Zanim przejdę do rzeczy, muszę opowiedzieć wam dwie historie.
Pierwsza jest o tym, jak Jacek Kuroń pojechał do Nowego Jorku. Na miejscu zgarnął go Janusz Głowacki, wówczas ceniony już nowojorski dramaturg. Głowacki, jak to Polak, chciał popisać się polską gościnnością. Chcąc pokazać Nowy Jork od jak najlepszej strony, zabrał Kuronia, rzecz jasna, do lokalu ze striptizem.
Niestety, jako że w Nowym Jorku wszędzie jest tłok, i w lokalu ze striptizem był tłok. Jedyne wolne miejsce było przy smutnej i starej – starej miarą tej profesji – emigrantce z Portoryko. Która, być może, kiedyś spełniała wygórowane wymagania zawodu, ale wtedy już nie.
Głowacki chciał jakieś lepsze miejsca załatwić, zawstydzony, że tak słabo Kuronia ugaszcza, widokiem smutnej i starej – czy dla piłkarzy czas płynie szybciej, czy jednak w tej branży – emigrantki z Portoryko, być może niegdysiejszej królowej tego lokalu, ale wówczas już nie. Głowacki te lepsze miejsca nawet znalazł. Nawet też przy Portorykance. Tylko przepięknej. Kuroń jednak kategorycznie odmówił zmiany miejsca, mówiąc:
– Tej tutaj daliśmy nadzieję. Nie możemy jej zostawiać. Nikt poza nami nie chce na nią patrzeć, bo stara i brzydka. A my dwaj będziemy.
Konsekwencja, z jaką Kuroń, mimo ponurej miny, obrzucał ją dolarami – napisze po latach Głowacki – przekonała go, że Kuroń jest dobrym człowiekiem. Nawet smutna Portorykanka przyszła po występie powiedzieć, że wie, iż jej czas minął, ale ma dwójkę małych dzieci. Kuroń zamówił jej szampana, a ona zrobiła wokół prezentu wiele szumu, by zwrócić uwagę szefów na swoją odnowioną chwałę.
Druga historia będzie szczęśliwie krótsza. Brazylijski lekarz Drauzio Vrella ujawnił kiedyś, że świat inwestuje pięć razy mniej środków w badania nad lekiem na chorobę Alzheimera, niż w środki stymulujące męską potencję i silikon poprawiający niedostatki kobiecej urody.
– Za kilka lat – ogłosił z przekonaniem – będziemy mieli mnóstwo staruszek z wielkimi cyckami i starców z twardymi penisami, ale ani jedne, ani drudzy nie będą pamiętać do czego one służą.
Zastanawiam się jak futbol będzie postrzegany, gdy wróci. Nie przez nas. My jesteśmy jego częścią. Ty też. Jeśli czytasz “Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI”, to nie jesteś kimś, kto jednym okiem obejrzy mecz reprezentacji Polski, może Ligę Mistrzów popatrzy jak akurat Lewy gra. Raczej jesteś obywatelem ludnego jak co najmniej Pakistan państwa piłki nożnej. Tak samo jak ja. Jak Nagelsmann. Bartomeu. Ivor Heller. Kurzawa. Jeden i drugi. Bębniarz na trybunie Śląska. Szef kibiców Sankt Pauli. Prezes ligi chińskiej. Krystian Miś. Choć ich role, rzecz jasna, są o wiele bardziej ważne – i wpływowe – niż nasze.
My, co jasne, czekamy i tyle. Przebieramy nogami. Nigdy tak by nie podeszło spotkanie wiadomego klubu, któremu Lubelszczyzna jest wdzięczna, z wiadomym zespołem ze Śląska Cieszyńskiego.
Zastanawiam się jak futbol będzie postrzegany przez sąsiadów naszego futbolowego państwa. Zarówno tych, z którymi nie mamy kosy – a więc którzy obejrzą jednym okiem mecz reprezentacji Polski, może też Ligę Mistrzów, jak akurat Lewy gra – tych neutralnych, którzy z piłką nie mają nic wspólnego, ale im nie przeszkadza, nie mówiąc o tych, którzy najchętniej zburzyliby wszystkie stadiony świata, a w ich miejsce postawili cokolwiek innego.
Zastanawiam się, czy futbol może być postrzegany jak Portorykanka, która wdzięczy się, ale tak naprawdę tylko walczy o swoje przetrwanie. Czy może jak pewna wariacja tendencji, o której mówi lekarz Drauzio Vrella.
Przyznajmy, że ciężko moralnie uzasadnić trzysta tysięcy funtów tygodniówki dla angielskiego kopiącego sprawnie piłkę nastolatka. To się uzasadnia ekonomicznie. Gdyby się nie uzasadniało, to by do takiej tygodniówki nie doszło. Niemniej łatwo wyjąć tę kwotę z kontekstu, zestawić z budżetem onkologii w Łomży i mamy sytuację etycznie niezręczną dla każdego kibica piłki. Nie mówmy, że nie; jakbyśmy nie kochali piłki, jakbyśmy nie uczyli się literek na składzie Sokoła Pniewy 94/95 – Marek Piegsa, Zbigniew Konieczko, Edelbert Dinha – jakbyśmy dogłębnie nie rozumieli dlaczego akurat w Polsce takim kultem otacza się honorowe porażki.
Oczywiście było tak samo przed koronawirusem. Z tym, że on trochę przemodelowuje świat. Kieruje uwagę w inne niż dotychczas strony.
Nie, nie mówię o tym, że nasi sąsiedzi zakrzykną: jest zagrożenie, a wy gracie. Choć myślę, że tego wszelcy oficjele piłkarscy troszeczkę się bali. Nie mam wątpliwości, że sędziowie w maskach, a teraz sędziowie w przyłbicach, obostrzenia dotyczące plucia, rozmów na boisku czy siedzenia ze sobą w szatni – to gra na pokaz. Skierowana właśnie do tych, którzy z nami w jednej ławce nie siedzą. Taka podkładka. Zobaczcie, robimy co możemy. Wszystko jest pod kontrolą. Zgodnie z zaleceniami. W trosce o zdrowie. Przez duże “B” Bezpieczeństwo. Więc patrzcie gdzie indziej. Jest dla mnie jasne, że ryzyko zdrowia byłoby, gdyby od jutra grać z pełnymi trybunami, ale tak, zwykły mecz – minimalne. I żaden arbiter nie będzie roztrząsał, czy wrzask z metra “MOJA!” jest dopuszczalny, czy jednak dopiero od dwóch metrów, i co ile można pluć, i jaką ilość śliny, i tym podobne absurdy.
Nie, mówię o tym, że jak przyjdzie z pełną mocą kryzys ekonomiczny – który może być jedyną trwałą konsekwencją pandemii – to pewna szeroko rozumiana hałaśliwość finansowa piłki nożnej może być postrzegana inaczej niż do tej pory.
Czy to dla niej niebezpieczne?
Niby powinno. Są takie obszary, gdzie zła reputacja pomaga, ale w rozrywce raczej nie. Przykładowo, jedyne co wiem o “House of Cards”, to z grubsza zarysowany punkt wyjściowy, to, że gra tam Kevin Spacey, to że było zajebiście popularne, cenione przez krytyków, nagradzane, a także że po aferze ze Spacey’em platformy streamingowe nigdy nie zajawiają serialu jego zdjęciem. Co, chyba, i tak tego popularnego, cenionego przez krytyków i nagradzanego serialu, nie uratowało. W piłce roi się od sponsorów – a nuż uznaliby, że dziś miziać się z piłką nożną będzie postrzegane jako eksces, nie jako coś, co buduje twojej firmie wizerunek.
Tak się nie stanie. Tak przynajmniej myślę. Futbol jest, mówiąc bez ogródek, za duży.
I choć różne imperia upadały, czasem właśnie pod ciężarem swojej wielkości, tak futbol ma asa w rękawie. Jego – no cóż, trzeba przejść na tą nomenklaturę, wybaczcie – konsumenci są zbyt związani z produktem. Bo może lubisz jakiś serial, ale wątpliwe, by wzbudził w tobie kiedykolwiek takie emocje, jak wygrany ważny mecz reprezentacji Polski w jej kibicu. Może lubisz ten proszek do prania czy krem do opalania, ale raczej nie sprawił, by osiedla stały na balkonach i śpiewały na jego cześć, tak jak śpiewały na cześć Widzewa po awansie do Ligi Mistrzów. Oczywiście, że kino – czy inny nośnik opowieści – potrafi dać wiele, pewnie pod względami głębi więcej niż mecz. Ale pod kątem emocjonalnym, trudno się równać. Inna skala.
Bo dzięki kibicowaniu, zaangażowaniu w zespół, emocje są przenoszone w sposób dość bezpośredni. Piję do tego, że gdy Sebastian Mila strzelał na 2:0, pieczętując wygraną z Niemcami na Narodowym, włożył niepoliczalnie więcej wysiłku w ten sukces niż my, którzy to oglądaliśmy. Ale pod względem radości z wygranej, to mogło być niemal jeden do jednego, my i on.
Nie tylko jest nas legion, ale jest legion bardzo zaangażowany. Często nawet w sposób nieuświadomiony. Tych kwestii nie zlekceważy żaden sponsor.
Brzmi to naturalnie dość cynicznie. Że dalej się będzie kręcić jak kręciło, choć kryzys odkrył szereg pilniejszych spraw. I jak to ja nie argumentuję za tym, by Delle Ali przekazał pieniądze na szpital w Radomiu.
Wybaczcie, ale dla mnie to trochę populizm, płytkie podejście, bo owszem, futbol jest może przerośnięty ponad miarę, ale pensja Delle Alego nie jest przyczyną, tylko konsekwencją. Konsekwencją czegoś większego, pozapiłkarskiego. Bo przecież to nie tak, że rządzący piłką uznali pewnego dnia:
– Słuchajcie, a może zrobimy z piłki nożnej międzynarodowy fenomen, od podkręcenia finansowych możliwości Anglii, przez zdobycie rynku chińskiego, po Indonezję, miliardy ludzi oglądające El Clasico. Podbijemy nawet USA, choć mają już silne ligi zawodowe, zawieszone w ich tradycji, a my mimo to sobie tam z buta wejdziemy.
– No dobrze, to może we wtorek.
Nie.
Istniał grunt pod taki rozwój.
Tym gruntem, według mnie jest to, że – wbrew obiegowej opinii – nie żyjemy w wieku informacji. Owszem, jest do niej większy dostęp niż kiedykolwiek. Każdy smartfon z dostępem do netu posiada nieskończenie większe zasoby niż biblioteka aleksandryjska. W dodatku z wygodną logistyką pozyskiwania informacji.
Ale jak często się z tych zasobów korzysta w sposób inny niż dość prozaiczny, instrumentalny, skupiający się wokół wygody, zabijania nudy?
Dlatego moim zdaniem to bardziej wiek rozrywki. Do niej, tak jak do informacji, jest dziś bezprecedensowy dostęp. Fenomenalne opcje czekają na ciebie w każdej sekundzie, o jedno kliknięcie. Nuda fizycznie już nie istnieje. Przyznajmy, że prędzej jesteśmy skłonni uwierzyć, że każdy kilka godzin dziennie korzysta ze zgłębiania największego w historii dostępu do rozrywki, niż z największego w historii dostępu do informacji.
Na tym wzrósł futbol. Na tym, że rozrywka nigdy nie była tak prężna, tak wpływowa. A on miał potencjał tworzenia historii – tych wszystkich 0:3, 4:3. Tego faktu, że piłka jest nieprzewidywalna, bo decydują chwile, a nie dyspozycja przez cały mecz. Nie chcę się powtarzać, po tysiąckroć pisałem, że futbolowi bogowie to najlepsi scenarzyści. Do tego dodajmy wspomniany element angażowania się, który zespala losy zespołu z twoimi, czego nie potrafi w takim wymiarze zrobić kino, książka, serial. Atutem jest to, że nie zaczynano od zera, tylko piłka już zdołała zawładnąć wyobraźnią wcześniej, tylko nie potrafiła tak się zmonetyzować (albo nie było jeszcze pod to gruntu). Języczkiem u wagi telewizje, dla których sport na żywo w dzisiejszym układzie jest kluczowy (kto chce rozwinąć temat, pisałem w zeszłotygodniowym “Jak co czwartek”) i mamy mieszankę wybuchową.
I wyrosło. Ale choć futbol jest większy niż kiedykolwiek, tak nie tak wielki, by rozdawać karty. W łańcuchu przyczynowo-skutkowym współczesnej ekonomii ma zaskakująco wysokie miejsce, szczególnie z perspektywy takiego Gerarda Cieślika, który pół wieku temu brał parę godzin wolnego, aby strzelić ZSRR dwa gole, ale jednak nie aż tak wysokie, by siedzieć przy decyzyjnym stole.
Narzekać na niego, to trochę jak trąbić w korku na auto przed tobą, gdy ruch tamuje ktoś kilometr dalej.
Nie wiem, czy jakby jutro oficjele piłkarscy wspólnie uznali, że potrzebna jest gruntowna reforma, ograniczenie kosztów, to byłoby możliwe, czy pozorne. Futbol nie jest samotną wyspą. Taka zmiana mogłaby się okazać sztuczna, nietrwała. Za chwilę zapotrzebowanie znów mogłoby podkręcić płomyk. Albo ktoś inny wypełniłby lukę.
Po prawdzie, kto chciałby zmienić futbol, musiałby zmienić nadrzędne przyczyny, nie samą piłkę. Te same przyczyny, które doprowadziły Vrelię do tamtego spostrzeżenia, w którym ekonomia była zarazem oczywista, jaka by ta oczywistość nie była.
Leszek Milewski
Źródło historii pierwszej: “Bezsenność w czasie karnawału”, Janusz Głowacki. Źródło historii drugiej, “Dzieci czasu”, Eduardo Galeano.