Istnieje już naprawdę duże prawdopodobieństwo, że pod koniec maja na boiska wybiegną piłkarze Ekstraklasy, a co za tym idzie – także zawodnicy Korony Kielce (w tym przypadku mówimy o pierwszym dniu czerwca). Nie będziemy wam ściemniać, że czekamy na tę chwilę, jak szczawik na Dzień Dziecka, ale w sumie dość ciekawi jesteśmy, czy pod wodzą Macieja Bartoszka kielczan stać jeszcze na jakiś zryw. Z jednej strony facet udowodnił już, że potrafi zmobilizować zespół, z drugiej – w składzie dziury ma mniej więcej takie jak kluby w budżecie przez pandemię. To już przed przerwą nie był Dream Team, a w Kielcach pożegnano się przecież ostatnio z piątką graczy i to wcale nie musi być koniec. Włącznie z Ivanem Marquezem, który do spółki Kovaceviciem, Spychałą i kilkoma innymi solidnymi graczami sprawiał, że akurat defensywę trzecia od końca drużyna ligi miała rodem z górnej ósemki.
Już sam fakt rozstania z Hiszpanem znacząco komplikuje sprawę, bo znacznie trudniej będzie utrzymać ten poziom z Tzimopoulosem, przestawionym Gnjaticiem lub z którymś z młodych graczy, ale ciekawie robi się dopiero wtedy, gdy poznajemy kulisy zakończenia tej współpracy. A w zasadzie „nieciekawie”, bo zdaje się, że niewiele miało wspólnego z:
a) profesjonalnym zarządzaniem,
b) ludzkim podejściem do tematu.
Czyli – parafrazując klasyka – to takie typowo kieleckie. Ale dobra, do rzeczy. Marquez zapowiada, na łamach portalu marbella24horas.es, walkę z klubem za pośrednictwem prawników i wcale mu się nie dziwimy.
Warto zachować tu pewną chronologię. Wciąż 25-letni piłkarz zimą miał oferty z innych klubów. W związku z kończącym się w czerwcu kontraktem Korona miała ostatnią szansę, by cokolwiek na nim zarobić. Oczywiście z niej nie skorzystała, bo w Kielcach generalnie nie przepada się za pozyskiwaniem środków w ten sposób. Dalej: piłkarz łączył grę dla Korony z podróżami do kraju z powodów rodzinnych. Za zgodą klubu, co niby jest szlachetne, bo chłop myślał nawet o rzuceniu piłki, ale w obliczu dalszego rozwoju wypadków już znacznie mniej, by nie powiedzieć, że wcale. – Po meczach w weekend i w środę, musiałem wyjechać do Hiszpanii i nie zagrałem jedynie w ostatnim spotkaniu. Później wybuchł kryzys związany z koronawirusem. Rozmawiałem z klubem i kupiłem nawet bilety, ale nie powiedzieli mi, czy mam wrócić, a wkrótce granice zostały zamknięte – powiedział hiszpańskim dziennikarzom piłkarz.
Jednocześnie zaznaczył, że był w treningu indywidualnym i w stałym kontakcie z klubem oraz sztabem szkoleniowym, czekając na sygnał do powrotu. Tutaj pojawia się jednak wątek obniżki pensji. Piłkarze Korony zgodzili się na nią, ale, co dość powszechne, pod warunkiem, że klub ureguluje zaległości (w tym przypadku sięgające lutego). I co? I to, że Marquez dostał list, w którym przeczytał, że jeśli nie zaakceptuje nowy warunków, to kontrakt z nim zostanie rozwiązany. Gdy po raz kolejny upomniał się o zaległe pieniądze, otrzymał wypowiedzenie umowy.
Według piłkarza jego „niesubordynacja”, która była przyczyną rozstania, to jedynie wymówka, by go pożegnać (a co za tym idzie – trochę zaoszczędzić), bo on sam chciał wypełnić kontrakt. Czy takie zachowanie nas dziwi? Cóż, ujmijmy to tak – Korona nie byłaby żadnym pionierem, jeśli chodzi o kluby, które uważają, że upominanie się o zaległe pieniądze jest w złym guście (by nie szukać daleko, wystarczy wrócić do niedawnych wypowiedzi Artura Sobiecha na temat Lechii). W dodatku klub ze świętokrzyskiego nie potrafił pożegnać z klasą nawet dużo bardziej zasłużonych zawodników niż Ivan Marquez, który spędził w niej niecałe dwa lata, więc nie jest wielką niespodzianką, że i tu sentymentów zabrakło.
Baliśmy się tego, że kluby, które już wcześniej nie były fair w stosunku do zawodników, będą wykorzystywać aktualną sytuację do dziwnych praktyk i chyba nie były to obawy bezpodstawne. Oczywiście coś nam mówi, że ostatecznie na tym rozstaniu lepiej wyjdzie Marquez niż Korona. I nie ukrywajmy – w obliczu tak poważnych wątpliwości trudno takiemu rozwiązaniu nie kibicować.
Fot. FotoPyK