonia nie zapominała o szkoleniu, był dopływ graczy.

Olisadebe, na tym tle, wcale hitem nie był. Ot, chłopak z Nigerii. Testowany przez Wisłę chłopak, w którym coś dostrzegł Jerzy Engel, choć początkowo miano do Oliego liczne obiekcje. Wspomina Mariusz Pawlak:

Początek miał trudny. Do Wisły przyjechała grupa czarnoskórych, zdawali egzamin podczas sparingu na śniegu. Został tylko Oli, ale nie wyróżniał się niczym poza szybkością i może siłą. Traktowaliśmy go na treningach zdecydowanie ostrzej niż na przykład Arka Bąka, który prowadził nam grę. Widzieliśmy, że Oli odstawia nogę. Treningi traktował ulgowo. Do naszej drużyny taki zawodnik nie pasował. Chcieliśmy pokazać, że też musi walczyć. Emmanuel się z tym otrzaskał, nauczył, a potem widać było to też w reprezentacji – boksował się z obrońcami Ukrainy czy Norwegii.

A tu wspomina Piotr Dziewicki:

„Emsi przychodząc do nas wszedł w rytm regularnych kontuzji mięśniowych. Ludzie w klubie wieszali na nim psy, zawodnicy również. Niezadowolenie było później jeszcze większe, bo nie rozumieli pewnych rzeczy. Trenerzy Wdowczyk i Engel wraz ze sztabem medycznym i zespołem fizjoterapeutów doszli do wniosku, że Oliego trzeba objąć treningiem indywidualnym. Dziś standard. wtedy jednak nie. Emsi był prawdziwym szybkościowcem. Włókien mięśniowych białych tych szybkokurczliwych, miał zdecydowaną przewagę nad włóknami wolnokurczliwymi, więc źle znosił zajęcia skierowane na wytrzymałość i od tego łapał urazy. Jego treningi indywidualne były naprawdę indywidualne: biegamy po górach z trenerem Małowiejskim, zima. My biegamy, a Emsi po tych górach chodzi. Wiadomo, że to rodzi uszczypliwości, choć z punktu widzenia przygotowań i etapu na którym się znajdowaliśmy Olisadebe wykonywał tą samą pracę, nie szkodzi, że wolniej. Nie wszyscy to w szatni rozumieli. Ale gdy w końcu doszedł do formy był nie do zatrzymania, wtedy jego postrzeganie się zmieniło. To była eksplozja. Bez niego mistrzostwa byśmy nie zdobyli. Jestem pewny, że gdyby nie tamte decyzje trenerów i sztabu medycznego, Emsi nie odniósłby takiego sukcesu”.

Olisadebe dał zarobić, Olisadebe został w trybie nagłym – a nawet zagadkowym, biorąc pod uwagę, że w naturalizację wplątany był ślub, o którym dziś żadna ze stron nie chce się wypowiadać – zaadaptowany do kadry. O sile tamtej Polonii mówi nie tylko fakt, że Engel odszedł stąd do kadry, tylko, że do pewnego stopnia wciąż, na wczesnym etapie selekcjonerki, tej Polonii pomagał.

Po tytule odbył się koncert Michała Wiśniewskiego, świętowano generalnie na swoich obiektach. Zespół fetował tytuł w Konstancinie. Igor Gołaszewski:

Byli piłkarze, cały zarząd. Potem zostawili nas samych, z wypełnionym barkiem do dyspozycji. Dwa dni balangi, ale następny mecz wygraliśmy, także nie zaważyło to na naszej formie. Czy w barku coś zostało? Nie pamiętam. Moja świadomość była mocno ograniczona.

Podsumujmy złote lata:

W 1997/1998 – wicemistrz Polski (w Pucharze UEFA przeszli Sadam Talin, odpadli z Dynamem Moskwa)

W 1998/1999 – piąte miejsce w lidze, ale półfinalista Intertoto (półfinalista Intertoto (przeszli Tiligul Tyraspol, FC Kopehnagę, Vasas, odpadli z Metz)

W 1999/2000 – mistrz Polski, zapewniający sobie tytuł na Legii, gdzie również triumfował w Pucharze Ligi. Ligę wygrała aż dziewięcioma punktami przewagi nad Wisłą Kraków.

W 2000/2001 – Puchar Polski.

Tytuł dał walkę o Ligę Mistrzów, gdzie Polonia na pewno w eliminacjach Polonia nie statystowała. Ogranie 7:4 w dwumeczu mistrza Rumunii, Dynama Bukareszt, ma poważną wymowę. Tak samo jak fakt, że Polonia wynajęła wtedy miejsca w najdroższym hotelu Bukaresztu.

Potem Czarne Koszule trafiły na grę o wszystko z Panathinaikosem – 2:2, 1:2, brakło nie tak znowu wiele, szczególnie, że nad rewanżem unoszą się kontrowersje. Dziewicki wspomina:

Remis u nas, 1:2 wyjazdowe, gdzie mimo gry w dziesiątkę przez większość spotkania graliśmy dobrze… Kto wie jak by to się ułożyło, gdybyśmy mieli trochę więcej skuteczności, bo w Płocku mogło być równie dobrze 5:2. Albo chociaż gdyby nie ta czerwona kartka w Grecji, z którą się nie zgadzam… powiem tak, to były dziwny mecz. I tak to zostawmy.

Może gdyby Polonia do Champions League awansowała, potoczyłoby się to inaczej. A może nie, pieniądze w klubach Romanowskiego miały specyficzny obieg. Zespół pozostał konkurencyjny w trudniejszych czasach, potrafił ograć w jednym z pucharowych spotkań 2:0 Porto, należał do czołówki, ale to już były ostatki.

42. ŁKS ŁÓDŹ 1993-1999

Dziwny to był czas w polskiej piłce, dziwny to był czas w I lidze. Łódzki Klub Sportowy lat dziewięćdziesiątych „w normalnych okolicznościach” byłby całkiem udaną drużyną. Mieliśmy tam świetnych wychowanków, którzy powędrowali do mocnych zagranicznych klubów i napisali sobie całkiem fajne kariery – weźmy choćby Jacka Ziobera, Tomasza Wieszczyckiego czy Marka Saganowskiego. Mieliśmy tam też całkiem niezłe oko do piłkarzy, które sprawiło, że klub w centralnej Polsce stał się pomostem do wielkiej kariery dla Rafała Niżnika, Tomasza Kłosa czy Tomasza Kosa. Był mocny, bogaty właściciel, który nie skąpił na piłkarzy – do Łodzi udało się ściągnąć z zagranicy choćby Mirosława Trzeciaka czy doprowadzić do powrotu Tomasza Cebuli i Tomasza Wieszczyckiego. Ten pierwszy został zresztą królem strzelców w sezonie 1996/97, a dzięki dobrej grze w ŁKS-ie wyjechał już nie do Izraela, ale do Hiszpanii.

Byli w tamtym ŁKS-ie silni piłkarze z regionu. Był charakter, uosabiany przez „chuligana” Krysiaka, była technika – błysnął tam przez moment choćby młody Terlecki. Były sukcesy młodzieżowe, wraz z wysłaniem m.in. Madeja i Sieranta po srebro na młodzieżowym Euro 1999. Kurczę, byli nawet ciekawi piłkarze z zagranicy, bo Rodrigo Carbone sroce spod ogona nie wypadł. Tamten Łódzki KS to zresztą tak naprawdę dwa różne okresy, ale oba jakże charakterystyczne dla polskiej piłki. Najpierw radosne jechanie na atmosferze, które spuentował trener Ryszard Polak: być może jest u nas tak dobrze, bo jest tak źle? Następnie uczepienie fortuny Antoniego Ptaka, zakończone widowiskowym konfliktem wszystkich ze wszystkimi.

Ale przede wszystkim – w ŁKS-ie Łódź lat dziewięćdziesiątych były sukcesy. Mistrzostwo Polski w sezonie 1997/98, ale i wyścig do ostatnich minut z Legią Warszawa w 1993 roku. Finał Pucharu Polski rok później, efektowny Superpuchar, który Legia wygrała z ŁKS-em 6:4. Sześć sezonów między 1993 a 1998 rokiem, to obok mistrzostwa i brązowego medalu jeszcze dwa czwarte miejsca, tak naprawdę ciągła walka w czołówce z szalenie mocnymi wówczas Legią Warszawa i Widzewem Łódź. Kurczę, nawet w pucharach wstydu nie było. Nieznacznie przegrany dwumecz z FC Porto w Pucharze Zdobywców Pucharów. Potem remis z Manchesterem United przy al. Unii 2 – remis, który oczywiście niczego nie dawał po przegranej 0:2 w Anglii, ale jednak – w tamtej edycji United strzelało gola już w każdym kolejnym meczu, aż po pamiętny wygrany finał z Bayernem Monachium. Czyste konto z Czerwonymi Diabłami zachował w tamtej edycji tylko jeden niepozorny bramkarz – Bogusław Wyparło, alias Bodzio Wu. Poza tym – Piotr Matys pokonujący w ekwilibrystyczny sposób Bartheza podczas meczu ŁKS-u z Monaco Trezegeuta i Henry’ego to też bardzo ładny obrazek.

To czego my się właściwie czepiamy? Ano czepiamy się, bo to był okres, w którym niedziele cudów wypadały co tydzień przez całą wiosnę. Czepiamy się, bo strzelecki wyścig z Legią w 1993 roku zamiast chwalebnego wicemistrzostwa przyniósł niesławny brąz, połączony z zakazem gry w europejskich pucharach. Jasne „cała Polska widziała” niejeden tak ustawiony mecz, ale tym razem wszystko było zbyt oczywiste, zbyt ewidentne, zbyt chamskie, by pozostawić całość bez reakcji. Legia ogrywająca Wisłę 6:0, gdy równolegle ŁKS młócił 7:1 Olimpię Poznań. Dziś pewnie zachwycalibyśmy się doskonałym finiszem ligi, ale wtedy mieliśmy „Piłkarski poker” na żywo. Całość pozostawiła niesmak, którego nie ugasi nawet fakt, że mistrzostwo 1998 zostało zdobyte w nieco mniej kontrowersyjny sposób (z naciskiem na „nieco”).

Czepiamy się jednak nie tylko korupcyjnej strony sukcesów tamtych lat (kto zresztą wówczas grał zupełnie czysto?), ale też sposobu, w jaki ten ŁKS wznosił się i upadał. W teorii Łódź naprawdę miała wszystko, by stworzyć coś więcej, niż tylko jeden wygrany sezon. Od lat ŁKS doskonale szkolił młodych piłkarzy, a w połączeniu z fortuną rzgowskiego biznesmena, można się było spodziewać, że gwiazdy utrzymają się w składzie przynajmniej przez kilka sezonów.

Wyszło jak zawsze. Pierwszym sygnałem, że nad al. Unii 2 wisi jakieś fatum był wypadek Marka Saganowskiego, któremu wejście w świat poważnego futbolu przesunęło się o kilkanaście miesięcy – a pewnie w tym momencie wyrósł też nad nim pewien szklany sufit, którego nie zdołał przebić już nigdy. Potem było jednak jeszcze gorzej. Już podczas meczów europejskich pucharów kibice byli na wojennej ścieżce z Antonim Ptakiem – poszło zarówno o ceny biletów, jak i politykę „zarządzania sukcesem”. Nikt nie był chyba tutaj bez winy – dość powiedzieć, że dwumeczu z United nie doczekali w Łodzi główni architekci sukcesu z ubiegłego sezonu. Trzeciak był już w Pampelunie, Kłos w Auxerre, Carbone odsunięty od składu, na krótko przed transferem. Saganowski jeszcze nie w pełni sił. To był jednak dopiero początek wyprzedaży – dalej odeszli też Kos, Niżnik oraz Darlington.

W tragicznym wypadku zginął Jacek Płuciennik. Wkrótce klub opuścili też Wieszczycki, Wyparło… W sumie łatwiej byłoby wymienić, kto go nie opuścił. Na koniec zabawki, wraz z piłkarzami, zawinął sam Antoni Ptak, ŁKS spadł do II ligi, gdzie mozolnie odbudowywał się za pomocą swoich juniorów.

To jedna z pierwszych historii typu „rozczarowany bogaty biznesmen”, w dodatku uaktualniona o pakiet typu: „wyprzedaż mistrza Polski”. Może dlatego to historia tak rozczarowująca?

41. WARTA POZNAŃ 1946-1947

Warta, przedwojenna potęga, była wciąż po wojnie pierwszym klubem Poznania. W sprawozdaniu Warty za 1946 czytamy odezwę Edmunda Szyca, ówczesnego honorowego prezesa:

„Stwierdzić mogę z zadowoleniem, że władze klubu ze swojego zadania wywiązały się dobrze. Czym stoi „Warta” przez tak długi szereg lat mimo kataklizmów dziejowych, mimo, że na okres jej istnienia przypadają dwie długoletnie wojny światowe, z których pierwsza mniej dała nam się we znaki, druga natomiast była koszmarem, jaki generacje pamiętać będą, boć okropne przejścia z czasów okupacji hitlerowskiej pokolenie będzie przekazywać pokoleniu. (…). Fundamentem klubu jest granit, którego nazwa: wierność klubowi, umiłowanie sportu. Czyż nie najlepszym dowodem przywiązania klubowego w chwili wznowienia działalności po oswobodzeniu od gadziny hitlerowskiej – kiedy to klub był uboższym od ubogich, nie posiadał ni sprzętu, ni ubiorku, ni gotówki – że czołowi piłkarze własnym sumptem sprawili mundurki i sprzęt – tak, że pierwszy występ na boisku mógł nastąpić w jednolitych mundurkach, acz nie jeszcze ukochanych biało-zielonych kolorach?

Czyż nie jest dowodem ukochania idei sportu, jeżeli lub posiadłszy coś nie coś sprzętu, nie zasklepia się w samolubstwie, a wypożycza sprzęt bratnim klubom, aby i tym umożliwić rozpoczęcie działalności? Czyż nie było pięknym gestem, jeżeli w tym samym okresie członkowie bez względu na wiek wzięli się do łopat, kiedy było trzeba boisko oczyścić z darni?”.

Liga jeszcze wówczas niemożliwa do zorganizowania, więc graliśmy fazę pucharową i finałową. Warta po drodze pokonała PKS Szczecin, Tęczę Kielce, a finale zmierzyła się z Polonią, AKS-em Chorzów, ŁKS-em Łódź. Ustąpiła tylko „Czarnym Koszulom”.

W podsumowaniu czytamy:

„Gdyby nie niepowodzenia początkowe, gdyby drużyna nasza wówczas już znajdowała się w szczytowej formie, śmiało możemy twierdzić, że tytuł mistrzowski przypadłby nam w udziale. W każdym razie uzyskanie wicemistrzostwa w tych trudnych warunkach jest wielkim osiągnięciem”.

Ciekawe, że tak naprawdę Warta miała lepszy bilans spotkań z mistrzowską Polonią – 2:1 i 2:2. Zaważyła porażka z ŁKS-em 3:4 i złe mecze z AKS-em Chorzów: 1:6, 2:2.

Rok później Warta z Feliksem Krystkowiakiem czy Henrykiem Czapczykiem, a pod rządami węgierskiego trenera Karoly’ego Fogla, wygrała mistrzostwo kraju. W plebiscycie Warty mecz z Wisłą Kraków z listopada 1947 wybrano meczem stulecia. Warta wygrała ten mecz po tytuł 5:2, mogąc świętować przed dwudziestoma tysiącami kibiców, którzy zdołali się wcisnąć na stadion – a mecz oglądano też z drzew i w zasadzie z czego się tylko dało zobaczyć boisko. Spotkanie miało dość szczególny przebieg: szybko na prowadzenie wyszła Wisła, ale do przerwy było już 5:1.

Przegląd Sportowy pisał o kulisach:

„Po meczu nastąpił wspólny obiad, na którym zjawił się wojewoda Poznański, Brzeziński, wicewojewoda Szwabczyński, przedstawiciele miasta, władz sportowych, prasy i naturalnie obie drużyny. Obiad odbył się w bardzo serdecznym nastroju. Gracze Wisły wznosili okrzyki na cześć nowego mistrza Polski – Warty. Przemówienie wygłosił prezes Warty mec. Seydiitz, poczem głos zabrał wojewoda Brzeziński, podkreślając znaczenie sukcesu Warty, który jest triumfem całej Wielkopolski, jej solidnej pracy i pozytywnego ustosunkowania się we wszystkich dziedzinach. Obiad przeciągnął się prawie aż do godziny odjazdu Wisły do Krakowa”.

Świętej pamięci Feliks Krystkowiak wspominał tytuł tak(za Poznan.pl): –  Była wielka radość i tłumy kibiców. Nie tylko tych na trybunach, ale jeszcze chyba z piętnaście tysięcy poza boiskiem, którzy słuchali radiowej relacji z głośników. Na wspólny bankiet dotarłem nieco później, bo najpierw musiałem spotkać się z krewnymi, którzy tego dnia przyjechali do Poznania. Gdzieś na Rynku Wildeckim trafiłem na kilku wstawionych ludzi, którzy coś tam śpiewali. Zapytałem, co się stało, a oni na to oburzeni: Nie wiesz, że Warta została mistrzem Polski? No i musiałem przed nimi uciekać, właśnie ja, mistrz Polski.

Warta padła jednak ofiarą stalinizmu. Doszło do fuzji z klubem HCP, nazwę zmieniono na Stal Poznań. W 1950 spadła z ligi i choć wzięły ją pod skrzydła zakłady Cegielskiego, tak na powrót do elity musiały czekać aż do 1994 roku.

DRUŻYNY 100-91 => TUTAJ

DRUŻYNY 90-81 => TUTAJ

DRUŻYNY 80-71 => TUTAJ

DRUŻYNY 70-61 => TUTAJ

DRUŻYNY 60-51 => TUTAJ

CAŁY RANKING => TUTAJ

LESZEK MILEWSKI
JAKUB OLKIEWICZ

Najnowsze

1 liga

Media: Alvaro Raton opuści Wisłę Kraków po sezonie. Zainteresowanie z Hiszpanii i Portugalii

Piotr Rzepecki
1
Media: Alvaro Raton opuści Wisłę Kraków po sezonie. Zainteresowanie z Hiszpanii i Portugalii

Komentarze

15 komentarzy

Loading...