Dokładnie siedem tygodni temu Liverpool przyjął u siebie Atletico Madryt. Po wspaniałym meczu, godnym miana ostatniego spotkania w historii futbolu, Hiszpanie wywalczyli awans do kolejnej fazy Ligi Mistrzów, tymczasowo przełożonej na świętego nigdy. Pisze się: mija siedem tygodni bez piłki nożnej, ale to nie jest do końca prawda. Siedem tygodni trwa nasz rozbrat ze zmaganiami na murawie, trwa nasza separacja od futbolówki toczącej się po zielonej nawierzchni. Niestety – to już dawno nie są synonimy piłki nożnej.
Przez te siedem tygodni bowiem przedsiębiorstwo o nazwie piłka nożna pracowało dalej na pełnych obrotach, często ukazując najbardziej przerażającą spośród swoich licznych twarzy.
Przez te siedem tygodni można było zwyczajnie znienawidzić futbol.
Bo i jak kochać miejsce, w którym władze klubów jak Tottenham czy Liverpool, z budżetami, które wystarczyłyby na rozwiązanie problemów ze sprzętem w większości szpitali północnego Londynu i hrabstwa Merseyside, przerzucają koszt utrzymania swoich pracowników na brytyjski odpowiednik ZUS-u? Jak kochać branżę, w której od pierwszego dnia pandemii wszystkie firmy patrzą na siebie wilkiem, próbując jak najwięcej ugrać, najlepiej w tajemnicy przed konkurencją? Futbol podrzucał co chwilę nowe powody do załamywania rąk. A to piłkarze, którzy nie zgadzają się nawet na symboliczne obniżki zarobków, bo “mają swoje kredyty i leasingi”. A to kluby, które zamiast rozważyć rozłąkę z przepłacanymi gwiazdkami jako pierwszych rzuciły na pożarcie szeregowych pracowników, często na groszowych pensjach. A to działacze, którzy raz po raz próbowali wyrolować swoich partnerów – niezależnie, czy akurat rozmawiali z innymi działaczami, z własnymi piłkarzami i trenerami czy nawet kibicami.
Trudno jest kochać futbol, w którym najwyższą wartością staje się dostarczenie transmisji telewizyjnej, bez względu na ryzyko i koszty, a z drugiej strony – trudno jest kochać futbol, w którym najważniejsze jest utrzymanie, nawet jeśli to oznaczałoby próby zerwania ligi przez jej poszczególnych członków.
Przez siedem tygodni mogliśmy niczym w wykreślance eliminować kolejne złudzenia dotyczące naszych ukochanych bohaterów. Komu jeszcze zdarzało się wierzyć w ich bezwarunkową miłość do zielonej murawy, dziś już nie ma złudzeń, że w tym równaniu zgadza się jedynie kolor. Batalia Janusza Gola z Cracovią, łącznie z wczorajszym przerzucaniem się oświadczeniami, to dość smutny symbol, ale przecież podobne rzeczy dzieją się właściwie wszędzie, od największych angielskich klubów, aż po Dinamo Zagrzeb. Mistrz Chorwacji pandemię wykorzystał do wyczyszczenia klubu z Nenada Bjelicy i jego ekipy. To wszystko wydaje się takie brudne, takie cuchnące – Bjelicę najpierw wrzucono Zorana Mamicia jako dyrektora sportowego, który miał pilnować, by w Dinamie interesy nadal szły po myśli jego poszukiwanego przez chorwackie służby brata, Zdravko. Przy pandemii mailowo poinformowano cały sztab, że albo z miejsca godzi się na potężne obniżki, albo może sobie szukać nowego miejsca zatrudnienia – co według Chorwatów było jasnym uderzeniem w Nenada, z dnia na dzień pozbawionego współpracowników. Wreszcie, po długich targach, udało się wywalić i Bjelicę. Ponoć jedynie opór kibiców uchronił familię Mamiciów od obsadzenia stanowiska trenera jednym ze swoich bliskich przyjaciół – przymiarki były choćby do Romeo Jozaka.
Ale klubów jak Dinamo są dziesiątki, może nawet bardziej na miejscu byłoby napisać: wszystkie kluby w mniejszym czy większym stopniu idą drogą Dinama.
Rozgrywanie swoich interesów przy okazji pandemii ma przecież miejsce chyba na całym świecie, często zresztą przy jednoczesnej próbie gry na emocjach. “Zarabiają miliony, nie chcą się zgodzić na nasze uczciwe propozycje” – populistycznie gardłują szefowie klubów. “Nie płacą nam od miesięcy, a teraz chcą jeszcze obciąć pensje?” – ripostują piłkarze. Wszystko zaś toczy się przy zakulisowych grach dotyczących rozstrzygnięć ligi. Kto najwięcej zarobi? Kto najwięcej straci? Kogo jeszcze można wydymać, by wyjść na plus?
Zdecydowanie, przez te siedem tygodni można było poczuć do świata futbolu jedynie odrazę. Ale jednocześnie te siedem tygodni to czas, gdy można było na nowo pokochać właśnie tę toczącą się po trawie piłkę.
Nie zliczę ile razy w tym okresie wyobrażałem sobie takie sceny. Osiedlowe boisko, lekki deszcz, który eliminuje z rozgrywki wiecznych zamulaczy. Dwunastu ludzi, czyli bez zmian, nie trzeba będzie moknąć przy linii. Wślizgi. Podania. Strzały. Zbijane piątki, tradycyjny śmiech, gdy ktoś “przedziurawi” rywala, najsłodszy napój świata – woda po 90 minutach biegania. Przegrani zdejmujący siatki, zwycięzcy uzupełniający też inne płyny. Zupełnie poważnie rozważam wyprowadzkę na orlik, gdy to wszystko się skończy.
Albo trening z synem, dzieciaki biegające po całym boisku, póki jeszcze trener nie rozłożył drabinek i czapeczek. Wyścig, kto pierwszy dobiegnie z piłką do bramki, potem ze dwa podania, slalom, strzał. Znów ta unikalna radość z każdego udanego zagrania, z każdego okrzyku “tata, gol”. Gdy w berka, już po treningu, w końcu dajesz się złapać, gdy przy strzale jednak decydujesz się rozstawić nogi i wpuścić piłkę do bramki.
Ten moment, gdy siedzisz przed telewizorem. Ha, dopiero co wyklinałem kluby bijące się o hajs z praw, ale co tu dużo kryć, usiądę jak zawsze. 13.30 w sobotę, 20.45 we wtorek, choć przecież dobrze wiem, że zmienili już te tradycyjne godziny. Jak zawsze – trzymanie kciuków za przeciwników Barcelony, jak zawsze trzymanie kciuków za Inter, West Ham United, za Real i za każdego Polaka w zagranicznej lidze. “Chodź, zobacz, Piątek strzelił”. Łe, bez Linettego to nie oglądam. O, puszczają Championship, Klich kontra Grosicki!
A ten zapach świeżo skoszonej trawy? Do tego lekki wietrzyk i setki wulgaryzmów. Gdzieś koło boiska przenośny grill, ale zamiast kiełbasy w pobliżu szatni czuć tylko miętę z “bengaja”. Ma ktoś jeszcze białe getry? Widział ktoś moje ochraniacze? O rety, za boiskiem w niższych ligach tęsknię chyba najmocniej, bo na to zawsze było najmniej czasu. Przecież tak niewiele potrzeba, parę godzin w tygodniu na mecz, parę kolejnych na treningi. Tego klimatu nie da się niczym zastąpić, nie da się go przenieść na ekran monitora w FM-ie, nie da się oddać tamtych zagrań padami przy fifie.
No i wreszcie ten wyjątkowy moment, ten na który poczekać przyjdzie najdłużej. Wlokąca się niemiłosiernie kolumna aut, potem upchnięta na jakimś prowizorycznym parkingu. Monstrualne kolejki do jednego wejścia, przy którym czterdziestu ochroniarzy sprawdza, czy w twojej kanapce na pewno nie zostały ukryte petardy i race. Ciarki na plecach, gdy gramolisz się po betonowych schodach w drodze na sektor, często wciśnięty gdzieś w narożnik stadionu. Minuty oczekiwania, aż na murawie pojawią się piłkarze, szaliki dumnie wzniesione nad głowę i ten głośny okrzyk: “jesteśmy zawsze tam”.
Tak, te siedem tygodni pokazało nam, dlaczego piłka nożna to dziś przede wszystkim bezwzględny, bezlitosny i pozbawiony sentymentów biznes. Ale te siedem tygodni pokazało nam też, dlaczego tak kochamy futbol. Niekoniecznie mecze Barcelony z Realem Madryt. Futbol. Kiedy grasz po trzech na ustawione z plecaków bramki, kiedy po prostu turlasz sobie piłkę z synem, kiedy po treningu grasz w poprzeczkę z kumplem z drużyny, kiedy na trybunach spotykasz połowę swoich znajomych.
Czekam na 4 maja jak na pierwszą gwiazdkę w wigilię. Chyba coś było w tych wszystkich porównaniach pasjonatów piłkarskich i narkomanów.