Dlaczego uważa, że jest gorszym libero niż Wojtaszek i Zatorski? Jak wygląda życie w związku z siatkarką? W którym mieście musiał uciekać do taksówki przed wściekłymi kibicami? O co ma pretensje do sędziów z PlusLigi? Czemu kibice Skry nie akceptują go w 100%? Czego zabrakło, by zrobić karierę w GKS-ie Bełchatów? Jak doszło do tego, że został właścicielem restauracji? W jaki alkohol zainwestował? Rozmawiamy z Kacprem Piechockim, zawodnikiem Skry Bełchatów.
W piłce ręcznej najbardziej szalonym zawodnikiem często bywa bramkarz. Normalny człowiek uciekałby przed piłką, która leci w jego kierunku z prędkością 120 km/h, tymczasem golkiper robi wszystko, żeby ją odbić. Na tej samej zasadzie największym świrem w siatkarskiej drużynie jest libero?
Chyba rzeczywiście trzeba mieć coś z głową, żeby grać na tej pozycji. Dowód? Widzisz potężnego faceta skaczącego metr nad siatką i uderzającego piłkę w twoim kierunku w momencie, gdy koledzy z drużyny nie zdążyli postawić bloku. Instynkt podpowiada ci, żeby od takiej piłki uciekać, no ale wiadomo, że tego nie zrobisz, musisz się rzucić w jej kierunku.
Czy mamy w Polsce siatkarza, którego serwisów nienawidzisz odbierać?
Tak, ale na szczęście przez lata byłem z nim w drużynie. Mariusz Wlazły – ten to ma nieprzyjemną zagrywkę! Piłka leci 120-130 km/h, modlisz się, żeby… trafił w ciebie, wtedy będzie szansa zostawić ją w grze. Bo jeśli przyceluje dobrze w miejsce, w którym nikogo nie ma, nic z tym nie zrobisz. Oczywiście regularne trenowanie z kimś takim ma swoje plusy – jak dasz radę z zagrywką „Szampona”, poradzisz sobie w lidze niemal w każdej sytuacji. Niemal, bo możesz trafić na takiego gościa jak Georg Grozer.
Widziałem go na żywo w Spodku, podczas półfinału mistrzostw świata. Maszyna.
Nie wiesz, czego się po tym gościu spodziewać. Ma taką siłę, że może „ustrzelić” każdego, przekonał się o tym Michał Bąkiewicz. Oberwał kiedyś od Niemca w szyję i go odcięło, w internecie krążył potem filmik z tym wydarzeniem, porównywano go do bokserskiego nokautu.
No ale naturalnie i z taką siłą próbujemy się mierzyć. Przed meczami mamy wideo podczas którego analizujemy przeciwnika, ludzie ze sztabu pokazują nam jego ulubione kierunki zagrywania piłki. W meczu staramy się korzystać z tych wskazówek.
Libero czują się trochę zapomniani przez kibiców? Jesteście jak defensywni pomocnicy w piłce.
Wiadomo – fani kochają głównie tych, którzy zdobywają punkty. Z nami bywa tak, że jak przyjmiesz dobrze piłkę dwadzieścia razy, nikogo to nie ruszy, a gdy spieprzysz coś raz, słyszysz, że jesteś słaby. Najgorzej, że gdy coś zawalisz, to już nie masz jak tego naprawić podczas akcji. Jeśli atakujący źle przyjmie, ale kolega uratuje sytuację dobrą wystawą, może efektowną akcją naprawić swój błąd.
Libero to niewdzięczna pozycja, ale idzie się przyzwyczaić. Choć nie ukrywam, że na treningach ciągnie mnie do ataku. Kiedy tylko jest okazja, lubię to robić, mimo że nie jestem najwyższy, mierzę 185 cm. Grzesiu Łomacz czasem ma już dosyć wystawiania mi piłek. Żartuje wtedy, że nie umiem skakać, że daje mi piłki najniżej jak to możliwe, a ja i tak nie jestem w stanie ich odpowiednio strącić. Wiadomo, to wszystko jest zabawa, urozmaicenie treningu.
Czyje umiejętności są cenione wyżej – twojej dziewczyny Anny Korabiec w Lidze Siatkówki Kobiet, czy Kacpra Piechockiego w PlusLidze?
Tego nie wiem, ale na pewno to ja muszę zmagać się z większą presją. Noszę takie a nie inne nazwisko, dodatkowo zainteresowanie męską siatkówką jest w naszym kraju jednak większe niż żeńską.
Jak się poznaliście?
Niedawno zauważyliśmy, że mamy wspólne zdjęcie sprzed dziesięciu lat, z jednego ze zgrupowań, chyba przed mistrzostwami Europy kadetów. Ania była tam jako kibicka, ja w roli zawodnika. Nie pamiętałem tego, gdy już jako dorosły facet zagadałem do niej przez internet. Kiedy to robiłem, nie było tak, że wcześniej spojrzałem na zdjęcia, pomyślałem „o, fajna laska, napiszę”. Nie, ja znałem ją z ligowych boisk, wiedziałem kim jest.
Od początku złapaliśmy fajny, luźny kontakt, choć nie było nam łatwo. Ania grała w Legionowie, ja miałem do niej z Bełchatowa dwie godziny drogi, nie mogliśmy więc się widzieć zawsze wtedy, gdy tego chcieliśmy. Bywało też, że oboje mieliśmy czas i chęci, ale… brakowało sił po meczach. Nie dąsaliśmy się na siebie w takich sytuacjach, jako że uprawiamy ten sam zawód, wykazywaliśmy sporo wzajemnego zrozumienia.
Teraz mieszkacie już razem. Jak wygląda u was niedziela wieczór? Raczej analizujecie wspólnie swoje mecze, czy wolicie odpalić Netflixa?
Sporo rozmawiamy o siatkówce. Gdy mam gorszy moment, zawsze zastanawiam się, co zrobiłem źle. Wtedy Ania podpowiada i mówi na przykład, jak powinienem pracować nogami czy składać ręce do odbioru piłki. Kiedy ona przechodzi kryzys, to ja pomagam. Jesteśmy dla siebie wzajemnie trenerami.
Od pewnego czasu pracuję z psychologiem, który odradzał mi gadanie o siatkówce bez przerwy, więc teraz to i tak wygląda lepiej niż kiedyś. Ja jestem zakochany w sporcie, mógłbym oglądać mecze cały czas, ale muszę się hamować, mniej na to wszystko patrzeć, mniej myśleć.
Jako że oboje gracie na pozycji libero, muszę spytać, co wziąłbyś z parkietu od Ani, a czego ona może zazdrościć tobie?
Ma znakomitą technikę. Ja miewam z nią problemy, muszę nad tym sporo pracować, szczególnie od czasu, gdy naszym trenerem został Mieszko Gogol. A co do niej to nie wiem, nigdy tego nie zdradziła!
Na dziś czujesz się dużo gorszy od Damiana Wojtaszka i Pawła Zatorskiego?
Tak. Nie jestem zawodnikiem na tym samym poziomie co oni. Ci dwaj to czołówka światowa, Paweł utrzymuje tę formę od X lat, duży szacun dla niego. Damian z kolei zawsze był dobrym libero, aż tu nagle wskoczył na jeszcze wyższy poziom, na którym mnie na razie nie ma.
Czego ci brakuje, by grać jak ta dwójka?
Ciężkie pytanie, chyba doświadczenia. Jeśli zagrasz dziesiątki spotkań o stawkę, łatwiej przewidzieć ci wydarzenia na parkiecie, a co za tym idzie dobrze się ustawić. Mi czasem tego brakuje, ale myślę, że z każdym kolejnym sezonem będę się w tym aspekcie poprawiał.
Paweł dysponuje też kapitalnym przyjęciem zagrywki, moim zdaniem robi to najlepiej na świecie, a Damian wspaniale broni.
A kto jest dla ciebie najlepszym polskim libero w historii?
Krzysztof Ignaczak. Nie lubię zawodników, którzy na parkiecie są ciepłymi kluchami. Podoba mi się zaangażowanie, chęć walki o każdą piłkę. Krzysiek to miał, widać było, że kocha to, co robi. W każdy mecz wkładał sto procent serducha, a że do tego miał umiejętności, to osiągnął świetny poziom. A nawet jak już przegrywał, mógł spokojnie spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie „kurwa, Krzysiek, dałeś z siebie wszystko”. Dążę do tego, żeby grać z takim samym pazurem.
Szkoda tylko, że w PlusLidze sędziowie często na to nie pozwalają. Spojrzysz na rywala przez siatkę o pół sekundy za długo, to od razu cię przywołują i dają ostrzeżenia lub kartki. To nie jest fajne. Siatkówka to męska gra, smaczki są potrzebne, żeby robić show!
Niedługo miną dwa lata od twojego debiutu w kadrze. Przypomnij w jakich okolicznościach dostałeś szanse od Vitala Heynena.
Ależ to był dla mnie wspaniały czas! Najpierw zdobyłem ze Skrą mistrzostwo Polski, cudowne uczucie, nie do opisania, spełnienie dziecięcych marzeń. Dwa dni później, kiedy stawiłem się na zgrupowaniu, czułem totalną euforię. Nie miałem przez to tremy czy presji, po prostu cieszyłem się chwilą. W Spodku mieliśmy nieoficjalne spotkanie z Kanadą. Grałem dwa sety, najbliżsi oglądali to spotkanie, kibicowali mi. Dałem im dużo radości, potem poleciałem na Ligę Narodów do Chicago. Tam wszedłem dosłownie na kilka piłek jednego spotkania, w obronie. Było mi przykro, że grałem tak krótko, dobrze się czułem, chciałem się pokazać. Ale oczywiście nie mam pretensji do Heynena. Belg od początku mówił mi, że jadę do USA tylko dlatego, że Damian Wojtaszek doznał kontuzji i że za dużo nie będę grał.
Reprezentacja to była super przygoda, dziś mnie w tej kadrze nie ma, ale i tak nie narzekam. Zagrałem z orzełkiem na piersi, to coś wyjątkowego! Nawet teraz, gdy ci o tym opowiadam, mam ciary. Doceniam to jeszcze mocniej niż wtedy, gdy się działo. Mam też jednak nadzieję, że kiedyś wrócę do biało-czerwonej drużyny, ciężko pracuję, by tak się stało.
Sezon 2017/18 był chyba najlepszym w twojej karierze.
Do dziś, gdy go wspominam, mam w głowie jedno wielkie „wow!”. Mecz w Kędzierzynie będę pamiętał na zawsze. Dzięki niemu Skra zdobyła tytuł po czterech latach przerwy. Choć dla mnie… nie było to premierowe mistrzostwo. Wcześniej cieszyłem się jak szalony ze złota w 2005 roku. Byłem dziesięciolatkiem, który poza klubem nie widział świata. Dla takiego chłopca wygrana w lidze jest wszystkim.
Gdy nie udawało się zdobywać mistrzostwa, w Bełchatowie pojawiały się głosy, że twój tata, Konrad Piechocki, powinien podać się do dymisji?
Pewnie! Najlepiej, żeby prezes odszedł w pakiecie z libero, prawda? (śmiech). Takie podejście to nic nadzwyczajnego w Bełchatowie. Czasem wystarczy przegrać jeden mecz i już leci fala krytyki na mnie i na tatę. Kibice chyba nigdy do końca mnie nie zaakceptowali. Żeby byli „na tak” do młodego Piechockiego, musielibyśmy wygrywać każdy mecz i tytuł co roku, najlepiej w pakiecie z Ligą Mistrzów. Inaczej zawsze będzie jakiś problem. To nie jest miłe, ale da się przyzwyczaić, bo ja naprawdę kocham ten klub. Kiedy nie udawało się zdobyć mistrzostwa, ciągle miałem w głowie jedną myśl, mianowicie „kurwa, musimy to zrobić!”. Byłem strasznie głodny tego złota, Skra zasługuje na to, żeby być najlepsza.
Bełchatów to nieduże miasto. Zdarzało się, że fani cię zaczepiali po nieudanych spotkaniach?
Jasne. Rok temu przegraliśmy ćwierćfinał z Jastrzębskim Węglem. Skra od lat była w czołowej czwórce w kraju, a tymczasem wydarzyła się taka wtopa. Dla ludzi było to nie do pomyślenia, dla mnie oczywiście też. Byłem załamany po tym meczu, uwierz, szczególnie, że zagrałem kiepsko. Chciałem się zapaść pod ziemię. Siedziałem w domu, płakałem, w końcu wyszedłem na spacer z psem, a tam ktoś podchodzi i mówi mi, że „jesteście fatalni, mieliście dramatyczny sezon”. I co ja mam wtedy odpowiedzieć? Takie rzeczy potrafią dobić, ale walczę z tym, dlatego pracuję z psychologiem. Uczę się tego, żeby pewne rzeczy po mnie spływały.
Twoja relacja ze Skrą to nie jest toksyczna miłość? Gdy cię słucham, mam wrażenie, że kochasz ten klub, ale też, że ten związek dużo cię kosztuje. Nie lepiej byłoby go skończyć i odejść do zespołu, w którym nie oceniano by cię przez pryzmat taty?
Oczywiście o tym myślałem, po każdym nieudanym sezonie najpierw uznawałem, że mam dość i odchodzę. Ostatecznie jednak zostawałem, przeważało to, że mimo wielu niefajnych sytuacji, uwielbiam Skrę i to miasto. Miałem lepsze finansowo oferty, chociażby z Rosji po mistrzowskim sezonie, ale odmawiałem. Skra to dla mnie coś więcej niż klub, gdy zdobywam z nią jakieś trofeum, rekompensuje mi to z nawiązką niemiłe chwile.
Natomiast Bełchatów to nie jest Rzym, co takiego niezwykłego w nim widzisz?
Urodziłem się tu, znam każdą uliczkę, mam wielu znajomych. Życie w tym mieście jest spokojne, wszędzie mam blisko, nie stoję w korkach, to bardzo mi odpowiada. W tym wszystkim jestem bardziej zakochany niż na przykład w zabytkach Bełchatowa.
„Czy tata torował ci drogę do kariery?” – to pytanie, które zadawano ci w życiu najczęściej?
Pewnie tak, ludzie często walili je między oczy, na początku było mi z tym ciężko, teraz przywykłem.
Wiesz, ja przychodziłem do Skry jako gówniarz i może gdybym nie nazywał się Piechocki, nie dostałbym szansy w klubie. Ale też gdybym był fatalny, to raczej bym się w nim przez tyle czasu nie utrzymał, prawda? OK, jestem gorszy od Damian czy Pawła, przyznaję, ale na pewno daje sobie radę w PlusLidze, znam swoją wartość.
Konrad Piechocki to typ rodzica, który po słabym występie mówi, żebyś się nie przejmował, czy raczej po udanym skupia się na wytykaniu błędów?
Może powiem, jak to wygląda w Skrze, a nie tylko w stosunku do mnie: po przegranym meczu rzadko kiedy mamy rozróbę w szatni. Tata jest typem prezesa, który załagodzi sytuację, gdy jest nieprzyjemna, poszuka pozytywów, powie dobre słowo na przyszłość. Najłatwiej byłoby wtedy opierdzielać, a on tego unika. Myślę, że wielu zawodników go za to szanuje.
Ja w ogóle stosuję rozróżnienie na Konrada Piechockiego-tatę i szefa. W klubie mówię do niego „prezesie”, z czego chłopaki się śmieją, w domu już nie. Przy niedzielnym obiedzie często rozmawiamy o siatkówce, analizujemy akcje, nie tylko z ojcem, ale i z siostrą. Taką mam rodzinę, wszyscy są zakochani w siatkówce na maksa.
Ojciec zachęcał cię za dzieciaka do siatkówki?
Nie, ale też specjalnie nie musiał. Zawsze chodziłem z nim na halę, jako brzdąc odbijałem gdzieś po kątach piłkę, sam albo z synem Andrzeja Stelmacha. Po jakimś czasie zakochałem się w tym sporcie, choć przez pewien czas grałem równolegle w piłkę. Moim trenerem był Kamil Kiereś, późniejszy szkoleniowiec seniorów GKS-u Bełchatów. Grałem tam z pół roku, nie miałem dwóch lewych nóg, potrafiłem kopać, ale orłem nie byłem. Gdybym był, to pewnie Kiereś by mnie zatrzymał, a z tego co pamiętam specjalnie nie protestował kiedy rezygnowałem (śmiech).
Chodziłeś na mecze GKS-u Bełchatów w sezonie 2006/07?
Pewnie, chociaż nie na każde spotkanie. Ostatnią kolejkę, w której graliśmy z Pogonią Szczecin, oglądałem na Placu Narutowicza, takim naszym rynku. Postawiono tam telebim, wszyscy niesamowicie emocjonowali się tym meczem. Wygraliśmy, ale niestety Zagłębie Lubin okazało się lepsze od Legii, co zapewniło im tytuł. Nie przeszkodziło to mieszkańcom w zrobieniu po wszystkim solidnej imprezy w Bełchatowie.
Niektórzy piłkarze tamtego GKS-u byli bohaterami mojego dzieciństwa. Kiedy jechałem na wakacje na wieś do babci i grałem tam w piłkę, to nie udawałem na podwórku, że jestem Ronaldinho. Nie, ja wolałem być Ujkiem, Cecotem czy Costlim – to byli dla mnie topowi zawodnicy, jarałem się nimi na maksa.
Jakiś czas później, już jako 17-letni chłopak, trafiłeś na wypożyczenie do AZS-u Częstochowa.
Nauczyłem się w tym mieście życia. Mieszkałem w nim bez rodziny, z Marcinem Januszem. Nie mieliśmy samochodu, chodziłem do prywatnej szkoły, w której zrobiłem maturę. Jej dyrektorką była zakonnica. Gdyby nie dobre serce tej pani, pewnie w ogóle nie dopuszczono by nas do egzaminu. Przymykała oko na nasze nieobecności, pozwalała robić zaliczenia… przez maila, złota kobieta.
A co Częstochowy – tamtejsi kibice byli przyzwyczajeni do wygranych. Przez lata drużyna sięgała po medale mistrzostw kraju, a tuż przed moim przyjściem wygrała Puchar Challenge. Ludzie byli więc wymagający, wystarczyło raz pomylić się podczas meczu i człowiek słyszał „Piechocki spieprzaj do Bełchatowa”. Po jednej z porażek szedłem sobie spokojnie po mieście i nagle spotkali mnie wściekli fani. Byli tak wzburzeni, że… musiałem przed nimi uciekać. Na szczęście gdy biegłem, spotkałem na postoju taksówkę, wpadłem do niej błyskawicznie i kazałem zdziwionemu kierowcy szybko ruszać, wyglądało to jak film akcji. Takie to były czasy. (śmiech).
Kiedy wróciłeś do Skry, jako nastolatek spotkałeś w klubie legendy, chociażby Michała Winiarskiego czy Mariusza Wlazłego.
W zeszłym roku wrzuciłem na swojego Instagrama zdjęcie z „Szamponem”. Jestem na nim z siostrą. Małe dzieciaki przy wielkim mistrzu.
Gdy potem masz trenować z kimś takim w jednym zespole, jest to dla ciebie coś niezwykłego. Pamiętam, że chłopaki wrócili do Skry akurat po zdobyciu mistrzostwa świata. Kiedy pojawili się w szatni, nie mogłem sobie założyć spodenek na dupę, bo tak mi się trzęsły nogi. Niezapomniane wrażenie, szczególnie, że od samego początku byli dla mnie wsparciem. Nie oznacza to oczywiście, że nie wkręcali młodych. Mistrzem w tym aspekcie był Michał Winiarski.
Opowiedz kilka anegdot.
A proszę bardzo, nawet zapisałem sobie przed wywiadem, żeby czegoś nie zapomnieć! (śmiech).
Przed sezonem przyszedł do nas pewien środkowy, akurat spałem z nim na zgrupowaniach w pokoju. „Winiar” postanowił do niego zadzwonić i zrobić wywiad. Przedstawił się jako dziennikarz „Przeglądu Sportowego”.
Nowy nie znał języków, więc Michał-redaktor specjalnie spytał go, jak komunikuje się z kolegami i trenerem. Chłopak odpowiedział, że po włosku i angielsku, co oczywiście było nieprawdą. Winiarski męczył go z pół godziny, ja nagrywałem to na telefon. Po wszystkim gość zadzwonił szczęśliwy do rodziców i powiedział „kupcie jutro Przegląd Sportowy i szukajcie mnie tam!” (śmiech).
No niestety, nie znaleźli, za to my mieliśmy ten wywiad wydrukowany przez marketing Skry. I zarejestrowany na mojej komórce. Pół sezonu darliśmy potem z tego gościa łacha.
Kiedyś odwiedziliśmy w Warszawie dosyć drogą restaurację. Dzień wcześniej urodziło się dziecko naszemu drugiemu trenerowi, więc bawiliśmy się na bogato. Każdy zjadł porządnego steka, wleciało winko, wyszedł z tego mega duży rachunek. Wcześniej „Winiar” zagaił z kelnerem, żeby podszedł do świeżo upieczonego ojca i spytał, czy płaci gotówką, czy kartą. Gdy gość to usłyszał, pobladł, a następnie wyjąkał, że gotówką. Żeby nie zszedł na zawał, po chwili powiedzieliśmy mu, że wszyscy się zrzucamy.
Innym razem graliśmy mecz w Kędzierzynie, Michał był już jednym z trenerów. Kierowca nieopatrznie zostawił przed porannym rozruchem kluczyki na jednym z przednich siedzeń, widocznie uznał, że nikt nie zwinie spod hali autokaru. Cóż, pomylił się. Gdy tylko „Winiar” je zobaczył, przestawił autobus za obiekt. Jak facet zobaczył, że go nie ma, zdębiał.
Ponoć ty też lubisz wkręcać kolegów.
To prawda, chociaż najciekawsza sytuacja jaka pamiętam, była śmieszno-straszna. Gdy grał u nas Facundo Conte, zdarzało się, że sam podgalał sobie włosy z tyłu głowy maszynką. Kiedyś zaoferowałem pomoc, zgodził się, naprawdę miałem dobre intencje. No ale nie szły w parze z umiejętnościami, w efekcie opierdzieliłem mu na łyso zdecydowanie za dużą część głowy. Jak zdałem sobie sprawę co zrobiłem, to aż mnie zatkało z nerwów. Nie wiedziałem jak mu to powiedzieć, ale nie musiałem, Argentyńczyk zobaczył moją minę i domyślił się, że coś jest nie tak. Potem zrobił sobie zdjęcie i miałem przegwizdane.
Czyli wiadomo, że po zakończeniu kariery nie będziesz fryzjerem.
Nie byłbym tego taki pewien! W ostatnich tygodniach ogoliłem 2-3 kolegów, a Grzesiowi Łomaczowi podciąłem nawet boki nożyczkami do papieru. Był zadowolony, inaczej niż jego narzeczona, więc kto wie, może kiedyś czeka mnie przyszłość w tej branży?
Na razie działasz w innej, masz restaurację.
Siedziałem kiedyś z siostrą, szwagrem i moją narzeczoną, i wpadliśmy na taki pomysł. A moja siostra jest bardzo spontaniczna, więc następnego dnia… podpisała umowę najmu lokalu.
Kto dogląda tej knajpy?
Pół roku robiła to Martyna, za co bardzo jej dziękuję. Siedziała w niej od rana do wieczora, znalazła ludzi i pomysł na marketing. Potem już poszło. Praktycznie od 3 lat mamy jedną załogę, restauracja radzi sobie dobrze.
Nie bałeś się, że w Bełchatowie, w którym jak sam przyznałeś nie wszyscy cię lubią, ludzie nie będą chcieli przychodzić do lokalu Piechockiego?
To był taki spontan, że nawet się nad tym nie zastanawiałem. Oczywiście potem dostałem wiadomości w stylu „co ty sobie szczylu myślisz, że w mieście wszystko ci wolno?”. Miałem wtedy 21 lat, faktycznie byłem młody, ale zawzięty. Ta sytuacja mnie, że tak powiem, utwardziła.
Miejsce nazywa się „Plac 16. Od chleba do wina”.
Dlaczego tak?
Jest na Placu Narutowicza, o którym już wspominałem. „16” to mój numer. A od chleba do wina ponieważ serwujemy wszystkie dania, od śniadaniowych do kolacji. Generalnie mamy zróżnicowaną kuchnię, w Bełchatowie ciężko byłoby się utrzymać gdybyśmy skupili się tylko na jednej.
Wziąłeś się też za alkohol.
Tak, zainwestowałem w… beczkę whisky. Wszystkim tym, którzy chcą ze mnie w tym miejscu zrobić alkoholika, od razu odpowiadam: nawet nie mam jej w domu. Leży sobie spokojnie w Szkocji i dojrzewa. Za ileś lat zamierzam ją sprzedać z zyskiem. Chcę też pójść w stronę nieruchomości, pasjonują mnie od dawna. Generalnie kręci mnie biznes, oczywiście taki na miarę mojego portfela. Na pewno po zakończeniu kariery będę się nim zajmował jeszcze intensywniej niż teraz.
ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI
Fot. Archiwum prywatne, 400mm.pl