Reklama

W szatni każdy może zachowywać się, jak pod wpływem gazu rozweselającego

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

02 maja 2020, 09:37 • 27 min czytania 12 komentarzy

W jaki sposób chamskie uderzenie łokciem Daniela Ljuboji przyczyniło się do tego, że nie musiał iść na operację prostowania nosa? Dlaczego dzięki Rafałowi i Łukaszowi Gikiewiczom szatnia Śląska Wrocław była najlepiej poinformowaną szatnią w Polsce? Jakie faux pas popełnił Przemysław Bargiel w rozmowie z Łukaszem Surmą? Jak w szatni GKS Bełchatów zachowywał się Radosław Matusiak i dlaczego jego ponadprzeciętna pewność siebie była po prostu normalna? Jak Piotr Lech zatopił quada? Dlaczego Edward Cecot nie reagował na wołanie o pomoc swoich kolegów z drużyny, którym fale uniemożliwiały dobicie do brzegu? Jak blefował Stanislav Levy i dlaczego był niesamowitym człowiekiem? Jak to możliwe, że Marian Kelemen i Dalibor Stevanović rozmawiali w pięciu językach podczas jednej rozmowy? Dlaczego Christian Diaz to oryginał? Jak to Mateusz Gancarczyk w Stali Mielec został oszukany przy zakupie głośników i laptopa?

W szatni każdy może zachowywać się, jak pod wpływem gazu rozweselającego

Na te i na inne pytania w dłuższej rozmowie z nami odpowiada Rafał Grodzicki. Zapraszamy. 

***

Ile kosztuje operacja prostowania nosa?

Nie mam zielonego pojęcia.

Reklama

Myślisz, że Daniel Ljuboja wie, ile mu wisisz?

A, już wiem, ale myślę, że się nad tym nie zastanawiał, bo nawet pewnie nie miał świadomości, jak bardzo mi się przysłużył. Dwa tygodnie przed meczem z Legią graliśmy z Podbeskidziem. Dostałem w nos. Przestawił się. Trafiłem do szpitala. Próbowano go nastawić, ale to był taki ból, że raz za razem mdlałem, całkowicie tracąc świadomość. Zdecydowaliśmy więc, że zrobimy to po sezonie, bo nie było sensu męczyć się z tym w okresie, kiedy mieliśmy natłok meczów, grając właściwie co trzy-cztery dni. Usypianie, znieczulanie nie wchodziło w grę – organizm za bardzo by się osłabił. Zacząłem grać w masce, ale na dłuższą metę to nie działało. Razem zagrałem w niej może półtora meczu. Na finał Pucharu Polski wyszedłem już bez maski. Była 44. minuta, Ljuboja celowo uderzył mnie łokciem w twarz, ale nie ma takiego złego, co by na dobre nie wyszło – szczęściem w nieszczęściu nastawił mi nos.

Najlepszy napastnik, przeciw któremu grałeś? Wtedy imponował. 

Imponował inteligencją. Taki sam casus jak w przypadku Tomka Frankowskiego – bardzo łatwo się przeciw nim grało. Tylko moment nieuwagi, moment braku koncentracji, w ogóle jakiś moment, a oni już sobie znajdowali takie miejsce na boisku, że zaraz trzeba było wyjmować futbolówkę z siatki. Wykorzystywali każdą słabość obrony. Ljuboja nie był silny fizycznie, nie był szybki, nie kryło się go ciężko, ale miał taką technikę i taki instynkt znajdowania się w polu karnym, znajdowania się w grze po trójkącie, że czasami ciężko było go przechytrzyć i wyprzedzić. Ale nie wiem, czy akurat przeciwko niemu grało się najciężej.

Kogo byś wskazał?

Frankowski, Nikolić, Saganowski.

Reklama

Trzech zupełnie różnych napastników. Frankowski świetny technicznie i niesamowicie bramkostrzelny, Nikolić typowy lis pola karnego, a Saganowski pracuś i pierwszy obrońca. 

Bo to najtrudniejsze typy do rywalizowania. Jeszcze Marcin Robak, który nie dość, że ma instynkt strzelecki, to jeszcze jest silny i potrafi grać tyłem do bramki. Swojego czasu, dobre kilkanaście lat temu, jeszcze Mariusz Ujek był ciężki do krycia, bo bardzo dobrze grał w powietrzu, mający świetny timing. Stoperowi ciężej gra się przeciwko napastnikom wybieganym, silnym, którzy potrafią utrzymać się przy piłce. Z drugiej strony, gdybym powiedział, że łatwo rywalizowało mi się z Frankowskim, a w meczach ze mną strzelił pewnie trzy-cztery bramki, to trochę bym skłamał. Ale to chodzi o wrażenie. Nie było go na boisku przez 88 minut, a w 89. minucie strzelał bramkę.

Przynajmniej nie było siniaków na nogach. 

Dokładnie, chociaż tyle.

Na treningach w Lechu Poznań Franciszek Smuda ustawiał młodego Roberta Lewandowskiego naprzeciwko Manuela Arboledy. W Ruchu identycznie było w twoim przypadku i Mariusza Stępińskiego?

Bardzo często graliśmy na siebie. Bardzo często się rozbijaliśmy. Nie da się ukryć. Praktycznie w żadnym klubie nie było tak, że weekendowy skład był już ustawiony na wtorkowych czy środkowych gierkach. Trenerzy zawsze to mieszali, więc Mario lądował naprzeciw mnie. Ale jego nie trzeba było uczyć twardości. Ma to w genach. Gryzie trawę, walczy, nie ma dla niego straconych piłek. Świetny timing, świetne uderzenie, nie grało się na niego łatwo. Wyszło to na plus i dla mnie, i dla niego.

Najgorsza prowokacja, którą usłyszałeś na boisku?

Nigdy nie usłyszałem niczego przesadnie wulgarnego. Zawsze był szacunek. Nie wyzywaliśmy się. Nie zdarzyło się też nigdy, żebym nie podał komuś ręki po meczu albo żeby ktoś mi nie podał. Uśmiech, pograliśmy, podziękujmy sobie. Nawet nigdy nie zdarzyło się, żeby ktoś obrażał moich rodziców, a wydawałoby się, że na boisku teksty o rodzinie są nagminne.

Nie kusiło nigdy, żeby zrobić Materazziego? 

Niby nie, bardzo długo nie, ale pod koniec mojej przygody z piłką zdarzyła się taka głupia sytuacja. Na Chojniczance. Przepychanka. Jeden z zawodników mocno ruszył do naszego obrońcy. Zainterweniowałem. Zacząłem ich rozdzielać. W pewnym momencie podbiegł młody chłopak – zaczął mnie odpychać, popychać, szarpać. Chciałem złapać go za szyję, ale zanim to zrobiłem, ktoś mnie odepchnął i moja ręka wylądowała na twarzy. Dostałem czerwoną kartkę. Zakotłowało się. Potem oglądałem to na nagraniach. Nie chciałem uderzyć go z liścia, ale wyszło, jak wyszło, nic nie poradzę. Trzy mecze pauzy. Najgłupsza rzecz, jaką zrobiłem na boisku.

Największy symulant, z jakim przyszło ci rywalizować?

Miro Radović. Słynny w tym fachu.

Nawet były przeróbki, jak biegł, biegł i nagle przewracał się postrzelony w nogi przez snajpera. 

Słynne słowo „padolino” wzięło się od jego symulek. Miro często dodawał dużo od siebie, a sędziowie się na to nabierali.

A bracia Paixao?

Inny temperament! Portugalczycy to są ludzie, którzy z igieł robią widły – z drobnych spięć tworzą nieprawdopodobną awanturę, żeby był wokół nich szum. W telewizji wygląda to na symulki. Miro dodawał od siebie znacznie więcej niż Flavio czy Marco. Raczej nie wrzucałbym ich do jednego worka z największymi udawaczami.

Który z nich był lepszy?

Do Śląska pierwszy przychodził Marco, a klub bardzo starał się pozyskać jeszcze Flavio. I generalnie to Flavio miał być panem piłkarzem, a Marco tylko dodatkiem. Tak wszystkim początkowo się wydawało, choć trudno było o taki wniosek po pierwszym półroczu Marco, kiedy ten nastrzelał sporo bramek i robił furorę w lidze. Wtedy myślałem sobie, że ktoś się chyba pomylił i jest zupełnie odwrotnie. Że ta opinia wyrobiona na Cyprze czy w innym Iranie była niesprawiedliwa. Okazało się, że prawda leżała gdzieś po środku, obaj są bardzo dobrzy. Po prostu. Na pewno nikt nie był dodatkiem do nikogo.

Technicznie lepszy jest Flavio. Bardziej kreatywny. Lepiej radzący sobie na skrzydle. Wyczuwający, co wydarzy się za kilka chwil. A Marco? Snajper, bardzo skuteczny, umiejący grać tyłem do bramki, a przy okazji wyszkolony technicznie dużo lepiej niż nasi napastnicy. Ale, ale, gdybym miał kogoś z tej dwójki wskazać jako lepszego, to definitywnie byłby to Flavio. Lepszy zawodnik. Sam mógł dawać więcej niż Marco.

Który z duetów bliźniaków był bardziej szalony? Flavio i Marco Paixao czy Rafał i Łukasz Gikiewiczowie?

Przy Gikiewiczach nie trzeba było korzystać z mediów społecznościowych. Zresztą w ogóle z żadnych mediów. 90minut, Weszło? Nie musieliśmy tam wchodzić, bo o 9:30 Rafał z Łukaszem nam wszystko recytowali. Co się dzieje w świecie piłkarskim, co się dzieje ogólnie na świecie. Wszystko wiedzieliśmy. Nikt nie musiał się niczym bieżącym interesować, bo jednemu i drugiemu buzia się nie zamykała nawet na chwilę. Cały czas gadali. Nawijali makaron na uszy. Byliśmy w Śląsku szatnią, która dzięki nim, najwięcej wiedziała o wszystkim. Nawet rzeczy, które nie pojawiały się jeszcze na stronach internetowych, oni już wiedzieli. Oni chyba wstawali o 8 rano i dzwonili do różnych znajomych, żeby wypytać, kto ma od kogo propozycje, z kim kto podpisuje kontrakt, kto jest zainteresowany kim i na jakich zasadach. Bardzo pozytywni. Skupieni na swoich karierach. Po trupach, ale dążyli do celu. Rafałowi wyszło to znakomicie. Można było od nich zarazić się profesjonalizmem i trzeźwością myślenia na przeróżne tematy. Młodzi ludzie, a nie uderzała im woda sodowa do głowy, bo akurat zaczynali zarabiać dużo więcej niż ich koledzy w tym samym wieku. Wiedzieli, co mieli robić, ogarnięte chłopy.

A bracia Paixao? Mega pozytywni. Jak to Portugalczycy. Szkoda tylko, że nie uczyli się polskiego, bo mogliby dać szatni jeszcze więcej. Na każdym kroku zarażali optymizmem i uśmiechem. Słynne białe wyszczerzone zęby. Nie było narzekania. Wszystko pchali do przodu. To też były ich początki w kraju, więc nie byli liderami w szatni, ale bardzo szybko się wkomponowali. I powiem szczerze: jeśli chodzi o moje upodobanie, to byłem zachwycony ich podejściem do życia. Mimo tego, że miałem wtedy trzy dychy na karku, to nauczyłem się nie marudzenia, tylko pozytywnego myślenia o swojej pracy, o tym, że warto myśleć z uśmiechem na twarzy, bo to daje człowiekowi naprawdę dużo.

Pochodzisz z takiego pokolenia piłkarzy, które siedziało w szatni i marudziło?

Taka szatnia zdarzyła mi się, jak byłem 16-17 latek. Szatnia Cracovii. Trzecia liga. Nie było pieniędzy. Chłopcy, którzy tam grali byli bardzo długo związani z klubem i autentycznie mieli na co narzekać. Nie było ciepłej wody. Nie było wypłat. Nie było fajnego boiska do treningów. Nie było sprzętu. Później miałem to szczęście, że trafiałem na znakomite szatnie. Bełchatów? Jedna wielka rodzina. Pierwsza styczność z ludźmi, których do tej pory znałem z telewizji – Orest Lenczyk, Edek Cecot, Piotrek Lech, Radek Matusiak, Łukasz Garguła. Okazało się, że stworzyliśmy tam niesamowitą drużynę, która nie dość, że świetnie rozumiała się na boisku, to jeszcze tworzyła świetny klimat poza nim. Potrafiliśmy po treningu jechać do jakiejś restauracji na obiad. Niby jechał każdy z osobna, a zaraz okazywało się, że jest tam cała drużyna. I siedzieliśmy tam do 20:00 z żonami, z dzieciakami, wszyscy razem.

Później trafiłem do Ruchu, gdzie szatnia się zmieniła. Początkowo trenerem był Dusan Radolsky. Nie brakowało zawodników wiekowych. Nie z tego pokolenia, co ja, starzy wyjadacze, którzy pograli już trochę w Ekstraklasie i była różnica mentalna między Bełchatowem a Ruchem. Ale okazało się, że też było tam mnóstwo pozytywnych osób, od których mogłem się uczyć. Trwało to kilka miesięcy, przyszedł trener Fornalik, w zespole zaczęła przychodzić zmiana pokoleniowa – grali coraz młodsi. I też nagle stworzyliśmy super team, który za sobą wskoczyłby w ogień. Wiadomo, były różne spięcia, sprzeczki, jak to w każdym zespole. Najważniejsze, że potrafiliśmy się dogadać. Bez pomocy trenera czy kogoś z zewnątrz. Sami. Pojawiały się osoby, które marudziły, bo miały to w genach. Nie będę wymieniał z nazwiska, ale podejście drużyny powodowało, że maksymalnie takich osób w szatni było po dwie-trzy.

A potem Śląsk Wrocław. Przechodziłem z drużyny wicemistrzowskiej do mistrzowskiej. Samo to, że osiągnęli tak wielki sukces w ciągu dwóch lat spowodowało, że tam szatnia była niesamowita. Wszyscy mega pozytywnie nastawieni, łatwo było się w to wkomponować. Nie pamiętam tam ani jednej osoby, która byłaby tak marudna, że rzucałaby się przez to w oczy. Miałem szczęście do szatni. Naprawdę. A mimo wszystko, tak jak powiedziałem, w kwestii marudzenia w wieku 30 lat miałem coś do poprawienia. Wyciągnąłem wnioski, potem próbowałem to implementować najpierw w siebie, a potem w kolejne szatnie w Ruchu czy Stali.

Brak ciepłej wody, wypłat, fajnego boiska do treningów, sprzętu w Cracovii mogły podciąć skrzydła, zanim w ogóle zdążyły się rozwinąć?

Absolutnie nie, hartowanie charakteru. Dzisiejsza młodzież ma wszystko na tacy. Przyniesione przez trenera. Jako gówniarz musiałem nosić siatki i zakładać na bramki. Czasami, kiedy były mokre po deszczu, to naprawdę siatka ważyła bardzo dużo, więc trzeba było sobie odpowiednio rozplanować czas, wcześniej pójść na boisko, żeby ją powiesić. I mało tego, robiłem to też, nie tylko dlatego, żeby trenerzy nie krzyczeli, ale też jeszcze, żeby koledzy w szatni nie mieli pretensji, że młody nie przykłada się do swoich obowiązków.

Trzecia liga. Cracovia. Dla mnie koledzy z tamtej szatni to były ikony. Chodząc jako młody chłopak na ich mecze byłem w nich wpatrzony, jak w obrazek. To nie są bardzo znane nazwiska, ale mi imponowali nieprawdopodobnie – Paweł Zegarek, Marcin Hrapkowicz, Edward Kowalik. Mało się o nich mówi, bo grali maksymalnie w drugiej lidze w Cracovii, ale dla chłopaka, który kibicował tej drużynie, to były postacie pierwszej klasy. Pewnie osiągnąłem w piłce więcej niż oni, ale ma dla nich mega respekt.

Taki sentyment z dzieciństwa, który zostaje na zawsze jako coś wyidealizowanego. 

Bez dwóch zdań. Wchodząc do takiej szatni, mówiłem do wszystkich „dzień dobry”. Nawet do chłopaków trzy-cztery lata starszych. Tak byłem przestraszony, taki miałem do nich szacunek. Stawałem zawsze przed szatnią i czekałem aż ktoś mnie tam zaprosi. Cieszyłem się, kiedy miałem możliwość, żeby przebierać się pod prysznicem. A teraz spotykałem młodych chłopaków – Przemka Bargiela w Ruchu, Kacpra Sadłochę czy Bartosza Bajorka w Stali Mielec – młodszych ode mnie często po dwadzieścia lat i oni potrafią do mnie powiedzieć „cześć, siema, co tam?”. Pierwszy raz spotkałem się z tym, jak Przemek Bargiel podszedł do Łukasza Surmy i mówi:

– Siema, Surmik, o której jutro trening?

Łukasz popatrzył na niego krzywo wzrokiem, który mógłby go zabić i nic mu nie odpowiedział. Przemek zrozumiał, że trzeba mieć szacunek, trochę poczekać, trochę jednak wykazać się wyczuciem. Pewnie, gdyby Bargiel powiedział „dzień dobry”, to Łukasz odpowiedziałby, że nie ma problemu, może mówić cześć, tylko, żeby nie mówił siema, bo to jednak trochę nie wypada.

Tak samo mówiłem do chłopaków w Mielcu. Że panowie, ja jestem nawet starszy od drugiego trenera, o rok jestem młodszy od pierwszego szkoleniowca. Nie oczekuję, żebyście mówili do mnie ugrzecznionego „dzień dobry”, tylko nie mówcie „siema”. Cześć, ręka, wystarczy. Gadałem z tymi chłopakami o wszystkim. Miałem i mam z nimi dobry kontakt. Ja w ich wieku musiałem uważać na moje zachowanie, na każde moje słowo, a niestety, dzisiejsza młodzież przez to, że ma wszystko na tacy, nie zna podstawowych zasad. Problemem jest to, że od młodego rodzice przywożą ich na trening, że im rodzice muszą przypominać, że chłopak ma trening. W moich czasach było zupełnie inaczej. To, oprócz tego, że wchodziłem do szatni w starym stylu, że chłopakom nie płacili, ja akurat miałem stypendium i żyłem na garnuszku rodziców, nauczyło mnie pokory, szacunku do innych ludzi i tego co już się ma. Duża lekcja.

Tego samego mogła nauczyć cię współpraca z Orestem Lenczykiem.

Potrafił wychować zawodników jako człowieka w duchu wartości szacunku do drugiego człowieka. I tak stało się w przypadku wszystkich zawodników, których miał w Bełchatowie. Wystarczy podać dwa główne, najsłynniejsze, nazwiska z czasów tamtego Bełchatowa – Matusiaka i Gargułę. Był wyjątkowy. Wymagający, ale z naprawdę fajnym podejściem do każdego ze swoich zawodników. Poznałem Oresta Lenczyka z bardzo dobrej strony, bo poznałem go jako trenera, którego już wtedy traktowałem jako legendę. Nauczył mnie jak dbać o swoje przygotowanie fizyczne. Pokazał mi, że można inaczej trenować, właściwie tak, jak teraz trenuje cały świat, a on to wyznawał jako starą dobrą szkołę już piętnaście lat temu.

Słynne podanie ręki. Zostało mi to do dzisiaj, że starszej osobie nie wolno podać ręki, dopóki ona nie wyciągnie jej pierwsza. Stare zasady, ogromny szacunek do ludzi. Pamiętam, że graliśmy kiedyś sparing z KSZO Ostrowiec. Sędziował sędzia Granat. Doszło do spornej sytuacji, gwizdek i Marcin Komorowski zaczął się wykłócać z sędzią. Lenczyk zaraz ściągnął go z boiska. Zwrócił mu wtedy uwagę, pytając, czy on nie wie, kto to jest. Chciał, żeby jego zawodnik miał szacunek do arbitra, który wówczas był jednym z najlepszych sędziów w Polsce. Trzeba szanować innych, bo życie ci może oddać twoje dobro. Dbał o to, żeby drużyna była rodziną.

Charakterystyczni ludzie często są trudni. Jak wspominasz Radosława Matusiaka? Poznałeś go, kiedy przeżywał najlepszy moment w karierze, tuż przed transferem do Palermo. 

Specyficzny zawodnik. Kiedy go poznawałem niewiele o nim słyszałem. Jest ode mnie starszy zaledwie o rok. A on zachowywał się już wtedy, jakby miał w CV pięć medali mistrzostw Polski, trzy korony króla strzelców i wiele występów w reprezentacji kraju. Taki był. Ciężkie było to dla mnie to zaakceptowania. Nie miałem z nim jakiegoś rewelacyjnego kontaktu, ale z biegiem czasu okazało się, że on taki zwyczajnie jest i trzeba to zaakceptować, bo jest normalnym człowiekiem, który ma trochę za wysokie mniemanie o swoim piłkarskim dorobku. Charakterystyczny styl bycia, który trzeba było uznać za jego, po prostu i wtedy okazywało się, że to normalny, fajny facet. Dodawał szatni dużo kolorytu, będąc swoistym łącznikiem między różnymi szatniowymi podgrupkami, które się tworzyły, a potem scalały w Bełchatowie. Poza tym wzór pracusia. Nie spóźniał się. Zawsze był na czas. Jeśli chodzi o podejście do treningów, to można było od niego się uczyć.

Często słyszy się, że bardzo charakterystyczną postacią był Piotr Lech. Nałogowy palacz papierosów i kawalarz, z którym nie sposób było się uczyć. 

Oczywiście, oczywiście! Myślę nawet, że trener Lenczyk wiedział, że Piotrek pali papierosy. Niejednokrotnie w drodze autokarem na jakiś mecz podczas postojów, trener wiedział, że Piotrek ma potrzebę i trzeba się zatrzymać. Lenczyk nigdy nie czekał aż wyjdzie tył autobusu na stacjach benzynowych, tylko szedł przodem, żeby nie natrafić na Lecha, który już po wyjściu odpalał sobie papieroska.

Miałem z Piotrkiem mega świetny kontakt. Potem trafiłem w Ruchu Chorzów na jego syna, Kamila. Zresztą śmieszna rzecz, że Kamil przyjeżdżał na nasze treningi i mecze w Bełchatowie, mówił nam grzeczne „dzień dobry”, a potem trafiliśmy na siebie i zostaliśmy kolegami z drużyny. Jego ojciec to studnia niekończących się anegdot. W niejednym klubie na Śląsku był i niejedne rzeczy widział. W Bełchatowie skumał się niesamowicie z Edziem Cecotem i z Mariuszem Ujkiem. Najbardziej z tym drugim. To była dwójka, która razem miała ze sto lat, może nawet więcej, a zachowywała się bardzo często jak nastolatkowie. Mieliśmy z tego niesamowitą bekę. Fajnie obserwowało się tak doświadczonych zawodników i ludzi, którzy w jednym momencie zamieniali się w dzieciaki.

Dobrze słuchało się Mariusza i Piotrka. Przez to, że Piotrek mieszkał na Śląsku, a ja w Krakowie, to bardzo często podróżowałem z nim samochodem. To był wariat. Kiedy z Tomkiem Wróblem siadaliśmy do jego samochodu, to zawsze mocno zapinaliśmy pasy i zastanawialiśmy się, czy dojedziemy do celu. Na boisku pan bramkarz. Strzelić mu gola w sytuacji sam na sam było bardzo trudno. Czasami zastanawialiśmy się, czy to w ogóle jest możliwe. Typ golkipera, który w czasie meczu był w stanie zrobić wszystko, tak bardzo się poświęcić, żeby jego drużyna wygrała. Jak trzeba było zrobić wślizg nie nogą, tylko głową, to on byłby w stanie to zrobić.

Mam z nim świetną anegdotę.

Opowiadaj. 

Byliśmy na Cyprze. Zebraliśmy ekipę sześciu czy siedmiu chłopaków. Mieliśmy dzień wolny. Wypożyczyliśmy sobie quady i dwa samochody buggy, żeby się pobawić, zrelaksować. Plan był pojeździć cały dzień, a zabawa skończyła się po półtorej godziny. I nie że oddaliśmy te pojazdy, tylko nam je zabrali. Zalaliśmy trzy quady i jednego buggy. Głównym niszczycielem był właśnie Piotrek Lech. Po pierwsze, sam zalał jednego albo dwa quady, po czym było mu chyba jeszcze mało, bo zalał jeszcze mojego buggy’ego. Była taka sytuacja, że po 45 minutach podszedł do mnie i mówi:

– Grodek, daj ja sobie pojeżdżę tym buggy, a ty masz mojego quada.

Wcześniej gość, który nam wynajmował pojazdy, powiedział nam, żebyśmy sobie pojechali na plażę, bo po piasku fajnie się jeździ. Tylko prosił, żeby jak fala przychodzi, to nie wjeżdżać w odpływ, bo tam jest grząsko i niebezpiecznie. Ale oczywiście Piotrek, jak to Piotrek, nic sobie z tego nie robił i tam wjechał. Naprzeciwko quadem jechał Bartek Chwalibogowski. Obserwowałem to z boku. Już mieliśmy zalanego jednego albo dwa quady. Piotrek zaczął jechać na Bartka. Slalomem. Jechał buggy’m, więc jemu by się nic nie stało, ale jeśliby w niego wjechał, to Bartek mógłby ucierpieć. Ale gdzieś tam musiał mieć na uwadze zdrowie kumpla i w ostatniej chwili skręcił. Niestety, jeden i drugi odbili w tę samą stronę. Lechowi nic się nie stało. Tylko koła mu podskoczyły, ale Chwalibogowski wyleciał przez kierownicę, jego quad zaczął koziołkować, i wpadł do morza.

Gość, który nam to wynajął, zaczął płakać, krzyczeć, zawodzić. Był załamany. Nie wierzył, że to się stało. Quad wpadł kołami do góry do morza, a woda nie zamierzała zwrócić go na brzeg. Fala przychodziła i go zabierała. Przychodziła i zabierała. Przychodziła i zabierała. Przychodziła i zabierała. I tak w kółko. Chwałka, który był cały mokry, chciał go wyciągnąć z tego morza, ale nie dawał rady. Więc gość pobiegł mu pomagać, wyciągali go w kilka osób. W pewnym momencie nie wytrzymał:

– Koniec, panowie, koniec. Odwożę was do hotelu. Tyle tej zabawy.

Dodał też, że nie odda nam pieniędzy i że takich ludzi jak my, to nigdy w życiu nie widział.

Działo się. 

Na tym samym obozie Edziu Cecot, Mariusz Ujek i Piotrek Lech poszli sobie popływać w morzu. A że były duże fale, to Edziu odpuścił, powiedział, że poczeka na chłopaków na brzegu. Tylko Lech z Ujkiem pływali. Ale były tak duże fale, że nie mogli wrócić. Ujo zaczął krzyczeć:

– Ratunku! Edek, nie mogę wrócić!

Edek oczywiście wziął to za żart. Śmiał się z nich z brzegu, ale nie podejrzewał niczego złego. Doszło do tego, że musieli płynąć bardzo długi odcinek wzdłuż plaży, żeby znaleźć odcinek, gdzie fale były mniejsze, żeby w ogóle móc wyjść z wody. Powiem szczerze, że z tego, co opowiadali, to Ujek i Lech byli już na skraju wycieńczenia. Jak drużyna to usłyszała, to reakcja była oczywista: śmiech. To przekomiczne, że najbardziej doświadczeni zawodnicy, a odwalali najgłupsze akcje. Niesamowite osoby.

Uchodziło to na sucho?

Zawsze uchodziło na sucho, bo też nigdy nie wydarzyło się nic aż tak dużego, żeby to zagrażało zdrowiu czy życiu. Zostawało w drużynie i nikt więcej o tym nie wiedział.

Letnie zgrupowania właśnie takie były?

Porównując zgrupowania z innymi trenerami, a zgrupowania z Bełchatowem za tamtych czasów, to w Bełchatowie najwięcej się działo. To były czasy, że jechało się na obóz na czternaście dni, więc intensywnie trenowaliśmy przez cały czas, ale dostawaliśmy jeden czy dwa dni całkowicie wolne na zrelaksowanie się w jakimś fajnym miejscu. Człowiek korzystał z tego, że jest poza krajem i jest ciepło. Zawsze coś się wykombinowało.

Ale na pewno czasami trenerzy robili kłopoty z takimi wypadami…

Mieliśmy jedną taką sytuację w Śląsku Wrocław za czasów Staszka Levego. Byliśmy na obozie, była sobota, wyszliśmy sobie gdzieś wieczorkiem. Oczywiście mimo zakazu. Trener to przewidział i czekał na nas w recepcji. Trzeba było więc kombinować, jak wejść do pokoju, żeby trener nie przyłapał nas na gorącym uczynku. Szukaliśmy sposobów, żeby rozwiązać wszystko tak, żeby nie przechlapać sobie niczego u trenera. Do dzisiaj nie wiem, czy trener blefował później, czy nie, kiedy mówił nam, że widział na kamerach, kto wrócił, a kto nie. Deklarował, że będzie nas karał, ale to chyba był blef, bo skończyło się na rozmowie.

Stanislav Levy to folklor pierwszej klasy.  

Niesamowity człowiek. Myślę, że nie ma go, co oceniać po tym, jak wygląda, bo z nim też przecież świetne anegdoty są, jak po drugim czy trzecim meczu zasłabł na Lechu Poznań. Dialog:

– Panie trenerze, co się stało?

– Nie piłem cały dzień.

Też mieliśmy z tego bekę, bo śmiesznie to wyszło. Albo pamiętam jego pierwszy mecz, kiedy pojawił się w śmiesznej skórze i w bordowym golfie. Chodziły głosy, że pan Schetyna nawet dzwonił do naszego kierownika, żeby zabrał go do jakiegoś sklepu i porządnie ubrał. Ale abstrahując od tego, to bardzo szczery i prawdomówny człowiek. To, co powiedział, zawsze było święte. Trzymał się swoich słów i zasad. Nigdy nie biegałem tyle, ile u niego na zgrupowaniach. Nigdy, przysięgam. Miałem taki okres, jak przyszedł Staszek Levy, że pojechaliśmy na obóz, wychodziłem na trening i nie umiałem grać w piłkę. Byłem tak zmęczony po jego zajęciach, że graliśmy dziadka, a ja nie potrafiłem wyjść ze środka. Nie potrafiłem zagrać na dwa czy trzy metry. Nogi jak z waty. Miałem nawet takie myśli, żeby iść do prezesa i rozwiązać kontrakt, bo nie nadaję się na takie harowanie. Ale to mi się podobało u niego, że na obozie w Turcji zawołał mnie do siebie i powiedział:

– Zrobiłeś bardzo duży progres. Widzę cię w podstawowym składzie, będę na ciebie stawiał, bo jestem w szoku, jak bardzo się zawziąłeś i przyłożyłeś do treningów.

Pochwalił mnie, że wyglądam świetnie. Dał mi dużo nauki, jeśli chodzi o inny, wytrzymałościowy, typ treningu. Poza tym zaimponował mi jako człowiek. Zwykły i normalny facet, z którym można pogadać o wszystkim.

Na zgrupowaniach biegałeś po górach, po lasach czy to już cię ominęło?

Moja przygoda z piłką jest na tyle fajna, że w większości klubów trafiałem na trening doktora Wielkoszyńskiego. Bieganie to tylko za Staszka Levego, na szczęście nie w górach, a w parkach. Doszło do tego, że poznałem wszystkie parki we Wrocławiu. I to z dogłębnej strony. Znałem każdy kamyczek w każdym wrocławskim parku. Tyle biegaliśmy. Wcześniejsze przeżycia? Może coś tam w Cracovii, w trzej lidze, jak byłem nastolatkiem, ale potem na trening motoryczny zawsze trafiałem do doktora Wielkoszyńskiego. Czyli coś w tym stylu, co robimy teraz – dużo ciężarów, dużo gum. Za trener Fornalika nigdy nie biegałem dłuższych odcinków, za trenera Lenczyka to samo.

Oszukiwałeś kiedyś na treningach?

Nigdy. Jestem teraz grającym asystentem trenera w Motorze Lublin i mieliśmy niedawno zgrupowanie przygotowawcze do sezonu. Pewnie nawet chłopaki mają do mnie pretensje, bo ze względu na moją rolę, zwracałem im uwagę przy bieganiu odcinków. Nie było mowy o żadnym odpuszczaniu. Ktoś nie dobiegał, to cały czas dostawał ode mnie reprymendę – nie oszukuj, dobiegnij do końca, nie odpuszczaj. Nie miałem z tym nigdy problemu. Na doktora Wielkoszyńskiego trafiłem w Ekstraklasie, czyli w momencie, kiedy już coś w tej piłce osiągnąłem, więc nie było u mnie takiego myślenia, że teraz mogę odpuścić, osiągnąłem już dużo, nie, zawsze chciałem pracować więcej i więcej. Trener Levy mówił nam:

– Nie muszę was pilnować. Tak naprawdę niewiele mnie obchodzi, czy przebiegniesz zalecony dystans, ale kiedy tego nie zrobisz, to pamiętaj, że oszukałeś nie mnie, a samego siebie i kolegę z drużyny.

Bo co potem? Tutaj nie dobiegniesz odcinka, a potem na meczu zatka cię na pięciu metrach w ważnym momencie meczu, bo wcześniej ci się nie chciało. Jako trener jestem tak dokładny, że jak prowadzę treningi i rozstawiam ćwiczenia, gdzie trzeba przebiec od znacznika do znacznika, to nie ma skracania o metr, jak ma być dystans, to jest dystans. Próbuje to egzekwować i zarażać chłopaków uczciwym podejściem do pracy. Zresztą, umówmy się: dzisiejszej młodzieży nie trzeba zachęcać. Trzeba czasami takiego młodego strofować, żeby zrobił mniej, żeby czasami dał sobie spokój. Teraz wszyscy są nastawieni na karierę, wszyscy chcą być pracusiami, wszyscy chcą wyjechać z Polski i zarabiać duże pieniądze na zachodzie.

Spotkałeś kiedyś stopera, z którym w parze rozumiałeś się bez słów?

Z dwoma zawodnikami. Piotrkiem Stawarczykiem i Adasiem Kokoszką. Ale generalnie osobą, która zaraziła mnie do fajnego grania, czyli wyprowadzania futbolówki, nie lagowania, nie wybijania na oślep, myślenia na boisku, to był Darek Pietrasiak. Warto było go podpatrywać nie tylko na treningach, ale przede wszystkim w meczach – jego spokój, wyprzedzające myślenie, granie nie do najbliższego partnera i niech on się martwi, a trochę mądrzej. Pietras miał to, że potrafił przewidzieć dwa-trzy podania do przodu. Stwarzał możliwości swoim kolegom z zespołu. Odgapiałem to od niego. Wdrażałem to w swój system grania. A z drugiej stronie patrzenie się na bocznego obrońcę, partnera ze środka obrony, to wydaje mi się, że przychodzi z czasem i doświadczeniem. Samo z siebie. Wszystkie treningi, sparingi, mecze powodują, że człowiek tak zgrywa się ze sobą, że wie, co partner może zrobić – chodzi mi o łapanie na spalonym i inne tego typu sytuacje. Tego nie da się wytrenować. To trzeba złapać.

A odwrotnie? Miałeś sytuację, kiedy nie mogłeś złapać z kimś flow, porozumienia, zgrania?

Wtedy pojawia się problem. Miałem takich zawodników bardzo często. Człowiek się niepotrzebnie denerwuje. Próbując zmienić tamtego zawodnika, nie wiadomo, czy robi się to dobrze, czy wprost przeciwnie. Niewykluczone, że taki partner też potem narzekał, że Grodek chciałby robić to, to, to, to i jeszcze tamto, a to w ogóle według niego nie jest dobre. Tak bywa. Myślę, że nie brakowało mi charyzmy. W większości duetów byłem stoperem prowadzącym. Jeśli ktoś nie zaraził moim stylem grania, to pewne rzeczy musiałem zmieniać, a to kończyło się wpadkami i błędami. To jest problem. Na pewno. Na tej pozycji liczy się porozumienie. Stoperzy muszą się komunikować. Muszę rozumieć się bez słów. Muszą się znać.

Skaczemy po tematach, ale muszę jeszcze podpytać: najbarwniejsi obcokrajowcy, z którymi spotkałeś się w szatniach?

O każdym obcokrajowcu można powiedzieć, że był specyficzny. Dalibor Stevanović w Śląsku Wrocław był bardzo dobrym piłkarzem i mega inteligentnym człowiekiem. Tak samo Marian Kelemen. Mega fajnie się ich słuchało. Zawsze zaczynali rozmawiać ze sobą po polsku. Później przechodzili na angielski. Sami nawet nie wiedzieli, kiedy i jak to się stało. To była jedna rozmowa, jeden temat, a oni sobie tak skakali po językach, bo Marianowi czasami brakowało słów po angielsku, to przechodził na hiszpański, Dalibor to rozumiał, po czym kończyli konwersację po niemiecku. Czasami mówiłem im:

– Czy wy się czasami słyszycie? Wiecie, jak wy rozmawiacie?

– Jak rozmawiamy?

– Rozmawiacie w pięciu językach o jednym temacie!

Zawsze się na mnie patrzyli zszokowani.

– Samo tak wyszło.

W Bełchatowie był charakterystyczny Carlos Costly. Honduranin. Facet z innej bajki i z innego świata. Najważniejsze dla niego było słońce, zabawa, uśmiech. Do wszystkiego dodawał tabasco. Do rosołu, do ziemniaków, do indyka. Wszędzie tylko to tabasco. I to tak dużo, że mnie pewnie wypaliłoby usta. A on nic. Szczęśliwy. W Ruchu Chorzów był Matko Perdijić, który chyba sam się nie spostrzegł, jak został Polakiem. Był Żeljko Djokić – niesamowicie charakterny chłopak. Żołnierz. Na boisku był w stanie zrobić wszystko. Poświęcić się jak dla jakiegoś wyższego celu. W Śląsku spotkałem Sebino Plaku. Bardzo dziwny facet. Albańczyk. Nikt nie miał z nim kontaktu. Specyficzny był też Oded Gavish. Dużo ich było.

Najbardziej zwariowany z nich wszystkich był jednak Christian Diaz. Tak, to stanowczo jest najbardziej zwariowany obcokrajowiec, z jakim przyszło mi grać w jednej drużynie. Czas miał na wszystko. Zaczynaliśmy treningi do eliminacji do Ligi Mistrzów, a on sobie przyjechał dwa albo trzy tygodnie później. Powiedział, że rozbił samochód i nie mógł przyjechać. Wysyłał jakieś zdjęcia, ale wiadomo, że każdy patrzył na to z przymrużeniem oka. Albo pojechaliśmy na obóz do Chorwacji. Wyszliśmy na trening gdzieś tam w Słowenii, żeby się rozruszać i okazało się, że nie wziął torby z klubu ze sprzętem. Bo był zajęty czymś innym w autobusie i nie myślał nawet, żeby spakować swoje ciuchy na obóz. Mega zwariowany. Tym bardziej, że kiepsko mówił po polsku. Śmieszny człowiek.

Poker to autokarowa rozrywka każdej drużyny piłkarskiej?

Na pewno każdej, w której byłem, choć nie tylko poker, bo chłopaki grali też w tysiąca. Karty na zabicie czasu w dawnych czasach, kiedy nie było smartfonów i tabletów, to pełna klasyka. Zresztą dalej to jest. Chłopaki poszli do przodu, bo Darek Kołodziej specjalizuje się w robieniu specjalnych stołów do autobusów. Każda drużyna jest w to zaopatrzona i korzysta z tego. Fajniej się chłopakom gra. I naprawdę nie mówię po publiczkę, że nie gram w pokera, bo nie cieszy mnie to, nigdy nie grałem, nie lubiłem tego, więc co najwyżej byłem obserwatorem.

Dużo nieprzyjemnych dalekich podróży odbyłeś w życiu?

Nie lubiłem tych dalekich. Grając w Ruchu, to były te z Białegostoku. Jeszcze, jak się nie udawało tam wygrać, to człowiek wiedział, że będzie te kilka godzin siedział w autobusie i że będzie smutno. Wtedy nie ma się w głowie, żeby zagrać w karty, żeby pośmiać się, żeby pogadać luźniej, pomyśleć o czymś innym, bo przeżywa się tę porażkę w dużym wkurzeniu na samego siebie. W głowie odtwarza się mecz z myślami, co można było lepiej zrobić. Tak wygląda każdy powrót po porażce. I to niezależnie, czy 50, czy 500 kilometrów.

Masz w głowie jakiś najbardziej okrutny żart, który szatnia zrobiła któremuś z zawodników?

W Mielcu zrobiliśmy fajny kawał. Mateusz Gancarczyk kupił sobie laptopa wraz z głośnikami. Miało mu to przyjść do klubu. Nie trenowałem wtedy. Kurczę, wyjdzie teraz na mnie, ale dobra, opowiem. Chłopaki wyszli na trening, ja poszedłem do szatni, żeby zająć się jego przesyłką. Wyciągnąłem mu tego laptopa, ładnie dopilnowałem pudełka tak, żeby nie było widać, że jest otwierane. Pełna profeska. Następnie dałem laptopa Szymonowi Przystalskiemu, a do pudełka wsadziłem dwukilogramowy ciężarek, zawinięty ręcznikiem.

– Przystal, tylko pamiętaj, że jak będzie to otwierał, to musisz nagrywać to telefonem.

Sam nawet nie liczyłem, że wyjdzie tak dobrze. Jak Kiko to otwierał, to zaczął sobie śpiewać. Był tak szczęśliwy. Tak radosny.

– Głośniczki, głośniczki, ach, moje głośniczki – podśpiewywał.

Super, są głośniki, jest uśmiech. Zaczął zacierać ręce i dalej śpiewał. Melodia fanfar. Otwiera, otwiera, otwiera. Uśmiecha się do Przystala. I nagle.

– Kurwa mać, oszukali mnie! Kurwa, kurwa, kurwa! To są jaja! Ja tam dzwonię! Co oni mi tu wsadzili?!

Nie wiedział o tym, że jest filmik. Filmik szybko poszedł na naszą grupę. Jeden z lepszych żartów, bo to było tak naturalne, tak normalne, tak zwyczajne, że po prostu wyszło genialnie. O to właśnie w tym chodziło. Ale były też inne kawały. Obcinanie spodni, tejpowanie całej szafki tak, że ciężko było się do niej dostać, zmiany tablic rejestracyjnych, chowanie samochodu i ktoś był przestraszony, że mu ukradli. Ale ten przebija wszystkie kategorie. Mateusza Gancarczyka sparaliżowało.

Brakuje ci szatni?

Brakuje mi Ekstraklasy. Brakuje mi tego, co tam się działo, jak się tam żyło na co dzień. Ale nie mogę powiedzieć, że brakuje mi szatni, bo cały czas w niej jestem. Pełnię rolę grającego asystenta w Motorze, więc przebieram się z chłopami, jestem, funkcjonuję w szatni. Żarty też się pojawiają, anegdoty, szyderki, podszczypywania. Wszystko to jest. Jeszcze nie jestem całkowicie po drugiej stronie rzeki. Zresztą wszyscy koledzy mi mówili to samo – od Marka Zieńczuka przez Andrzeja Niedzielana i Marcina Malinowskiego po Sebastiana Milę – że póki możesz, to trzymaj się tej szatni, bo szatni najbardziej brakuje. Tego, że człowiek rano wstaje, jedzie do klubu, pojawia się dwadzieścia osób, z którymi można posiedzieć, pogadać, pośmiać się.

Będąc w Śląsku czy w Ruchu sami o tym mówiliśmy, że jeśli przyszłaby tam osoba z zewnątrz, to pomyślałaby, że jesteśmy idiotami, którzy śmieją się z byle czego, jakby nawdychali się jakiegoś gazu rozweselającego. Bo tak szatnia wygląda. Nieważne, ile masz lat, nikt nie wstydzi się tego, jak się zachowuje. To magiczne miejsce.

ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK

FOT. 400mm.pl/Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Rekord Ruchu na tle Europy – wynik nieosiągalny dla PSG, Bayeru czy Lipska

AbsurDB
1
Rekord Ruchu na tle Europy – wynik nieosiągalny dla PSG, Bayeru czy Lipska
Hiszpania

Od Pucharu Syrenki do… Złotej Piłki? Jak rozwijał się Jude Bellingham

Patryk Fabisiak
2
Od Pucharu Syrenki do… Złotej Piłki? Jak rozwijał się Jude Bellingham

Weszło

Polecane

Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata

Sebastian Warzecha
6
Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata
Polecane

W objęciach Skarbu Państwa. Sprawdzamy wkład państwowych spółek w polskie kluby

Szymon Szczepanik
34
W objęciach Skarbu Państwa. Sprawdzamy wkład państwowych spółek w polskie kluby
Polecane

Czy każdy głupi może wejść na Mount Everest? „Bilet lotniczy i wio”

Kacper Marciniak
18
Czy każdy głupi może wejść na Mount Everest? „Bilet lotniczy i wio”
Inne kraje

Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Szymon Janczyk
69
Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Komentarze

12 komentarzy

Loading...