Reklama

Byłem pewien, że dam radę w Werderze. Nie wyszło, ale musiałem spróbować

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

06 maja 2020, 16:16 • 28 min czytania 3 komentarze

Jakub Wierzchowski w barwach Ruchu Chorzów był jednym z najlepszych bramkarzy Ekstraklasy na przełomie wieków. Gdy przeszedł do naszpikowanego wielkimi nazwiskami Werderu Brema wydawało się, że zrobi międzynarodową karierę. Sam przyznawał, że mierzył najwyżej, chciał być najlepszy na świecie. Nie wyszło, w Bundeslidze skończyło się na epizodzie, w międzyczasie uciekł mu mundial w Korei, a po powrocie do kraju nie było już o nim tak głośno. Mimo to wychowanek Lublinianki Lublin czuje się spełniony jako piłkarz, natomiast dziś realizuje się jako trener bramkarzy i… agent nieruchomości, jednocześnie ciesząc się szczęściem rodzinnym. Powspominaliśmy. 

Byłem pewien, że dam radę w Werderze. Nie wyszło, ale musiałem spróbować

Jakie deficyty najbardziej go hamowały w dorosłej piłce? Za co jako 15-latek zbierał ochrzan w Lublinie? Dlaczego początkowo odmówił Wiśle Kraków? Co uniemożliwiło mu zaistnienie w Niemczech? Kto był największym charakterniakiem, a kto największym wesołkiem w bremeńskiej szatni? Dlaczego tak szybko przestał grać w Ekstraklasie? Za co ceniona jest jego akademia? Zapraszamy. 

***

Powiedział pan przed wywiadem, że marnie u pana z czasem, bo rano pan pracuje, a wieczorem ma treningi. To co tak pochłania w pierwszej części dnia?

Od mniej więcej roku prowadzę ze wspólnikiem biuro nieruchomości. Treningi w akademii mam tylko popołudniami i zacząłem się zastanawiać, co mogę robić przed południem. Zgadałem się z przyjacielem z czasów samochodówki i wspólnie wystartowaliśmy. Jest to dla mnie coś nowego, po graniu w piłkę trzeba też próbować innych rzeczy. Fajna praca, mam kontakt z ludźmi, to nie tylko siedzenie w biurze i dzwonienie.

Reklama

Dobrze idzie?

Jest ruch, nie narzekamy. Bywają gorsze miesiące, tak jak teraz, gdy rynek zamarł, ale dajemy radę.

Jak rynek nieruchomości zareaguje na pandemię?

Myślę, że ceny mieszkań spadną, z racji tego, że kredyty będą trudniej dostępne.

Klienci pana rozpoznają?

Zdarza się, aczkolwiek w żaden sposób tego nie wykorzystuję. Nie mówię „dzień dobry, z tej strony Jakub Wierzchowski, były bramkarz Bundesligi”. Chociaż, może to dobry pomysł? (śmiech). Ale czasami ktoś jeszcze pamięta, jest okazja miło powspominać.

Reklama

Od poniedziałku można trenować pod pewnymi ograniczeniami. W akademii z tego skorzystaliście?

Tak, w poniedziałek przeprowadziliśmy pierwsze zajęcia. Rewelacja. To jest mój świat, na boisku czuję się najlepiej. Byłem bardzo szczęśliwy po tak długiej przerwie.

Jak ten trening wyglądał?

Zgodnie z wytycznymi, było na nim sześciu zawodników plus trener. Zdezynfekowaliśmy dłonie i sprzęt. Pilnujemy bezpieczeństwa, bo pracujemy z dziećmi, a zdrowie ich i trenerów było najważniejsze. Co do maseczek, dzieci oczekujące przed bramą muszą je mieć, ale już po wejściu na obiekt ściągają maseczki i zajęcia odbywają się bez nich.

Rodzice dzieci wykazali się solidarnością względem szkółki?

Jestem rodzicom naszych podopiecznych bardzo wdzięczny. Opłaty uiszczali – co prawda zmniejszone, ale dzięki temu mogliśmy przetrwać. Najwyraźniej z racji tego, że już długo wykonuję ten zawód, ludzie nabrali do mnie zaufania i zrozumieli zaistniałą sytuację.

Na jakiej zasadzie funkcjonuje akademia?

Podpisujemy umowy z klubami, które przysyłają nam swoich chłopaków, żeby ich szkolić już ściśle pod kątem bramkarskim. „Własnych” zawodników nie mamy. Zależało nam na tym, by każdy mógł przyjść i odbyć profesjonalny trening. No i muszę się pochwalić, że jak już ktoś do nas zawita, to rzadko kiedy zdarzają się rezygnacje. Zaczynamy szkolenie od siódmego roku życia. Mamy już chłopców, którzy przeszli z nami wszystkie etapy, mają dziś po 18 lat i bronią.

Kto wychodzący spod waszych skrzydeł jest dziś wyżej w klubach polskich lub zagranicznych?

Trochę nazwisk można wymienić. Kuba Stolarczyk jest obecnie w Leicester City, ale nie chcę przypisywać nam wszystkich zasług. Trenował u nas niecałe dwa lata, trochę mu pomogliśmy. Jesteśmy szczęśliwi, że tak dobrze mu się ułożyło. Kto dalej? W Zagłębiu Lubin trenuje mój syn Bartek, nasz stuprocentowy wychowanek. W Wiśle Kraków są Arek Krzyżanowski i Michał Kot. W Cracovii – Gabryś Trąbka i Kuba Grzywaczewski. W Termalice jest Krystian Bartoszek, a w Jagiellonii Maks Ciesielczuk. Od nas do Legii poszedł Mateusz Kochalski, obecnie znajduje się w Radomiaku. Krzysiek Kurek trafił do Piasta Gliwice, no i długo trenowała z nami Kasia Kiedrzynek. Nie chciałbym kogoś pominąć, ale bardzo dużo zawodników, z którymi pracowaliśmy, wypływa na szersze wody. Istniejemy od ośmiu lat, nasza praca jest zauważana i doceniania przez innych trenerów. Nawet w obecnej sytuacji pozostajemy z nimi w kontakcie i pomagamy.

Czyli macie dziś taką pozycję, że nie potrzebujecie większej reklamy, poczta pantoflowa robi swoje.

Nigdy zbytnio nie inwestowaliśmy w promocję. Raczej funkcjonujemy właśnie na zasadzie opinii przekazywanej z ust do ust. Od lat jesteśmy w piłkarskim środowisku i ludzie już wiedzą, że prowadzimy z Marcinem Mańką tę akademię i znamy się na rzeczy. Doszliśmy do etapu, w którym kluby same do nas dzwonią i pytają, kogo mamy teraz do polecenia.

Wspomniał pan tylko Marcina Mańkę, a zawsze pisano, że działacie jeszcze z Adamem Piekutowskim.

To już nieaktualne, zostaliśmy we dwóch. Adam postanowił pójść inną drogą.

Podkreślał pan w dawnych rozmowach, jak duże były niedobory w szkoleniu bramkarzy kilkadziesiąt lat temu. Rozumiem, że wszystkie braki nadrabia pan teraz jako trener?

Tak. Różnica jest dziś olbrzymia, trudno to nawet porównywać. Kiedyś szkolenie bramkarskie pozostawiało bardzo dużo do życzenia, takie po prostu były czasy. Bramkarze często znajdowali się w ostatnim szeregu, mówiło im się, żeby poszli sobie gdzieś na bok pokopać. W klubach przeważnie nie było dla nich wyspecjalizowanych trenerów. Teraz wygląda to inaczej, chłopcy mają kapitalne możliwości rozwoju, są szkoleni przez ludzi świadomych zagadnienia, poziom stale się podnosi.

Kiepskie metody z dawnych lat trochę pana później wyhamowały w karierze?

Na pewno. Pozostały mi deficyty w grze nogami i na przedpolu. Jestem wdzięczny trenerom, z którymi pracowałem, ale zaczynałem jeszcze w zupełnie innej rzeczywistości. Miałem 15 lat, gdy zrewolucjonizowano przepisy i bramkarze nie mogli już łapać piłki do rąk po zagraniu od swojego zawodnika. Rola bramkarza na boisku, sposób jego gry i sposób trenowania, uległy całkowitym zmianom. Dla mnie jednak w pewnych kwestiach było za późno, bo niektórych rzeczy ze mną nie ćwiczono. Dziś jako trener uważam, że jeśli dziecko w wieku 7-9 lat nie złapie pewnych podstaw i nie poświęci się im maksymalnie, chociażby jeśli chodzi o grę nogą prawa-lewa, to już nigdy tego nie nadrobi – w tym sensie, że już nie osiągnie w danym elemencie perfekcji, nie wyciśnie z niego maksa. W wieku seniorskim próbowałem niwelować swoje braki, ale pewnej granicy przekroczyć nie mogłem, poziomu światowego nie osiągnąłem.

Istnieje „polska szkoła bramkarzy”? Co by się nie działo w naszej piłce przez ostatnich 20-25 lat, na tej pozycji zawsze mieliśmy topowych zawodników. 

Raczej nie istnieje. Aby o tym mówić, powinniśmy mieć jeden schemat szkolenia, z którego polscy bramkarze byliby znani w świecie. Moim zdaniem takiego schematu nie ma. Każdy wyróżniał się w trochę inny sposób. Artur Boruc – świetny w grze jeden na jeden i grze nogami. Łukasz Fabiański – podziwiam go za grę na przedpolu i za całokształt, bardzo mi się podoba jego styl. I tak moglibyśmy wymieniać. Może więc chodzi o charakter Polaków, o to, że nie odpuszczają. O słowackiej szkole bramkarskiej zbytnio się nie mówi, a stamtąd też wyjeżdża wielu dobrych golkiperów.

Tyle że przeważnie do Ekstraklasy, a nie najlepszych lig Europy. 

No tak (śmiech). Prędzej skłaniałbym się ku stwierdzeniu, że Niemcy mają swoją szkołę bramkarzy. Każdy z nich doskonale gra nogami. Długo moglibyśmy analizować pewne elementy. Poprzestańmy na tym, że mamy zdolne jednostki, które są w stanie się wybić, ale to nie zasługa jakiegoś skoordynowanego w skali krajowej systemu szkolenia.

Powiedział pan kiedyś, że dobrze by było, żeby trener potrafił też być trochę kolegą. 

Mówię to z doświadczenia piłkarskiego, trenera młodzieży i trenera pracującego przez dwa lata z bramkarzami Górnika Łęczna. Zawsze wolałem, jeśli mój trener – przykładowo Ryszard Kołodziejczyk w Ruchu Chorzów – traktował mnie po partnersku. Tak teraz myślę, że „partner” to chyba nawet lepsze określenie niż „kolega”. Wiedziałem, że mogę na trenera Kołodziejczyka liczyć, o wszystkim mu powiedzieć, że mam jego pełne wsparcie. Pracując w Łęcznej z Sergiuszem Prusakiem, Kubą Giertlem czy Pawłem Sochą, starałem się w ten sposób podchodzić do naszych relacji.

Podobno na samym początku nie wróżono panu wielkiej kariery z powodu zbyt delikatnej budowy palców u rąk, co wiązało się z licznymi kontuzjami. 

Ogólnie byłem raczej późno-dojrzewającym chłopcem. Dłonie miałem kościste i przez to słabsze, brakowało im obudowy, mocnych ścięgien. Musiałem sporo popracować na specjalnych maszynkach, żeby palce wzmocnić i potem już nie było problemu. Trochę ten wątek wyolbrzymiono.

Łączy pan dwa światy. Zaczynał, gdy bramkarze mogli łapać piłkę do rąk, a w będącej klubem wojskowym Lubliniance, w której zbierał pan pierwsze seniorskie szlify, po słabszych meczach niektórzy tracili przepustki. Dziś takie historie byłyby nieprawdopodobne.

Przeżywałem to wszystko wchodząc jak 15-16-latek do piłki seniorskiej. Gdy popełniałem błąd podczas meczu, nieraz zbierałem mocny opierdziel od wojskowych, którzy przez zły wynik nie dostawali przepustek. Nie było to przyjemne, ale budowało charakter, zahartowało mnie przed kolejnymi etapami. Bardzo wcześnie wskoczyłem do składu i w debiucie – chyba miałem 15 lat – puściłem głupią bramkę. Musiałem się szybko pozbierać. Lublinianka grała w tamtym okresie na drugim i trzecim szczeblu rozgrywkowym, więc przetarcie od samego początku dostawałem solidne.

Czyli mamy pewien paradoks: z jednej strony późno pan dojrzewał fizycznie, a z drugiej, niezwykle szybko zaczął grać z seniorami. 

Lublinianka słynęła z tego, że dawała szanse młodym bramkarzom. Była wtedy fenomenem w tym względzie, bo co chwila wypływał z niej bramkarz, który zaistniał w Ekstraklasie. Ostatnio nawet rozmawialiśmy z chłopakami, że chyba nie ma klubu w Polsce, w którym trzech golkiperów z jednego rocznika zagrało później w elicie. Udało się to mnie, Bartoszowi Rachowskiemu w Górniku Łęczna i mojemu wspólnikowi z akademii Marcinowi Mańce w czasach Górnika Zabrze. A przecież dwa lata wcześniej z Lublinianki wyszli Arek Onyszko i Adam Piekutowski. To ewenement, zwłaszcza że od lat mamy już w kraju wiele szkółek bramkarskich, a szkolenie poszło do przodu.

Gdzie pan sięgał marzeniami, gdy już zaczął grać w Lubliniance?

Bardzo wysoko. Zawsze marzyłem, żeby być najlepszym w Europie i na świecie, żeby grać w Bundeslidze. Tego się trzymałem już jako młody łepek.

Co pan czuje konfrontując to dziś z faktami?

Niedawno ktoś zadał mi identyczne pytanie i odpowiem panu tak samo. Jestem szczęśliwy patrząc na to, gdzie byłem i co osiągnąłem, choć marzenia były dużo większe. Zagrałem w reprezentacji i mojej wyśnionej Bundeslidze. Tak, wiem, w Niemczech zaliczyłem epizod, ale jednak się tam dostałem. Ponad 100 razy wystąpiłem w Ekstraklasie, mam mistrzostwo i Puchar Polski. Nie każdemu było to dane, więc nie mogę narzekać.

Przechodził pan do Wisły Kraków, gdy Bogusław Cupiał rozpoczynał zbrojenia i budowę potęgi na krajowym podwórku. To chyba w pewnym sensie stanowiło pana przekleństwo przy Reymonta i uniemożliwiło mocniejsze pokazanie się. 

Wisła zmontowała bardzo silną kadrę, graliśmy o najwyższe cele. Pozostawało mi siedzenie na ławce przez półtora roku, ale wychodzę z założenia, że wszystko w życiu jest potrzebne. Czas w Wiśle też mi się przydał. Dużo się nauczyłem, poznałem fajnych ludzi, przebywałem w drużynie z kapitalną atmosferą. Kiedy przechodziłem do Ruchu Chorzów, mając raptem 22 lata, byłem już otrzaskany z Ekstraklasą. Oczywiście nie w sensie gry, tylko całej otoczki związanej z rywalizacją na najwyższym polskim poziomie, nie czułem się jak debiutant.

Mało kto pamięta, że pan początkowo Wiśle odmówił. 

W Krakowie nalegali na 10-letni kontrakt. Nie chciałem się tak długo wiązać z jednym klubem. Mówiłem już wcześniej, jakie były moje marzenia. Wybiegając myślami dekadę do przodu, wyobrażałem sobie, że będę bronił w Borussii Dortmund. Wisła zrobiła jednak kolejne podejście i dogadaliśmy się, podpisałem kontrakt na cztery czy pięć lat.

Jak już pan zadebiutował w lidze, od razu błysnął, broniąc dwa karne z Polonią Warszawa.

Fajnie się ułożyło. W Wiśle łącznie rozegrałem trzy ekstraklasowe mecze, po dwóch znajdowałem się w jedenastce kolejki. Nawet to pokazuje, że czasu nie marnowałem i solidnie pracowałem.

Tym bardziej musiał pan być sfrustrowany, kiedy ponownie lądował na ławce.

Na pewno. Byłem jeszcze młody, ale już bardzo pewny siebie, znałem swoją wartość. Na dłuższą metę nie widziałem możliwości, żebym nie grał. Stało się inaczej, więc odszedłem do Ruchu, gdzie szybko zostałem numerem jeden.

W dawnych wywiadach wiele razy pan podkreślał brak zaufania ze strony Franciszka Smudy, czuł się pan niepotrzebny. Czarę goryczy przelało to, że mimo wcześniejszej obietnicy, zagrał pan tylko w dwóch z pięciu meczów już po zapewnieniu mistrzostwa, a Smuda zasugerował wypożyczenie do ówczesnej III ligi.

Tak było. Gdy zaproponowano mi to wypożyczenie, dotarło do mnie, że pora szukać innej drogi. Postanowiłem odejść i źle na tym nie wyszedłem. Po latach człowiek jednak patrzy na wszystko znacznie spokojniej. Chcę pamiętać to, że w Wiśle mimo wszystko sporo zyskałem, co pomogło w kolejnych sezonach.

W książce Mateusza Migi „Wisła Kraków. Sen o potędze” opisano scenkę z mistrzowskiej imprezy, gdy głośno narzekał pan kolegom na Smudę, a w pewnej chwili muzyka przestała grać i trener to usłyszał, co przesądziło o pana losie. Dziś wspomina pan tę historię z sympatią czy grymasem na twarzy?

Do takich wspomnień już nie wracam. Trochę to ubarwiono i rozdmuchano. Było tak, jak powiedziałem autorowi tej książki, ale lepiej już tego nie rozgrzebywać.

Kiedy zaczął pan błyszczeć w Ruchu, media pisały o możliwości powrotu do Wisły.

Pojawił się taki temat, Wisła nadal była bardzo dobrym klubem, ale nie chciałem wracać. Mierzyłem dalej, do przodu. Ani odrobinę nie zmieniłem podejścia, marzenia ciągle mnie napędzały.

Do Ruchu przeszedł pan z dnia na dzień. Mówił pan, że nawet nie wiedział, na jakiej zasadzie zmienił barwy – czy chodziło o wypożyczenie, czy wolny transfer, czy transfer gotówkowy. 

Trenowałem, czekałem na rozwój sytuacji. Wiedziałem, że powrotu do Wisły nie mam, a nawet gdybym miał i tak wolałbym odejść. Zaufałem trenerowi Edwardowi Lorensowi i nie zawiodłem się. Jestem mu wdzięczny, że sprowadził mnie na Cichą.

Chyba nie będzie kontrowersją stwierdzenie, że dwa lata spędzone w Chorzowie były najlepszym okresem w pana karierze.

Bez wątpienia wtedy było o mnie najbardziej głośno. Miałem też bardzo dobry okres w Wiśle Płock i Górniku Łęczna, ale moja osoba nie wzbudzała już takiego zainteresowania. I tak jak powiedziałem, że do czasów Wisły Kraków raczej nie wracam, tak często wracam do chorzowskich czasów. Kapitalny okres pod wieloma względami. Rozegrałem dwa świetne sezony.

Względy finansowe akurat się w tym nie mieszczą. Po latach wyszedł pan z „Niebieskimi” na zero?

Do dziś nie wyszedłem i nie wiem, czy kiedykolwiek się uda. Mimo to Ruch wspominam wspaniale – kibiców, atmosferę w drużynie, nasz poziom piłkarski i wyniki.

Jeszcze będąc w Ruchu zadebiutował pan w reprezentacji i od razu się przydał. 

Fajne wspomnienia, bo wszedłem raptem na pięć ostatnich minut z Islandią i udało mi się zaliczyć bardzo ważną interwencję, utrzymującą wynik 1:0. Super debiut, został zapamiętany. Było to duże przeżycie, jako młody zawodnik zacząłem poznawać ten wielki piłkarski świat. Miałem okazję trenować z ludźmi, których od dłuższego czasu podziwiałem. Spełnienie marzeń.

Jak pan wchodził do kadry przy takich postaciach jak Jerzy Dudek czy Adam Matysek? Pewny siebie czy jednak bardziej stojąc w kącie „dzień dobry, Kuba jestem”?

Znałem swoją wartość, ale trenując w takim towarzystwie podchodziłem do wszystkiego z pełną pokorą. Chciałem się uczyć, na to byłem nastawiony.

Jan Tomaszewski powiedział w tamtym czasie, że według niego powinien pan już być numerem dwa, bo w przeciwieństwie do Matyska nie będzie miał problemu z rolą zmiennika dla Dudka.

Pamiętam tę wypowiedź pana Tomaszewskiego. Było mi bardzo miło, ale zdawałem sobie sprawę, że jestem jeszcze młodym bramkarzem, że rywalizuję z wielkimi nazwiskami, klasy europejskiej czy nawet światowej. Podziwiałem Adama Matyska, który bronił w Leverkusen i Jurka Dudka, który miał kapitalny czas w Feyenoordzie i przechodził do Liverpoolu. Naprawdę miałem w tym temacie dużo pokory, choć rzecz jasna marzyłem, żeby kiedyś być na ich miejscu. Byłem jednak świadomy aktualnego miejsca w szeregu.

Gdyby grał pan w Werderze, pojechałby na mundial do Korei przynajmniej jako numer trzy?

Były na to szanse, ale rok na ławce w Bremie je wyzerował. Gdy nadchodził czas powołań na turniej, na nic nie liczyłem. Dostałem powołanie we wrześniu 2001, w lutym zagrałem towarzysko z Wyspami Owczymi i na kolejne zgrupowania już nie jeździłem. Rozumiałem sytuację, nie dałem podstaw selekcjonerowi, żeby mnie zabrał. Nie miałem pretensji do kogokolwiek czy czegokolwiek.

Transfer do Werderu musiał pan sobie wywalczyć.

Pojechałem na kilkudniowe testy, klub sprawdzał paru bramkarzy. Wypadłem bardzo dobrze. Zacząłem mocno wierzyć, że się na mnie zdecydują.

To był być może pierwszy transfer w Polsce, który oficjalnie wszem i wobec firmowała agencja menadżerska. W tym wypadku Profus Management. Jak duże były jej zasługi dla całej transakcji? Ona zainteresowała Niemców Jakubem Wierzchowskim?

Tego nie wiem i pewnie się nie dowiem. Kilka tygodni przed testami usłyszałem, że obserwują mnie kluby zachodnie. Prawda jest taka, że byłem w niesamowitym gazie, broniłem super i czułem się bardzo pewnie. Ruch walczył o utrzymanie, a w jednej rundzie potrafiłem zatrzymać trzy czy cztery karne, byłem widoczny. Nie zastanawiałem się jednak, czy ktoś coś załatwia, popycha jakieś sprawy do przodu. Całe życie skupiałem się na piłce, wychodząc z założenia, że jeśli będę robił coś dobrze, ktoś to zauważy.

Mocno chwalono się transferem do Werderu, pana zdjęcie z dyrektorem sportowym Klausem Allofsem przez wiele miesięcy reklamowało działalność Marka Profusa w „Piłce Nożnej”.

Długo nie dałem o sobie zapomnieć tym zdjęciem (śmiech). Z czasem trochę to wszystko ucichło. Później bardziej miałem kontakt ze współpracownikiem Marka Profusa, panem Boguszewiczem. Wiadomo, że stopniowo się to rozmywało, przestałem być bramkarzem Ekstraklasy, a lata leciały. Rozeszliśmy się jednak spokojnie, pozostaliśmy w dobrych stosunkach. Z dzisiejszej perspektywy jestem wdzięczny za to, co dla mnie zrobiono.

Sugerowano panu, że może dojść do konfliktu interesów, skoro pana agentem jest właściciel najbardziej poczytnego w kraju tygodnika o piłce?

Nie dochodziły do mnie takie słuchy. Każdy prywatnie gratulował mi transferu, życzył powodzenia, docierały do mnie głównie sympatyczne komentarze. Nie czułem, żeby ktoś mnie pompował.

Dało się wycisnąć więcej z tych dwóch lat w Bundeslidze czy obiektywnie patrząc, było tyle czynników, które pana blokowały, że nie był pan w pełni gotowy na takie wyzwanie?

Powtórzę to, co mówiłem we wcześniejszych latach: Bundesliga pokazała mi, w którym miejscu jestem, co potrafię, a gdzie mam braki i ile mnie dzieli od najlepszych. Wyszła moja słabsza gra nogami, do reakcji na przedpolu też można było się doczepić. Aczkolwiek teraz po latach myślę, że gdybym mógł się pokazać w pierwszym sezonie, miałbym szansę zaistnieć i na dłużej zostać w składzie. Po półtora roku na ławce forma trochę spadła i jak już zacząłem grać, nie prezentowałem swojego optymalnego poziomu.

Pamiętam, że w tym samym okienku ważyło się to, czy Frank Rost od razu odejdzie do Schalke, czy dopiero rok później. 

Gdyby odszedł od razu, mogłoby się to wszystko potoczyć inaczej. Słyszałem głosy, że faktycznie miał zmienić klub już wtedy, co zwolniłoby miejsce dla mnie, ale skończyło się tak, że kontrakt podpisał z rocznym wyprzedzeniem i został jeszcze w Bremie. Przez to nie grałem, choć wiele się od Rosta nauczyłem. To był jeden z najlepszych bramkarzy Bundesligi, moim zdaniem w tamtym okresie ścisła czołówka europejska.

Blokował też pana brak znajomości języka.

Niestety. Często koledzy podchodzili, próbowali zagadać i nie za bardzo mogłem im odpowiadać. Po niemiecku – nic. Po angielsku – słabo. Na początku było to duże ograniczenie, musiałem dać sobie czas na naukę. Będąc mądrzejszym o te przeżycia, dziś szkoląc bramkarzy, którzy mają szansę zaistnieć na Zachodzie, uczulam ich, żeby zawczasu uczyli się języków obcych. To podstawa.

Coś pana mocniej w Niemczech zaskoczyło? Nieraz ligowcy wyjeżdżający do zachodnich lig mówili, że tam dopiero przekonywali się, co to znaczy prawdziwa rywalizacja o miejsce w składzie.

Treningi były znacznie mocniejsze, nie od razu się przestawiłem, ale pamiętajmy, że mówimy o wydarzeniach sprzed prawie dwudziestu lat. Dziś te różnice nie są już tak duże. Podobnie w kwestii rywalizacji. Przekonałem się, że nie ma żadnych sentymentów. Jeśli nie dasz z siebie maksa i nie będziesz się dobrze prezentował, to wskakuje następny. W Polsce pod tym względem bywało różnie, ale myślę, że obecnie już zbliżamy się do standardów europejskich.

Jakie wrażenie na tle polskich trenerów zrobił Thomas Schaaf?

Jeśli chodzi o sprawy czysto warsztatowe, nie robiłem wielkich oczu, nie miałem przeświadczenia, że to jakiś zupełnie inny poziom w stosunku do tego, co stosował na przykład Edward Lorens. Co nie zmienia faktu, że Schaaf okazał się bardzo dobrym trenerem i w porządku człowiekiem, nie mogłem narzekać na relacje z nim. W Werderze jest absolutną legendą. Spędził tam całą karierę piłkarską, a jako szkoleniowiec wywalczył mistrzostwo i trzy Puchary Niemiec, co mówi samo za siebie.

Z kolei pana trenerem bramkarzy był Dieter Burdenski, którego dziś kojarzymy raczej jako niedawnego właściciela Korony Kielce.

A to też była wielka postać. Prawie cała kariera w Werderze, mecze w reprezentacji Niemiec. Miał właśnie to preferowane przeze mnie partnerskie podejście. Można było z nim pogadać, zawsze się wstawiał za swoimi bramkarzami. Gdy przejął Koronę, nie było okazji się spotkać, ale jeśli kiedyś do tego dojdzie, na pewno miło pogadamy. Żegnałem się z klubem w dobrej atmosferze.

Po pierwszym sezonie Frank Rost wreszcie odszedł, a pan nadal nie grał. Trenerzy postawili na Pascala Borela, który później nie zachwycał.

Denerwowało mnie to, ale miałem świadomość, że muszę w pełni profesjonalnie podchodzić do treningów i prowadzenia się poza boiskiem. Zależało mi na tym, żeby nikt nie miał do mnie choćby najmniejszych pretensji w kwestii zaangażowania i podchodzenia do swoich obowiązków. Sto procent na każdych zajęciach, przy rozmowach z kolegami, do zachowania po treningach. I doceniono to. Spotykałem się z opiniami, że jeśli chodzi o wszystkie te aspekty, mogę być stawiany za wzór.

Wreszcie debiutuje pan w niemieckiej ekstraklasie przeciwko FC Nuernberg, ale obwinia się pana o jedynego gola w meczu. Dwie kolejki później udało się najpierw obronić rzut karny z Bayerem Leverkusen, lecz potem dwie bramki poszły na pana konto. Zabrakło wspomnianego ogrania?

Raz, że długo nie grałem. Dwa, że omawiane już niedostatki w sztuce bronienia wtedy się spotęgowały. Po części zabrakło wszystkiego, ale nie ulega wątpliwości, że gdybym znajdował się w optymalnej dyspozycji, na pewno bym tych goli nie puścił.

Po wpadce z Bayerem czuł pan, że wraca na ławkę? Thomas Schaaf na pomeczowej konferencji stwierdził jedynie, że w następnej kolejce w bramce zagra bramkarz.

Podejrzewałem, że tak to się skończy, choć w środku tygodnia dostałem jeszcze szansę w półfinale Pucharu Niemiec. Przegraliśmy 0:3 z Kaiserslautern. Dopiero wtedy trener bez zbędnego tłumaczenia powiedział, że wracam na rezerwę. Musiałem z tym żyć.

Miał pan do siebie pretensje za niewykorzystaną szansę?

Dałem z siebie wszystko. Broniłem najlepiej, jak potrafiłem w tamtym momencie, ale nie mogłem mieć żalu do trenera, nie dałem argumentów swoją grą. Sztab szkoleniowy dokonał więcej zmian w składzie, próbowano rotacji. Mieliśmy już passę pięciu z rzędu ligowych porażek, strefa spadkowa niespodziewanie znalazła się blisko, a jesienią zespołowi szło bardzo dobrze. Następny mecz wygraliśmy 2:0 i kryzys powoli zażegnywano. Trafiłem akurat na słabszy okres całej drużyny, prawie nie strzelaliśmy goli. Co nie znaczy, że chcę w jakikolwiek sposób tłumaczyć się postawą kolegów. Tak bywa w piłce. W Wiśle Płock z kolei to ja skorzystałem na kryzysie zespołu, wskoczyłem do bramki i zaczęło nam lepiej iść. Całościowo suma szczęścia i pecha mniej więcej wychodzi na zero.

Frank Rost, Mladen Krstajić, Ludovic Magnin, Fabian Ernst, Frank Baumann, Torsten Frings, młody Simon Rolfes, Tim Borowski, Andreas Herzog, Marco Bode, Ivan Klasnić, Ailton, Johan Micoud, Angelos Charisteas, młody Nelson Valdez. Werder miał wtedy niesamowitą paczkę.

Robi wrażenie, prawda? Na mnie też robiło (śmiech). Mogło się zakręcić w głowie. Jestem człowiekiem z Lublina, z blokowisk, długo grałem na osiedlowych boiskach, a doszedłem do takiego towarzystwa. Patrząc po czasie na te nazwiska, mogę tylko powtórzyć, że jestem dumny z tego, co osiągnąłem i gdzie byłem.

Kto z tego grona piłkarsko zrobił największe wrażenie?

Micoud. Rewelacyjny zawodnik, boiskowy artysta. W okresie pandemii często puszcza się archiwalne mecze i niedawno widziałem wywiad z Klasniciem, który stwierdził, że Micoud był chyba najlepszym piłkarzem, z którym grał. Nie jestem więc odosobniony w tej opinii.

A największy charakterniak?

Rost, ze względu na podejście do zawodu. Zawsze musiał wygrywać, zawsze musiał być najlepszy. Stuprocentowa charyzma.

Najbardziej zabawna postać?

Ailton. Wiecznie uśmiechnięty. Nawet siedząca obok mnie żonka uśmiechnęła się, gdy przypomniałem nazwisko Brazylijczyka. Bardzo barwna postać. Koledzy często docinali mu w temacie jego sylwetki, ale nie brał tego do siebie. Miał duży dystans i bardzo luźne podejście do życia. Fajny gość, któremu nie odbiło, a traktowano go jak wielką gwiazdę i zapewne do końca życia w Bremie będzie tak witany.

Były w tej szatni bliższe relacje, znajomości, przyjaźnie czy dominował chłody profesjonalizm? 

Było miło i sympatycznie, ale tylko w czasie pracy. Po treningach nie szliśmy pogadać przy kawie czy piwku. Każdy jechał w swoją stronę i to nie dlatego, że nie lubił kolegów. To był właśnie ten stuprocentowy niemiecki profesjonalizm. Dbałeś przede wszystkim o siebie. Do Werderu przychodziłem z Ruchu, w którym panowała bardzo rodzinna atmosfera. Szatnia stanowiła w zasadzie jedną grupę, co się rzadko zdarza, również w Polsce. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego bez żadnego naciągania tego powiedzenia. Musiałem się przyzwyczaić, że w Niemczech podejście jest inne.

Czyli żadne przyjaźnie na lata się nie zawiązały?

Nie, ale jak już by się kogoś spotkało, na pewno byłoby sympatycznie. Gdy lecieliśmy z Wisłą Płock na pucharowy mecz z Grasshoppers Zurych, natknąłem się na lotnisku na Ailtona. Minęło dobrych parę lat, a rozmawialiśmy, jakbyśmy się nie widzieli tydzień. Tak samo wygląda to, gdy natrafię na kolegów z polskich klubów, ale na co dzień trudno o bardziej zażyłe kontakty. Podejrzewam, że jest tak nie tylko w świecie piłki. To chyba normalne, że kiedy drogi się rozchodzą, zostają te najsilniejsze, pojedyncze przyjaźnie. Ze szkoły przeważnie też utrzymuje się jedną czy dwie znajomości, a nie dziesięć.

Odszedł pan z Werderu na rok przed wygaśnięciem umowy. Może trzeba było zostać i dać sobie jeszcze jedną szansę?

Pamiętam wywiad z Bartkiem Drągowskim, który już bodajże dwa lata siedział na ławce Fiorentiny. Mówił, że ma dosyć tego czekania, że chciałby wrócić. Nie wszyscy rozumieli, o co mu chodzi, a ja doskonale wiedziałem, co czuje, bo przeżywałem to samo. On wytrzymał, przeczekał trzy lata, poszedł na wypożyczenie do Empoli i jego kariera niesamowicie wystrzeliła. Czy u mnie byłoby tak samo? Nie wiem, ale nie żałuję. Przeszedłem do Wisły Płock, w której spędziłem kapitalne trzy sezony.

Podkreślał pan wielokrotnie swoją pewność siebie. Czy ona w chwili opuszczania Werderu została zachwiana?

Musimy pewne sprawy rozdzielić. Mamy pewność siebie cwaniacką, niczym niepotwierdzoną. Jest także pewność siebie, gdy człowiek wie, ile potrafi, że umie dużo, ale jednocześnie ma świadomość własnych ograniczeń. Ludzie często pytali, czy warto było wyjeżdżać. Opuszczałem Ruch z przeświadczeniem, że będę grał w Bundeslidze, byłem tego pewny. Przegadałem to z żoną. Doszliśmy do wniosku, że może stracę mistrzostwa świata w roli rezerwowego, ale kiedyś siadając w fotelu przy kominku nie będę musiał sobie wyrzucać, że miałem szansę i nie podjąłem rękawicy. Tego bym najbardziej żałował. Mówię szczerze: nie żałuję ani jednego dnia w Niemczech. To była lekcja życia, po której ugruntowałem swoją mentalność, twarde stąpanie po ziemi. Wiedziałem, że nigdy nie będę grał nogami jak Van der Sar, ale z drugiej strony utwierdziłem się w tym, że jestem bardzo dobry na linii czy w sytuacjach jeden na jeden, co pozwalało jeszcze lepiej wykorzystywać te atuty. Potrzeba lat, żeby dojść do takiej świadomości i to mi dała Brema. Czasami, żeby dojrzeć, trzeba dostać po nosie, zawsze jednak otrzepywałem się i mądrzejszy szedłem dalej.

Jeżeli ktoś wraca z Bundesligi do Polski, można zakładać, że zgłoszą się po niego czołowe w danym momencie kluby, czyli wówczas Legia, Wisła Kraków, może Groclin. A pan poszedł do Wisły Płock.

Wisła Kraków znów się odezwała, rozmawialiśmy, ale najbardziej konkretni byli w Płocku i tam zakotwiczyłem. Jak prześledzimy nasz skład, mieliśmy naprawdę bardzo dobry zespół i był to chyba najlepszy czas w historii klubu. Przez pierwsze dwa lata finiszowaliśmy w pierwszej piątce, a w trzecim sezonie zdobyliśmy Puchar Polski.

Cieniem kładzie się wasz dwumecz z łotewskim Ventspilsem, z którym sensacyjnie odpadliście po dwóch remisach. 

Duża wpadka, trzeba przyznać. Działo się to tuż po moim przyjściu, zagrałem tylko w pierwszym spotkaniu. Drużyna dopiero się tworzyła. W tamtym okienku doszło do wielu zmian w kadrze, a niestety same nazwiska nie grają, potrzeba trochę czasu na dotarcie się na boisku i poza nim. My byliśmy tego przykładem. Kilka tygodni później zatrybiło, zaczęliśmy wygrywać. Dla mnie początki były dość trudne. Siedziałem na ławce, leczyłem kontuzję, nie mogłem złapać odpowiedniego rytmu. Ale jak mówiłem, tym razem dopisało szczęście. Gdy wskoczyłem do składu, zaczęła się dobra passa i miejsce utrzymałem.

W Płocku brylował Ireneusz Jeleń. Pan nie ukrywał zaskoczenia, że aż tak daleko zaszedł.

Potwierdzam. Irek to bardzo skromny i wrażliwy chłopak. Odnosiłem wrażenie, że jest wręcz za grzeczny, dlatego nie sądziłem, że zrobi aż taką karierę. Bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, zaimponował mi. Trzymałem za niego kciuki przez te wszystkie lata.

Mówi pan o super czasie w Płocku, ale po sezonie uwieńczonym krajowym pucharem doszło do rozstania. Dlaczego?

Coraz więcej czołowych zawodników zaczęło odchodzić, następny sezon zresztą zakończył się spadkiem. Można powiedzieć, że swoje już osiągnęliśmy. Potrzebowałem zmiany. Zgłosił się po mnie jakiś klub, już nie pamiętam jaki, ale zapowiadało się to ciekawie. Rozwiązałem kontrakt z Wisłą, lecz wtedy tamten temat się wysypał i skończyło się na przejściu do pierwszoligowego Zagłębia Sosnowiec.

Zapewne w życiu pan nie przypuszczał, że 29 kwietnia 2006 roku, niedługo po 29. urodzinach, po raz ostatni zagra w Ekstraklasie. 

No nie przypuszczałbym, ale tak wyszło. Z Zagłębiem po roku miałem wrócić do elity. Tworzył się ciekawy zespół, z solidnym sponsorem, klub był dobrze poukładany. Pod każdym względem zachęcająco to wyglądało. Tu widziałem swoją szansę. Skończyło się na kilku meczach, żadnym udanym. Doznałem jednej kontuzji, potem jeszcze naderwałem więzadła w kolanie i do końca rundy nie zagrałem. W przerwie miedzy rundami rozwiązaliśmy kontrakt i zaczęły się schody. Przez następne pół roku pozostawałem bez klubu. Siedziałem w domu z dziećmi i zastanawiałem się, co dalej. Wreszcie, kiedy chciałem już na stałe wrócić do Lublina, zgłosiła się ekstraklasowa Polonia Bytom. Niestety w praktyce straciłem kolejne pół roku. Występowałem jedynie w Młodej Ekstraklasie, znów tak naprawdę żaden mecz nie był udany (śmiech). Po tym czasie zdecydowaliśmy z żonką, że tym razem na pewno wracamy do Lublina i tam pomyślimy nad następnymi krokami. Znalazłam się na takim etapie życia, że nie chciałem się więcej przeprowadzać. Akurat tak się złożyło, że Górnik Łęczna przed sezonem został zdegradowany do III ligi. Mogłem się wreszcie odbudować i tak jak w Ruchu Chorzów wszystko mi wychodziło, tak podobnie było przy drugim podejściu w Łęcznej. Za chwilę znaleźliśmy się już w I lidze i przez kolejne dwa lata znajdowałem się w kapitalnej formie.

Nie było jeszcze okazji do pójścia wyżej? Jak na bramkarza, wiekiem wciąż pan nie odstraszał.

Tak naprawdę nie czułem już potrzeby, żeby gdzieś się wybierać. Nie chciałem. Ale też skłamałbym, mówiąc, że urywał mi się telefon z propozycjami. Nie wzbudzałem już większego zainteresowania. Prezentowałem wysoki pierwszoligowy poziom i cieszyłem się tym. Mogłem mieszkać w rodzinnych stronach, żona też pracowała, otworzyła salon fryzjerski, dzieci dobrze się czuły. Nie zamierzałem tego zmieniać, a nie widziałem możliwości, żeby wyjeżdżać samemu za chlebem.

Podkreślał pan, że najbliżsi zawsze musieli być z panem.

Mam swoje ustalone wartości, one przez lata się nie zmieniły. Rodzina zawsze była, jest i będzie na pierwszym miejscu. I wcale mnie to nie blokowało w karierze, wręcz przeciwnie. Rodzina wyłącznie mi pomagała i stanowiła oparcie, nigdy na odwrót. W najtrudniejszych momentach, gdy odchodziłem z Wisły Kraków, nie grałem w Niemczech czy byłem bez klubu po Zagłębiu Sosnowiec, wsparcie żony, dzieci, rodziców było nie do przecenienia. Gdyby mi tego zabrakło, wszystko mogłoby się znacznie gorzej potoczyć. Tak jak panu powiedziałem na początku przy pytaniu o powrót do treningów – na boisku czuję się najlepiej, to mój żywioł, ale jeśli nie można trenować, świat mi się nie wali. Pracuję w innej branży, nie boję się ciężkiej roboty, potrafię się realizować w innych rzeczach.

Skąd pomysł na trenerkę? Pamiętam pana wypowiedź już po odejściu z Polonii Bytom, że ten pomysł zaczyna kiełkować w głowie.

Ziarno zostało zasiane już w czasach Wisły Płock. Nawet Darek Gęsior śmiał się wtedy – mówił to chyba nawet prezesowi Dmoszyńskiemu – że Kuba trenuje i jednocześnie zapamiętuje wszystkie ćwiczenia, bo kiedyś inni będą je wykonywali pod jego okiem. Od dłuższego czasu czułem, że mogę i chcę trenować, że to coś dla mnie.

Z czego to przekonanie się brało? Musiał się pan w nim jakoś utwierdzić.

W płockim okresie zacząłem indywidualnie pracować z Łukaszem Skowronem, który był wówczas w juniorach Wisły. Kiedyś podszedł do mnie jego ojciec, nie znaliśmy się wcześniej. Zapytał, czy mógłbym jakoś pomóc jego synowi, potrenować z nim 2-3 razy w tygodniu. Zgodziłem się, przyjeżdżałem do niego i zobaczyłem, że to może być naprawdę fajna robota i sposób na życie. Łukasz czasu chyba nie zmarnował, bo kilka lat później przebił się do Ekstraklasy w barwach Jagiellonii.

Karierę zakończył pan w 2012 roku w Łęcznej czy w 2014 w KS Lublin?

W 2012. W KS Lublin nie zagrałem. Kiedyś zapytali, czy mogą mnie zgłosić, zgodziłem się, ale organizm wysyłał jasne sygnały, że ma już dość grania w piłkę i jest trochę zdewastowany.

Co się dziś odzywa?

Prościej byłoby powiedzieć, co się nie odzywa (śmiech). Ramiona, kolana, plecy – czuję to, że zacząłem bronić w wieku dziesięciu lat na bardzo twardych boiskach Lublinianki, a grałem prawie do 35. roku życia. Ćwierć wieku w reżimie treningowym i teraz to wychodzi.

Czegoś panu do szczęścia brakuje czy wystarczy, żeby było jak jest?

Prowadzę jedną z najlepszych akademii bramkarskich w kraju. Spełniam się w tym. Praca w nieruchomościach też sprawia frajdę. Rodzinnie również się układa. Żona nadal jest fryzjerką, jest szczęśliwa w tej pracy. Syn szkoli się w Zagłębiu Lubin. Mamy piękną i mądrą córkę. Już teraz jestem szczęśliwy.

Jak układa się piłkarska przygoda syna?

Trenuje w akademii Zagłębia Lubin pod okiem Tomasza Króla. Regularnie jest już zapraszany na zajęcia pierwszego zespołu, gdzie dogląda go Grzegorz Szamotulski. To również bardzo dobry trener bramkarzy. Śmialiśmy się, jak to życie potrafi się ułożyć. Ileś lat temu razem jeździliśmy na zgrupowania, a dziś on szkoli mojego syna. Bartek jest zdeterminowany, marzy o tym, żeby być najlepszym. Skąd my to znamy, prawda? Jako ojciec podchodzę do tematu bardzo spokojnie. Chciałbym, aby syn był szczęśliwy grając w piłkę, aby odnosił sukcesy, ale nieustannie powtarzam mu i naszym podopiecznym, że profesjonalny futbol to ciężki kawałek chleba, trzeba bardzo dużo poświęcić. Kiedyś piłka była może bardziej prawdziwa, mniej było pijarowej otoczki, nie twierdzę jednak, że całościowo wyglądała lepiej. Teraz młodzi piłkarze są znacznie bardziej świadomi i profesjonalni w takich tematach jak dieta, regeneracja i tym podobne.

Pan przyznawał, że alkohol w sezonie nie należał do wyjątków. 

Nie wiem, jak seniorzy się dziś prowadzą, nie mam styczności z tym środowiskiem. Ale mam nadzieję, że jest już inaczej. Wbijam chłopakom do głów, że w kwestii odżywiania się, rozrywek, trybu życia nie będą mogli iść śladami większości ludzi. Piłka stawia ponadprzeciętne wymagania w tym względzie i muszą być na to gotowi.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Grają o mistrzostwo w szkolnej hali. ”Słyszę to od 10 lat. To musi się zmienić”

Jakub Radomski
1
Grają o mistrzostwo w szkolnej hali. ”Słyszę to od 10 lat. To musi się zmienić”
Piłka nożna

Rekord Ruchu na tle Europy – wynik nieosiągalny dla PSG, Bayeru czy Lipska

AbsurDB
3
Rekord Ruchu na tle Europy – wynik nieosiągalny dla PSG, Bayeru czy Lipska

Weszło

Polecane

Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata

Sebastian Warzecha
8
Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata
Polecane

W objęciach Skarbu Państwa. Sprawdzamy wkład państwowych spółek w polskie kluby

Szymon Szczepanik
34
W objęciach Skarbu Państwa. Sprawdzamy wkład państwowych spółek w polskie kluby
Polecane

Czy każdy głupi może wejść na Mount Everest? „Bilet lotniczy i wio”

Kacper Marciniak
18
Czy każdy głupi może wejść na Mount Everest? „Bilet lotniczy i wio”
Inne kraje

Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Szymon Janczyk
69
Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Komentarze

3 komentarze

Loading...