Taka historia jak Mateusza Bąka zdarza się w dzisiejszej piłce raz na milion. Lechię widzimy dziś w PKO Bank Polski Ekstraklasie, w zeszłym sezonie piłkarze mieli na szyjach brązowe medale i wygrali Puchar Polski. I tak jak obecnie lechiści także mają swoje problemy, tak są one niczym przy tym, co było na początku XXI wieku, gdy twór Lechia/Olimpia połączył się z Polonią Gdańsk. A potem upadł.
Lechia odradzała się w najbardziej romantyczny z możliwych sposobów. Odpowiedzialność za klub wzięli na siebie młodzi piłkarze z regionu i kibice, którzy pomagali, jak się da – także materialnie, wspierając zawodników „kieszonkowym”. Lechia musiała zacząć od A-klasy. I także na tym poziomie swoją karierę zaczął Mateusz Bąk.
OBEJRZYJ NASZĄ WIDEOROZMOWĘ Z MATEUSZEM BĄKIEM
Był w Lechii przez cały okres odradzania. Pamięta awans do okręgówki i wszystkie kolejne. Najbardziej pamiętny wyjazd w niższych ligach? Ten pierwszy, do Sobowidzu na mecz Pucharu Polski. – Do szatni wpada kilku silnorękich, krzyczy na nas, że to my jesteśmy prawdziwą Lechią. 18-letni chłopcy mieli pełne majtki. Jeździliśmy na mecze własnymi samochodami, 300 osób obok linii bocznej rozpalało grilla – opowiada Bąk.
To były bardzo przaśne klimaty. Duży klub, mający swoje tradycje, będący przez wiele lat w elicie, błąkał się po pomorskich wioskach wraz z grupą kilkuset fanatyków. – Do czwartej ligi była to raczej nasza młodzieńcza zabawa połączona z życiem w Sopocie – śmieje się Bąk. – Poważnie zaczęło się robić w drugiej lidze. Pojawił się w klubie Sławek Wojciechowski, zawodnik z dużym CV jak na tamte czasy. Czuć było delikatne profesjonalizowanie się klubu – wspomina. Tak jak wcześniej piłkarze dostawali po sto złotych, które przeznaczali na wspólny wieczór w Sopocie, tak z czasem zaczęły się pojawiać pensje na poziomie 400-500 złotych dla młodych, a najlepsi piłkarze, z doświadczeniem, byli opłacani przez prywatnych sponsorów.
Inny z fleszy, tym razem mecz ligowy: – Nie pamiętam, gdzie dokładnie graliśmy, na pewno gdzieś w kierunku Dzierzgonia. Po jednej stronie kibice Lechii, po drugiej miejscowi kibice siedzący nawet na wozach strażackich, pośrodku białe kaski. Ktoś z miejscowych wpadł na fantastyczny i krzyknął „Arka Gdynia!”. W tym momencie dwieście osób zerwało się i leciało na nich przez boisko. Ludzie uciekali na rowerach, starsze panie, małe dzieci. Katastrofa. Ale kto mądry wpadł na pomysł, by krzyczeć „Arka Gdynia”?
Z Lechii odszedł dopiero w momencie, gdy ta awansowała do elity. Odchodząc do portugalskiego Maritimo zadeklarował, że jeszcze wróci do Gdańska – i słowa dotrzymał. Po kilku latach tułaczki w Portugalii, Wiśle Płock, Podbeskidziu i bułgarskim Etyrze Wielkie Tyrnowo, wrócił na pięć sezonów. Przez dwa z nich był podstawowym bramkarzem. Dlaczego odszedł? – Nawarstwiło się parę tematów, trochę nie było chemii między mną a trenerem bramkarzy, młodzieńcza frustracja. Wiele czynników – bardziej mentalnych, leżących po mojej stronie. Może to błąd, nie miałem chłodnej głowy? Jarek Kołakowski, obecny nieformalny właściciel Arki Gdynia, wtedy mój menedżer, miał otwarty rynek portugalski. Zorganizował mi kontrakt na Maderze, fajne wakacje – wspomina. Na ekstraklasowym poziomie dał radę, co dla wielu mogło być zaskoczeniem. Gdy grał w niższych ligach w Lechii, wcale nie wyprzedzał poziomem swoich rywali o kilka długości. Kluby z wyższych lig się do niego wcale nie dobijały.
Mateusz Bąk opowiada: – Do trzeciej-czwartej ligi raczej nie rokowałem. Byłem jednym ze słabszych w zespole, ulubieńcem kibiców nie byłem. To było powiązane z moim trybem życia – studiami, pracą na dwa etaty. Później w trzeciej lidze zaczęło to już fajnie funkcjonować, choć po drodze zdarzyły się małe i większe kontuzje. Ekstraklasa? Cieszę się, że udało mi się do Lechii wrócić. Michał Probierz ściągnął mnie na testy, przez 1,5 tygodnia udowodniłem, że jestem gotowy. I to był jeden z lepszych momentów w mojej karierze.
Jego przygoda z Lechią trwa do dziś. Mateusz Bąk pracuje w gdańskim klubie jako trener bramkarzy. Odpowiada za młodych, rokujących golkiperów. W zeszłym sezonie przez pół roku zastępował Jarosława Bako w pierwszym zespole, do tej pory czasami pojawia się na treningach Kuciaka czy Alomerovicia. Jedno trzeba Lechii przyznać – praca z takimi bramkarzami to dla trenera czysta przyjemność. Kuciak to jeden z najlepszych fachowców w lidze, wiosną raczej nie ma sobie równych, a Alomerović wywalczyłby sobie miejsce w wielu klubach PKO Bank Polski Ekstraklasy.
– Pracuję teraz w zespole U-18, odebraliśmy niedawno decyzję, że liga jest zawieszona i nie ma spadków i awansów. Byłem też w rezerwach, to podobne zespoły – i tak pracuje się z młodzieżą. Ale uczciwie powiem, że najlepiej pracuje mi się z seniorami, przygotowanym materiałem ludzkim, jeśli mogę tak się wyrazić. Z chłopakami, którzy już bardzo dużo umieją. Wtedy czuję to samo, co miałem przed chwilą. Prowadzenie chłopców po 16-18 lat oczywiście sprawia mi przyjemność, potrafimy zrobić fajne zajęcia, chłopcy rokują, ale największą satysfakcję daje praca na poziomie Ekstraklasy z seniorami. Może dlatego tak mówię, że już ją poczułem. Zwłaszcza, że jakbyśmy mieli porównywać wszystkie pary bramkarzy w lidze, nasza ma największe umiejętności – opowiada Bąk.
Nie jest jedynym byłym piłkarzem, który pozostał w klubie po skończeniu kariery. Sztab trenerski tworzy chociażby z Piotrem Wiśniewskim, z którym „Bączek” w tym samym momencie kończył karierę. Historia „Wiśni” jest bardzo podobna – związał się z Lechią, gdy ta była w trzeciej lidze, spędził w niej czternaście sezonów, pograł na najwyższym poziomie, zakończył karierę w Gdańsku. Podczas swojego pożegnania z kibicami wszedł na końcówkę meczu, strzelił gola i… po prostu się rozpłakał. Na końcówkę wszedł także Bąk. Obaj wspominali, że nie mogli sobie wyobrazić lepszego pożegnania.
Chociaż mogło być zdecydowanie lepsze. To był ten sezon, w którym Lechia do ostatniej kolejki miała szansę na mistrzostwo, a finalnie wylądowała poza podium.
– Nie każdy były piłkarz nadaje się do czegoś dalej w futbolu, za tożsamością musi też iść jakość i pracowitość – przyznaje Bąk. Ale kilku lechistów zatrudnienie w swoim klubie dostało. – Sławek Wojciechowski jest dyrektorem akademii, Piotrek Wiśniewski jest u mnie w sztabie w CLJ, Paweł Pęczak jest związany z Gdańskiem bardzo długo, Marek Zieńczuk trenuje obecnie młodszą CLJ, Maciej Kalkowski jest w sztabie pierwszego zespołu. Na meczach często pojawia się Tomek Dawidowski, ale to akurat menedżerska sprawa. Nie chcę nikogo pominąć, ale to osoby, które na szybko wpadają mi do głowy – wymienia Bąk.
To zawsze budujące, gdy zasłużone osoby mogą znaleźć w klubie pracę po zawieszeniu butów na kołku.
– Nawet wczoraj na Facebooku Marcin Gałek, spiker Lechii, zapostował nasze stare zdjęcie z siłowni. Pokazujemy mięśnie, których nie ma, ja mam bujną fryzurę. Patrzysz po tych chłopakach i szkoda, bo praktycznie nikomu się nie udało. To było po meczu z LKS-em Waplewo, w którym wygraliśmy, a ja strzeliłem piętnastą bramkę z karnego, historyczną, bo to najwyższe zwycięstwo Lechii. Idealnie przy słupku, żaden bramkarz by tego nie obronił! Uczciwie mówiąc – nie robiłem nic więcej niż ci chłopcy. Nie byłem tysiąc razy większym profesjonalistą niż oni. Może więcej farta, małych umiejętności, może pomogło mi, że nie grałem w polu, a na bramce?
Fot. 400mm.pl