Reklama

Najbarwniejsze postacie polskiej piłki w XXI wieku (1-100)

Damian Smyk

Autor:Damian Smyk

20 kwietnia 2020, 18:02 • 305 min czytania 9 komentarzy

Wspaniała to była przygoda, nie zapomnijmy jej nigdy. Niestety tworzenie rankingu 100 najbarwniejszych postaci polskiej piłki dobiegło końca. Niektórzy z was sugerowali nam wydanie tego w formie książki, ale chyba dziś nie ma to większego sensu. Spięliśmy zatem tych dziesięć odcinków w jeden tekst – ogromny, bo prawie na pół miliona znaków. Jeśli ktoś nie czytał, to ma szansę nadrobić braki – gwarantujemy kilka godzin dobrej zabawy.

Najbarwniejsze postacie polskiej piłki w XXI wieku (1-100)

100. WILDE-DONALD GUERRIER & EMMANUEL SARKI 

Wzór obcokrajowców, który przychodzą do polskiej ligi. Podnieśli jej poziom? Niezaprzeczalnie. A przy tym dodali trochę kolorytu, choć zwykle przez akcje, które – hmm – nie są referencjami do MENSA. Wilde-Donald Guerrier przychodząc do Wisły deklarował, że ogromne znaczenie ma dla niego wiara, stroni od imprez i alkoholu. I przez długi czas tak było, aż do momentu, gdy skumał się z Emmanuelem Sarkim.

Wtedy zamienił się w demona. Krakowskie kluby „Coco” i „Frantic” stały się drugim domem barwnej dwójki. O ich podbojach erotycznych krążyły legendy, niektórzy nie mogą doliczyć się potomstwa, jakie jeden z nich pozostawił po sobie po kilku latach w Krakowie. W Wiśle złapali się za głowy, gdy Wilde-Donald przyznał się, że karmi dziecko… surowym mięsem. Kilkumiesięczne dziecko, dodajmy.

Dziki Donald jest bohaterem najbardziej absurdalnej wpadki w social media, jaka stała się dziełem piłkarza Ekstraklasy. Chciał wrzucić na Facebooka zdjęcie swojej koszulki, ale dorzucił w gratisie fotkę swojego ptaka.

Reklama

Sarki? Inna wpadka, która przeszła do historii. W wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” wyjawił: – Mój pradziadek przyjechał z Haiti do Nigerii jako misjonarz. Zmarł niedawno, w wieku 132 lat. W wieku 132 lat, co oznaczało, że pradziadek Sarkiego był najstarszym człowiekiem w historii ludzkości. Co więcej – drugą najstarszą osobę przebił aż o trzynaście lat!

Żeby było jeszcze śmieszniej – Sarki to Nigeryjczyk z krwi i kości, a ów pradziadek miał mieć haitańskie korzenie, co umożliwiałoby wiślakowi grę w reprezentacji Haiti. W tej samej reprezentacji, na którą namówił go Wilde-Donald (stuprocentowy Haitańczyk). Gdy do Krakowa przyszło powołanie Sarkiego do kadry, klub poprosił o przesłanie jakichkolwiek dokumentów potwierdzających związek Sarkiego z Haiti. W odpowiedzi Wisła przeczytała, że… federacja jeszcze nie jest w stanie wysłać papierów. Ale już wkrótce będzie. 

Obaj byli w zasadzie identyczni – stylówka na amerykańskiego rapera, własny świat i nie po kolei w głowie. Guerrier miał własną linię ubrań i uwielbiał samochody. W pewnym momencie swojego życia miał ich siedem. Tak, na raz. Gdy jeden z kibiców zasugerował pod zdjęciem Porsche Panamera, że powinien skupić się na graniu zamiast na autach, odpisał krótko: – Spierdalaj.

Żegnając się z „Białą Gwiazdą” wypisywał do kibica, że jego matka to prostytutka. W samochodach zatracił się do tego stopnia, że pewnego razu na treningu Wisły pojawił się windykator. Piłkarz wziął na siebie kilka leasingów, ale zapomniał, że… trzeba je jeszcze spłacać.

Franz Smuda mówił, że Sarki i Guerrier wyślą go do psychiatryka. Oglądanie Wisły miało wtedy swój osobliwy urok – jeden z haitańskich asów tracił piłkę, ujęcie na Smudę, a ten łamanym polsko-niemiecko-angielskim wyklinał swoich ananasów od najgorszych. Raz krzyczał do jednego z nich: – I’ll kill you!

Reklama

Guerrier opowiadał w mediach o zainteresowaniu Borussii Dortmund, Sarki o Galatasaray. Ostatecznie pierwszy wylądował w Alanyasporze, drugi – w AEL-u Limassol (a dziś gra w czwartoligowej Odrze Wodzisław). Guerrier odchodząc naciągnął swojego menedżera, Daniela Webera, który pilotował transfer, ale… gdy przyszło do podpisywania, DG77 poleciał sam, by nie musieć dzielić się prowizją. No cóż, nieprzypadkowo dostał od rodziców imię „Wilde” – podobno to dlatego, że już od swoich pierwszych dni zachowywał się w dziki sposób.

99. STANISLAV LEVY

The Social One, Sułtan Ołomuńca, Denaturowy Midas. Podszywki w komentarzach na Weszło wyprzedziły postać sympatycznego skądinąd Czecha. Prawdopodobnie jedyny trener w Ekstraklasie, któremu klub kazał się nieco ogarnąć wizerunkowo, bo niedbały wąs, przerzedzona fryzura i kilkudniowy zarost prokurował sam z siebie skojarzenia. A sam Levy tylko podpuszczał domysły swoimi wypowiedziami. Takimi jak wtedy, gdy zasłabł w trakcie meczu z Lechem i na wizji przyznał, że zbyt mało wypił w trakcie dnia.

Aparycja taksówkarza z Mielca robiła za podkładkę pod niesamowite opowieści wymyślane przez naszych czytelników. Chwilówki brane na dowód Sylwestra Patejuka, wycieczki rowerem Wigry 3, szamotanina wisząca w powietrzu, zapach ekskrementów, fioletowa ambrozja, pies Złomek, karzeł Jerzy zastawiony w lombardzie, bimber pędzony na szczurach, łyk Błękitu Paryża, dres Sigmy Ołomuniec… Nie wiemy, czy w historii internetu powstała lepsza seria podszywek. Ale obawiamy się, że nie. I raczej już nigdy nie powstanie.

Może podrzućmy kilka klasyków, bo lepszej okazji może już nie być:

– (Londyn, stadion Stamford Bridge. Dziennikarze z całego świata przybywają na konferencję prasową, podczas której sam właściciel The Blues ma przedstawić nowego szkoleniowca zespołu. Ku zdumieniu żurnalistów, trenerem Chelsea okazuje się być nie Jose Mourinho, a czeski szkoleniowiec z Ołomuńca Stanislav Levy, mistrz Albanii i brązowy medalista mistrzostw Polski. Sympatyczny wąsacz każe do siebie mówić „The Social One”. Pierwsze decyzje Stanislava to zatrudnienie nowego sztabu szkoleniowego: asystentem mianuje niejakiego Mietka, kierownikiem zespołu Mirka, a rzecznikiem prasowym drużyny konkubinę. Pierwszym ruchem Levy’ego na rynku transferowym jest natomiast zatrudnienie „młodego, perspektywicznego”, 26-letniego lewego obrońcy Patrika Mraza. Czech postanawia też nawiązać współpracę z klubem Bohemians Praga. Niestety, w miarę upływu konferencji szkoleniowiec coraz częściej popija bliżej niezidentyfikowaną ciecz ze swojego bidonu. Z każdym łykiem czeski Mourinho zdaje się być coraz bardziej nieobecny. Zażenowany sytuacją Abramowicz znacząco pociąga Czecha za rękaw marynarki… Wtedy Stanislav otwiera oczy. Okazuje się, że za nie siedzi, a leży, nie na Stamford Bridge, a w lokalu socjalnym. Za rękaw szarpie go nie rosyjski oligarcha, a pies Złomuś, natomiast przed sobą zamiast angielskich dziennikarzy widzi puste butelki i wytartą bluzę z napisem „Hansa Rostock 1986”. Londyn może odetchnąć z ulgą – pijackie eldorado wciąż nie przekroczyło kanału La Manche)

– (kolejny raz w tym miesiącu nieostrożne zabawy z papierosem i denaturatem kończą się pożarem w kamienicy socjalnej. Dźwięk syren strażackich przeplata się ze złowrogim skrzypieniem roweru Wigry 3 na którym z miejsca zdarzenia oddala się twórca ołomuńskiego catenaccio.)

– (kompletnie pijany próbuje wyrwać kratę od spowiednika w konfesjonale, myśląc, że to krata od studzienki kanalizacyjnej, złorzeczy i wygraża pięścią kiedy nie udaje się uzyskać rozgrzeszenia na zeszyt)

 – (w sobotę rano na wrocławskich orlikach administratorzy zauważają brak siatek od bramek, w ogrodzeniach są dziury po przecięciu obcęgami. Na monitoringu widać że na każdym obiekcie 4 mężczyzn sprawie włamuje się na obiekt i jeszcze sprawnie ogołaca z siatek orlikowe bramki 2na5. Administratorzy drapią się po głowie z bezradną miną. W sobotę pod Ołomuńcem nad jeziorem tuż po 12 z orlikowych siatek wyciągane są pierwsze zbiory kłusownicze. Ofiarami padły jesiotry, okonie, płotki ale również dzieci z wrocławkich orlików)

Gdy Skoda 130L na ołomuńskiej rejestracji wyjeżdżała z Oporowskiej, wielu piłkarzy odetchnęło z ulgą.  – Potrafił tak dołować zespół, że mi było niektórych szkoda. Rozumiem reprymendę i sam ją czasem dostawałem. Ale on przychodził i obrażał ludzi. Trener Lenczyk był bardzo rygorystycznym oraz wymagającym szkoleniowcem, ale nie niszczył ludzi. Levy tak – mówił Sebastian Mila. Wszak to nie byli piłkarze, to byli pozoranty.

98. NICKI BILLE NIELSEN

Lech Poznań chwalił się, że prześwietlił Duńczyka na wskroś i wiedział o nim wszystko. Tak dobrze znał tego świrka, że ulokował go w mieszkaniu tuż obok Starego Rynku. A to trochę tak, jakby ulokować gościa walczącego z uzależnieniem od słodyczy między sklepem Haribo i pijalnią czekolady. Nie ma co się dziwić, że po transferze Nickiego Bille zyski okolicznych pubów i barów szybkiej obsługi osiągały rekordowe wartości. Napadzior Kolejorza może nie pozostawił po sobie pięknej karty na 90minut, ale ulica Wrocławska podczas jego pobytu w Poznaniu aż dudniła.

Od kilku osób słyszeliśmy, że na pierwszy obóz Kolejorza wjechał jak dzik w żołędzie. Bombardiero jak się patrzy, zaraz na początku rundy ukłuł Termalikę i… później było już tylko gorzej. Kontuzja mięśniowa, później tajemnicze złamanie nosa. Wersja oficjalna? Zderzenie z kolegą na treningu. Wersja nieoficjalna – bokserski sparing na mieście. Wspaniale prześwietlony psychologicznie Nicki nie miał problemu z tym, by zorganizować sobie wypad do stolicy, wychylić kilka głębszych, a później bujać się autem po mieście.

Przy tym hulaszczym trybie życie Bille Nielsen miał całkiem szerokie horyzonty. Interesował się sztuką, malarstwem, oglądał filmy i to raczej te ambitniejsze. Szkoda tylko, że był słabym piłkarzem. Ale przynajmniej potrafił zagwarantować show. Podczas oficjalnej prezentacji na stronie klubowej wypalił, że jednego jest pewny – nigdy nie pójdzie do Legii. Tak się domyślaliśmy, że w dzieciństwie duńskie hygge uskuteczniał rzucając lotkami w plakaty z Brychczym i Piszem. Później stwierdził, że strzelenie gola jest dla niego lepsze od seksu, a gdyby trafił do siatki Legii, to właściwie byłoby jak orgia.

Cóż, w ostatnich miesiącach w Poznaniu strzelał tyle goli, że została mu tylko woltyżerka w domowych zaciszu.

Nicki rozwinął skrzydła dopiero po odejściu z Lecha. Pobicia, narkotyki, seks w miejscu publicznym, niemal odstrzelona ręka, groźby kierowane do lekarza… Sportowcem roku w Danii może nie został, ale przynajmniej relacje na InstaStories miał ciekawe.

97. ARKADIUSZ PIECH

Równie skuteczny na boisku, co poza nim. Czyli raz trafił celnie, a raz nie. W 2003 roku razem z dwoma kumplami pobił 45-latka. To znaczy najpierw obrzucił razem z ziomeczkami dom ofiary, a gdy ponad 20 lat starszy od chłystków facet wyszedł przegonić dzieciarnie, to trójka napastników spuściła mu wpierdol sztachetami wyrwanymi z pobliskiego płotu. Piech i koledzy tłumaczyli się na komendzie, że to nie tak, że najpierw urządzili sobie konkurs w rzucaniu kamieniami na odległość i jeden z nich niechcący spadł na ogródek 45-letniego mężczyzny. Ten się zaczął gorączkować, dogonił trójkę chłopaków, wywiązała się sprzeczka. Policjantom średnio chciało się wierzyć, że chory na serce facet pobiegł za trójką nabuzowanych chłopaków. Ostatecznie wcześniejsze zeznania zostały wycofane przez napastników, sam Piech dostał wyrok – 1,5 roku w więzieniu, wyszedł po dziewięciu miesiącach.

„Orzeł powiatu świdnickiego” (ponoć sam tak siebie określał) uderzył po raz drugi w 2014 roku. Media obiegły informacje o tym, że Arkadiusz Piech (wówczas nazwisko podawane bez literek I, E, C raz H) nastukany wpadł na izbę przyjęć razem z kontuzjowanym kolegą. Jak czytamy – snajperowi Ekstraklasy nie w smak było oczekiwanie na swoją kolejkę, więc postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. I nie chodzi tu o podmianę numerków, a o podbródkowy wymierzony lekarzowi.

Słyszeliśmy różne historie o Świdnicy. Że potrafi wciągnąć, a jak w ryj nie potrafisz dać, to możesz kiepsko skończyć na mieście. Piech nie dość, że potrafił, to jeszcze lubił. Chwalił się koneksjami w świdnickim półświatku, wspominanego wyżej lekarza miał zastraszać słowami „ty wiesz kim ja, kurwa, jestem i kogo znam?”. Nie możemy odmówić Arkowi barwności, choć nie jest to raczej koloryt pożądany przez matki u przyszłych zięciów.

96. PIOTR LECH

Jeden fakt nie podlega dyskusji – musi kochać stanie w bramce. Granie rozpoczął w 1986 roku, zakończył… 30 lat później, w 2016. W swoim ostatnim występie w Ekstraklasie miał 40 lat, 10 miesięcy i 28 dni. A przecież później jeszcze przez osiem lat grał w niższych ligach.

Jeśli wierzyć sporej części polskich piłkarzy – to właśnie Piotr Lech mógłby napisać najciekawszą biografię. Legenda bardziej poszczególnych szatni, aniżeli mediów, których nigdy nie polubił. Typowy reprezentant starej szkoły – luźne podejście do prowadzenia się, pierwszy do atmosfery i szatniowej szyderki. W swojej książce „Szamo” pisze, że Lech był jednym z najgorzej prowadzących się piłkarzy w historii ligi. Górnik zorganizował pewnego razu spotkanie z dietetykiem. Ten pytał piłkarzy o to, jak wygląda ich śniadanie. Lech wypalił z uśmiechem: – Fajurka i kawka.

„Szamo” opisuje też inną historię o Lechu: „Lubił igrać z losem. Jako zawodnik Ruchu Chorzów, założył się z Jackiem Bednarzem, że przeskoczy samochód. Co gorsza – jadący samochód. „Benek” nie dawał wiary, a to błąd. Kiedy do klubu swoim maluchem zmierzała księgowa, nagle Piotrem wybiegł tuż przed maskę i podskoczył najwyżej, jak tylko umie – jednocześnie podciągając nogi do klatki piersiowej. Auto przejechało dołem, a Lech zainkasował wygraną”.

Innym razem Lech wkręcił Jacka Wiśniewskiego, któremu zaproponował przed meczem „coś dobrego na pobudzenie”. Ulepił kulkę z kartki papieru i polecił, by popić ją litrem wody. Podpalony „Wiśnia” nie dopytując co to, połknął i przepił.

Po meczu koledzy pytają: – Wiśnia, no i jak?

– Super! Co to było? Ekstra!

Inny popisowy numer? Strzelanie petardami w szatni. Wystarczyło kilka sekund ciszy, by do gry wchodził Lech – bum! Potrafił upatrzeć sobie ofiarę i ganiać go z tymi petardami – im bardziej ktoś był strachliwy, tym bardziej Lecha to rajcowało. Nie do końca zrównoważony Lech był także na boisku – zdarzyło mu się uderzyć Dariusza Wdowczyka, wówczas trenera Legii, po meczu, w którym zdaniem Lecha i całego GKS-u Bełchatów sędzia gwizdał podejrzanie stronniczo. Młodych, o czym opowiada choćby Rafał Gikiewicz, instruował: – Nie bądź pizda! Wyjdź, nawet jak na pięć akcji popełnisz jeden błąd, to i tak zapamiętają, że cztery wybroniłeś! 

Wierzcie lub nie – w tamtych czasach Lech był legendą wielu szatni.

95. PRZEMYSŁAW CECHERZ

Żałujemy, że 90minut nie poradzi statystyki odesłania trenerów na trybuny. Cecherz pod tym względem przeważałby na resztą stawki z przewagę godną Liverpoolu w bieżącym sezonie. Może jedynie Ryszard Tarasiewicz byłby w stanie stanąć z nim w szranki. Autor być może najsłynniejszej pojechanki po arbitrze na pamiętnej konferencji po meczu Olimpii Grudziądz z Sandecją Nowy Sącz. – Nie wiem z czego. Nie mam pojęcia. Może ze słabości? Proszę pana… W meczu jedenaście kartek pokazać? JEDENAŚCIE? Teraz w meczu, gdy dwóch piłkarzy styka się głowami, to kartę dostaje dwóch. A u mnie dostał tylko Szufryn. Dlaczego? Bo jest słaby. Można przeklinać? Bo jest, kurwa, słaby. Albo tendencyjny. Albo tendencyjny… Dlaczego widzi dwa karne w jedną stronę, a dla nas nie widzi? Ja się pytam. To jest meczowa sytuacja. Czy boje się tych słów? Proszę pana, ja się boję Boga, nikogo więcej – Cecherz strzelał jak z automatu.

Zasłynął też suszarkami w szatni. Bywało, że fruwały śmietniki i butelki. Kiedyś na konferencji prasowej musieli zjawić się stewardzi, by czuwać na rozwścieczonym Cecherzem. Potrafił strzelić batem nad głową piłkarzy. Kiedyś podczas wyjazdu na mecz Michał Chrapek myknął cichaczem do KFC. Próbował się tłumaczyć, że nic tam nie jadł, że tylko wypił sobie szejka. – Ja ci, kurwa, dam szejka! Całą twarz masz w panierce! – pieklił się trener.

94. NENAD BJELICA

Może nie zostawił w Poznaniu pełnej gabloty, ale uczynił polską piłkę bogatszą o teksty, które na stałe weszły do języka ekstraklasowej polszczyzny. Kto choć raz nie rzucił „cirkus i skandaloza”, ten nie zna życia i śpi w nogach.

Wiele można mówić o Bjelicy – że trener niezły (może i nawet bardzo dobry), że jednak w Lechu sukcesów nie osiągnął, że czasami był porywczy. Ale nie można mu odmówić jednego – był cholernie wyrazisty. Gdy stawiał już jakąś tezę, to bronił jej do upadłego. Gdy po odpadnięciu z Utrechtem stwierdził, że jest dumny z piłkarzy, to darł koty z każdym, kto ośmielił się poddać pod wątpliwość wagę tego sukcesu. Gdy nie podobał mu się VAR, to zakładał kastet na każdą słowną potyczkę ze zwolennikiem wideoweryfikacji.

Oj, cirkus i skandaloza to tylko wierzchołek tego, z czego go zapamiętaliśmy. No bo Nenadowi zdarzyło się narzekać na pogodę („temperatura nie była idealna”) czy rzucać się niemal z pięściami do kibiców (przegrana w Szczecinie, kierownik drużyny musiał go odgradzać od sektora gości). Na trybuny wylatywał regularnie – a to cisnął sobie przy linii z Kibu Vicuną, asystentem Jana Urbana w Śląsku. A to rzucił do sędziego „jebie ti mater, co zrobiłem kurwa?!”. Uznał też, że poznańscy dziennikarze powinni grać z Lechem do jednej bramki i jeśli Kolejorz sięgnie po mistrzostwo, to też przy ich udziale.

W nerwach testosteron u Bjelicy wybijał grubo ponad normę. A przy tym – gdy ochłonął i odstawił na bok emocje – był jedną z sympatyczniejszych osób w polskiej piłce.

93. RICARDO SA PINTO

Gdy podpisywał kontrakt, nie wiadomo było, czy z Legią będzie lepiej, ale w ciemno można było założyć coś innego – że będzie ciekawiej. Miał bogate CV, ale i łatkę awanturnika, który jest w stanie wytrwać w jednym miejscu tylko kilka miesięcy. I co za zaskoczenie – w Legii okazał się awanturnikiem, który wytrwał tylko kilka miesięcy.

Ale nawet te kilka miesięcy wystarczyło mu, by skłócić się z całym światem. Nawet z ludźmi tak bezkonfliktowymi jak Waldemar Fornalik (!), z którym Portugalczyk stanął podczas meczu do lekkiej szamotaniny, podobnie zresztą jak z Michałem Probierzem. Przeszkadzało mu wszystko – dzwony kościelne obok boiska treningowego Legii, które kazał uciszyć. Bandy reklamowe wokół ławki, które chętnie traktował z buta. Murawa przy Łazienkowskiej, której kondycję otwarcie krytykował. System VAR i sędziowie, którzy dostawali od niego przy każdej możliwej okazji.

Ale i starsi zawodnicy, których wykopał z Legii bez żalu – Michała Pazdana, Krzysztofa Mączyńskiego czy Arkadiusza Malarza. Nie ufał nawet swoim współpracownikom i zdarzyło mu się wyprosić z sali odpraw polskich członków sztabu szkoleniowego. Skłócił się nawet z będącymi od lat przy Legii dziennikarzami, którzy postanowili obrazić Sa Pinto przyjazdem na zgrupowanie do Portugalii. Trener odciął ich od wszystkiego (nawet fotoreporterów), a gdy dowiedział się, że jedna redakcja została zakwaterowana nad jego pokojem, postawił na nogi cały hotel i kazał eksmitować bezczelnych pismaków. Zresztą – Izie Koprowiak z „PS” zabronił nawet zadawać pytań na oficjalnych konferencjach prasowych.

W artykułach dziennikarki mogliśmy przeczytać o chorych zasadach, jakie wprowadzał Portugalczyk. Nieodebranie telefonu od sztabu? Kilkaset euro kary. Oddalenie się od Warszawy o 30 kilometrów? Kara. Sa Pinto nie szanował nawet swoich asystentów, którym pewnego razu nakazał o 23… pojechanie na stadion po kosmetyczkę, której zapomniał. O takich akcjach jak rzucanie ubłoconych butów magazynierowi nawet nie wspominamy.

I wcale nas nie zdziwiło nagranie, które obiegło internet chwilę po zwolnieniu Sa Pinto z Legii, na którym Rysiek Lwie Serce zostaje wyproszony z pokładu samolotu. Pewnie znowu ktoś się na niego uwziął!

92. STANISŁAW SAŁAMOWICZ CZERCZESOW

Igor Lewczuk: – W okresie przygotowawczym Czerczesowa, rozgrzewka była bardziej męcząca niż główny trening u innych trenerów.

Marcin Komorowski: – To najcięższe przygotowania, w jakich kiedykolwiek uczestniczyłem, ciężej ćwiczyć już się chyba nie da.

Potrafił zrobić suszarkę w szatni po zwycięstwie 2:1 nad Zagłębiem Lubin, a potrafił też poklepać piłkarzy po ramieniu po porażce z Termaliką i stwierdzić, że futbol czasami taki jest. Podejrzewał Ivicę Vrdoljaka o symulowanie urazu, ten mu odpyskował, a że u Czerczesowa hierarchia w zespole była jasna, to Czerczesow piłkarzowi odpowiedział tylko wilczym biletem ze zgrupowania, na którym wówczas znajdowała się Legia.

W Legii śmiano się, że piłkarzy nie trenuje, ale tresuje. Furorę robiły historie z cyklu football-fiction, w których Czerczesow z niedźwiedziem na łańcuchu pogania piłkarzy do interwałów. Co by nie mówić – aparycją i sposobem bycia pasował do tych zmyślonych historii jak żaden inny szkoleniowiec. No bo wyobraźcie sobie taką opowiastkę z – dajmy na to – Jackiem Magierą. Wyszłoby komicznie, a przy Czerczesowie – nawet mając świadomość absurdu tej historyjki – nie wydawało się to aż tak abstrakcyjne. W historiach o piłkarza rzygających po treningach u Staniego było sporo prawdy. Jego podejście do zawodników można skwitować historią o tym, gdy już po Legii chciał wystawić do gry Romana Pawluczenko, który miał akurat złamaną rękę. Czerczesow zapytał tylko: – Chwila, a on gra rękoma czy nogami?

Tresował też dziennikarz – ot, pamiętna potyczka z Żelkiem Żyżyńskim w przedmeczowym wywiadzie, czy klasyk z konferencji „panowie, koniec tych pytań, zaraz mamy samolot”. Treningi były pozamykane, za przekroczenie dozwolonego kwadransa na oglądanie zajęć Legii dziennikarze mieli płacić „kilka euro kary, bo w Legii zaczęła się nowa era też i dla dziennikarzy”. Krwawy Stan z dalekiej Osetii przeżuwał gwoździe oraz pragnienia przeciwników.

Celnie określił jego rolę w Legii Bogusław Leśnodorski, który stwierdził, że pewna grupa ludzi, w pewnych okolicznościach potrzebuje akurat takiego typu szefa. Legia wzięła zadaniowca, który miał jej dać dwukrotną koronę na stulecie klubu i ostatecznie dał. Ale na dłuższą metę trudno było z nim współpracować. I nie mówimy tu tylko o piłkarzach, którzy wytrzymaliby pewnie z nim jeszcze maksymalnie jedną rundę, a później trzeba byłoby ich oddać do Ciechocinka. Czerczesow miał w nosie chociażby klubową akademię, którą nazywał „przedszkolem”. I to w wywiadzie na oficjalnej stronie klubowej Legii. W tej samej rozmowie wiecznie kontuzjowanego Mateusza Szwocha wysłał na naukę gry na skrzypcach.

91. JACEK WIŚNIEWSKI

Kiedy wychodził na prezentację w Górniku Zabrze, zażartował, że „wpadł na krzywy ryj”, a gdy kibice robili sobie z nim zdjęcia, sugerował z uśmiechem, że trzeba przekrzywić aparat, żeby fotka wyszła normalnie. Niby nie powinno się oceniać ludzi po wyglądzie, ale aparycja Jacka Wiśniewskiego… mówi o nim wszystko.

Boiskowy zabijaka, który uzbierał ponad 200 meczów w Ekstraklasie. Sam o sobie mówi – „fizol od rąbania”. W szatni żartowano, że jako dzieciak zamiast gumy żuł surową wołowinę. Wirtuozem nie był, ale w każdym klubie niezwykle go szanowano. Wiele o Wiśniewskim mówi sytuacja z GKS-u Jastrzębie. Boiskowe starcie, „Wiśnia” na glebie, kość pęka w nadgarstku. Gdy maser widzi tę kontuzję, od razu zgłasza w imieniu piłkarza zmianę. 

Nie, nie, żadna zmiana! – protestuje Wiśniewski i… gra mecz do końca. Ze złamaną ręką, owiniętą bandażem.

Już po meczu mówił, że na tygodniu normalnie wychodzi na trening. Gips? Da sobie go założyć, o ile sędziowie pozwolą mu w nim wybiec na boisko. A że przepisy zabraniają gry z gipsem – stanęło na opatrunku elastycznym. Dla Górnika Zabrze był w stanie oddać wiele. Deklarował, że do tego klubu przyszedłby na kolanach. Spytaliśmy kiedyś, czy to prawda, że przez osiem lat grał w Górniku za trzy tysiące złotych. – Nie. Mówię szczerze, że ostatnie dwa lata podnieśli mi na pięć – odpowiedział z uśmiechem.

Już rozumiecie, dlaczego był idealnym materiałem na ulubieńca trybun? Zresztą, szanowali go nawet kibice przeciwnych drużyn. A jeśli nie, dochodziło do konfrontacji. Szczakowianka Jaworzno, wyjazd pociągiem na mecz do Szczecina. Chwilowy postój, trzech kibiców Pogoni stoi na peronie. Zaczepiają, pokazują Wiśniewskiego palcem. Piłkarz niewiele myśląc wyskakuje przez okno i biegnie w ich kierunku. Trzech na jednego. Kibice „Portowców” widzą, że zaraz będzie ciepło i momentalnie miękną. By jakoś wybrnąć z sytuacji… proszą o autograf.

Wiedzą, czym może kończyć się bójka. Wiśniewski przypierdzielić lubił, czego nigdy nie ukrywał. No ale jak to ukryć, skoro twoja twarz mówi, że w życiu kilka mocniejszych ciosów przyjąłeś? Za małolata Wiśniewski trenował boks. Skończył, gdy przyszedł do domu z podbitym okiem. Ale do sportów walki wrócił po karierze, wystąpił w MMA. Gdy przed galą dostał pytanie o to, jaki repertuar ciosów zaprezentuje, odparł z pewnością siebie: – Dobre jebnięcie z nogi. Jak na piłkarza przystało.

Wywiad po jego pierwszej walce przeszedł do legendy. „Dobrze, dostałem w papę, ale czy tak wygląda znokautowany człowiek? Nie róbmy jaj, kurwa, mi nic nie ma! Mógł sędzia jeszcze pozwolić nam powalczyć!”.

Nigdy nie był grzecznym chłopcem. Mówi, że gdyby nie trener Bochynek, albo by nie żył, albo w najlepszym wypadku wylądował w kryminale. Koledzy po fachu? Część z nich to dla Wiśniewskiego „pizdeczki” i chętnie dałby im po twarzy. Wielokrotnie zdarzało mu się ustawiać do pionu partnerów z drużyny. Jedna z wypowiedzi o zawodnikach, którzy narzekają na treningi: – No to niech nie podpisują kontraktów! Niech idzie jeden z drugim na kopalnię to będzie osiem napierdalał! I wtedy co powie? „Kurwa, znów na osiem godzin na ten dół mam zjechać?” A tu ma tylko dwie-czterdzieści i to jeszcze za jaki hajs! A on jeszcze marudzi! Nigdy kurwa nie marudziłem!

Wiśniewski w kopalni pracował, zatem wie, jak ciężki to kawałek chleba. Zawsze mówił to, co leżało mu na sercu. Tak samo jak w innym wywiadzie, który przeszedł do legendy:

„Wiśnia” miał swój niezaprzeczalny urok, ale nie zawsze był przy tym rozgarnięty. Świadczy o tym – ale i o jego mocnym charakterze – historia z ligowego debiutu, na który… zapomniał korków. Założył te, które akurat były w szatni pod ręką, o dwa numery za małe. Wiśniewski wspominał w „Przeglądzie Sportowym”: – Po boisku biegałem, jak kaczka. W przerwie ściągam te przeklęte buty, a tam pełno krwi, normalnie można było wylewać, na każdym palcu piekielna „blaza”.

Jego nierozgarnięcie bywało także obiektem żartów (anegdota powyżej z Piotrem Lechem w roli głównej). Sami zresztą jakiś czas temu próbowaliśmy umówić się z „Wiśnią” na wywiad. Szczegóły mieliśmy ustalić sms-owo.

Który dzień będzie panu pasował? – spytaliśmy.
Tak – przeczytaliśmy w odpowiedzi.

Umówić się nie udało.

90. BANDA ŚWIRÓW

Uznaliśmy, że musimy zawrzeć w tym rankingu kogoś ze słynnej „Bandyy Świrów”, jednej z barwniejszych ligowych ekip ostatnich lat. Ale kogo? Ojrzyńskiego jako lidera? Kuzerę? Korzyma? Małkowskiego? Vukovicia? Lisowskiego? Stano?

No nijak nie idzie wybrać, nikt nie wybija się z tej paczki jakoś szczególnie, więc żołnierze Ojrzyńskiego będą bohaterem zbiorowym. Kielecka jazda na tyłkach stała się inną dyscypliną sportu. Zbiór ligowców po przejściach skazywanych na spadek, który zagrał na nosie piłkarskiej Polsce, a ich losy śledziliśmy jak w serialu na KoronaTV.

Czy brakuje dziś takich szatni? Oj, bardzo. Piłkarze Korony potrafili wstawić się za kibicami, których kielecka policja wyłapywała po cywilu na trybunach i wręczała zakazy stadionowe za przeklinanie. Vuković grzmiał do dziennikarzy, że stadion to nie teatr, a Zbigniew Małkowski pobiegł interweniować do policjantów, którzy zamknęli kibiców na sektorze.

Korzym? Wodzirej, wiecznie uśmiechnięty, związany do tego stopnia, że gdy w meczu z Jagiellonią doznał paskudnego złamania nogi, pojechał założyć gips i… wrócił na stadion. To on z megafonem w ręku rozpoczynał słynną przyśpiewkę:

– Banda Świrów!!!
– Auu!!!
– Chuligani!!!
– Auu!!!
– Koroniarze!!!
– Auu!!! Auu!!! Auu!!!

Kuzera? Stonowany, wiele w życiu przeżył, bardzo szanowany. Stano? Obrońca, którego Ojrzyński z braku laku posłał na atak i ten odwdzięczył się dwoma bramkami w jednym meczu. Golański? Barwny, ciągnący zespół na boisku. Kiełb? Ulubieniec kibiców. Szczytem oddania dla klubu był wówczas Vuković, który po wyleczeniu kontuzji zrzekł się całkowicie wysokiego kontraktu – uważał, że nie dojdzie już do wysokiej formy, więc nie chce oszukiwać klubu.

Na boisku szło im bardzo dobrze (w szczytowej formie piąte miejsce w lidze), a i poza kamerami potrafili hucznie pobawić się w swoim gronie.

89. DARIUSZ SZPAKOWSKI

– Ze stadionu Wembley wita Dariusz Ciszewski! – przedstawił się kiedyś Dariusz Szpakowski podczas jednej z transmisji. A skoro potrafisz pomylić się nawet we własnym nazwisku, możesz pomylić się… absolutnie we wszystkim.

Szpakowski to legenda, bez dwóch zdań. Jego głos towarzyszył nam przy wszystkich dużych imprezach reprezentacji w ostatnich latach, kojarzymy go z przegranymi mundialami, kojarzymy z ciemnymi czasami piłki za Beenhakkera czy przed erą Engela. Potrafi sprzedać emocje, dysponuje świetnym głosem, no, generalnie – wiele razy włosy nam na rękach stawały, gdy słuchaliśmy „Szpaka”.

Na przykład podczas słynnego monologu w meczu ze Słowenią.

Niestety – Szpakowski zostanie zapamiętany głównie przez babole, które swoim fachu popełnia z częstotliwością Thomasa Dähne. Potrafił w jednym meczu widzieć na boisku Szawiego, Czawiego i Ksawiego, Pujola i Puziola, Maskerano, Maszczerano i Marszczerano. Mylił Messiego z Maradoną, Senegal z Singapurem, Salamona z Salamanem i Salomonem, nazywał Zielińskiego Robertem, a Lewandowskiego Piotrem, Błaszczykowskiego Jakubowskim…

No, a to tylko wierzchołek góry lodowej.

Nie ma transmisji, podczas której „Szpak” nie zaliczy „Szpaka”. Ileż to razy krzyczał nazwisko strzelca, gdy za chwilę okazywało się, że uderzał jednak ktoś inny. Ile razy widział na boisku kogoś, kto siedział już na ławce. Wymowa nazwisk to już w ogóle wolna amerykanka. Nie chcieliśmy w ten sposób zapamiętywać jednej z komentatorskich legend, ale niestety – w tym rankingu przedstawiamy osoby barwne, a Szpakowski był jakiś głównie wtedy, gdy cała Polska miała z niego bekę.

88. GRZEGORZ KRYCHOWIAK

Jedni mówią, że to najlepiej ubrany polski piłkarz, inni podśmiewają się z jego stylówek. Nie da się jednak ukryć – Krychowiak ubiera się niestandardowo. I to głównie dzięki swoim stylówkom „Krycha” znajduje się w tym rankingu.

A więc pozwolimy sobie na małe the best of (źródło: Instagram Grzegorza Krychowiaka):

Poza tym? Barwne historie o Krychowiaku dotyczą głównie jego obsesyjnego podejścia do profesjonalizmu. W sklepach wyszukuje tuńczyka, który ma jak najmniejszą zawartość tłuszczu. Śpi po dwanaście godzin, wszystko podporządkowuje regeneracji. Po finale Ligi Europy w Warszawie zamiast wyjść na miasto poszedł o szóstej na basen, gdzie spotkał go Adam Nawałka. Uśmiech wywołuje jego charakterystyczny francuski akcent, ale w wywiadach zachowuje absolutną poprawność polityczną.

87. TOMASZ BANDROWSKI

Może nie jest to strzał oczywisty, bo pewnie znaleźlibyśmy kilku ligowych chłopków-roztropków, którzy byliby bardziej wdzięcznym materiałem do anegdot. Ale stwierdziliśmy, że w tym rankingu przyda się ktoś ponadprzeciętnie inteligentny, który po części wyprzedzał swoje czasy, a po części wywoływał zdziwienie na twarzach kolegów swoimi niecodziennymi rytuałami.

„Bander” miał bowiem bardzo specyficzne podejście do odżywiania. Popytaliśmy kilku osób i nikt nie bardzo potrafi powiedzieć jaką konkretnie Bandrowski prowadził dietę, natomiast każdy mówi: – Tomek zawsze jadł jakoś inaczej niż wszyscy.

W Lechu jako jedyny nie korzystał z izotoników i shotów witaminowych przygotowanych przez człowieka odpowiedzialnego za suplementacje. Zawsze nosił swój bidon. Nie, nie z drinkiem – nie pił, nie palił, nawet nie tykał kawy. Mierziło go nawet zwykłe pobieranie krwi w klubie – kręcił na to nosem. Uważał, że to zaburza mu regenerację i w ogóle to niepotrzebna ingerencja w organizm.

Opowiada nam jeden z zawodników, który z Bandrowskim dzielił pokój na wyjeździe: – Wiódł strasznie zdrowy tryb życia. Do tego stopnia, że nie akceptował wokół siebie żadnej elektroniki. Uważał, że fale źle wpływają na samopoczucie. Nie brał na wyjazdy telefonu ani laptopa, mnie też zabraniał korzystania z wszelkich sprzętów. Spaliśmy wtedy na trzydziestym piętrze w hotelu i bardzo się zdziwiłem, kiedy kazał mi… wystawić komórkę przez okno a komputer schować do łazienki. To i tak był kompromis, bo wcześniej proponował, żebyśmy oprócz tego spali przy otwartym oknie – a był luty – bo potrzebuje zdrowej energii. Laptopa schowałem, a telefon opatuliłem w ręczniki, przykleiłem taśmami i jakoś wytrzymał.

Być może było to niecodzienne i specyficzne, ale Bandrowski wydolność miał kosmiczną. W jednym z meczów przebiegł ponad 14 kilometrów, analitycy Lecha przecierali oczy ze zdumienia, bo to był wówczas wynik na poziomie ścisłej czołówki zawodników z Ligi Mistrzów. Później „Bandrowi” przydarzył się uraz, w Jagiellonii już nie odzyskał dawnego blasku. Odciął się od świata mediów, dzisiaj ponoć działa trochę w menadżerce.

86. JAKUB BŁASZCZYKOWSKI

Nie jest to postać kontrowersyjna, nie krąży o nim worek anegdot. Ale jednak – to symbol, którego nie sposób nie umieścić w tym rankingu. Idealny materiał na idola, autorytet dla dzieciaków. Facet z trudną historią, który z buta wszedł do panteonu legend Wisły Kraków.

– To nie jest zły pomysł – odpisał Jarosławowi Królewskiemu, gdy ten zaproponował zrzutkę na ratowanie Wisły Kraków. No i dorzucił swoje 1,33 miliona. To historia, która wciąż wydaje się niewiarygodna – piłkarz z uznanym nazwiskiem zainwestował swoje pieniądze w ratowanie byłego klubu i zgodził się grać za 500 złotych, a przecież mógł znaleźć sobie solidny zagraniczny klub i kasować pensję z sześcioma zerami. Co więcej, Kuba chciał pożyczyć te pieniądze bez odsetek, a gdy dowiedział się, że prawo tego zakazuje, za wartość odsetek kupił bilety dzieciakom z domów dziecka. Nic dziwnego, że o jego pięknym geście mówiono na całym świecie. 

Legenda. To nie pierwszy raz, gdy pomógł Wiśle, już latem 2018 roku – gdy ważyły się losy tego, czy „Biała Gwiazda” w ogóle będzie grać przy Reymonta – pożyczył klubowi milion. W Wiśle spędził ledwie dwa sezony, ale zakochał się w niej (z wzajemnością), co potwierdzał na każdym kroku. Nawet świętując mistrzostwo w Dortmundzie, prezentował wiślackie symbole. Żegnając się z trybunami w Krakowie, pokazał kibicom koszulkę z napisem „jeszcze tu wrócę”. 

Słów na wiatr nie rzucił. Był ogromnie szanowaną postacią także w Niemczech, można zaryzykować wręcz stwierdzenie, że żaden inny polski piłkarz nie doczekał się nigdy takiego uwielbienia na zachodzie. Gdy odchodził z BVB, zalała go niespotykana dotąd fala podziękowań opatrzonych hashtagiem #DankeKuba. Wielu kibiców nie rozumiało tej decyzji klubu z Dortmundu, atakowało władze, skrytykował ją nawet Kevin Grosskreutz, inny z symboli trybun.

Żaden inny piłkarz nie ma tak hojnego serca jak Kuba, o czym świadczy fundacja „Ludzki Gest” i liczna pomoc w kolejnych akcjach charytatywnych. Ale sam Kuba nie chce chwalić się swoją dobroczynnością, więc i my w tym rankingu to uszanujemy.

85. WOJCIECH LUBAWSKI

Kolejna wspominka z Kielc, tym razem w wersji komediowej. Wojciech Lubawski, były prezydent miasta i jego próby sprzedaży Korony Kielce. Tak, to ten sam prezydent, który stwierdził, że Kielce są polską stolicą mody. Urząd Miasta został zapytany w oficjalnym piśmie o wyjaśnienia:

– Kto jest autorem koncepcji/wizji/hasła Kielc jako stolicy mody?

– Kielce jako stolica mody jest określeniem propagowanym przez Prezydenta Kielc gdyż tak on uważa.

Bezbłędne! Ten sam Lubawski przez kilka lat próbował sprzedać Koronę Kielce, ale jakoś tak mu nie wychodziło, choć co rusz czytaliśmy publiczne deklaracje – to już za chwilę, to już za momencik, do maja wszystko będzie sprzedane! W międzyczasie Korona co pół roku ciągnęła kroplówki od miasta, na co oburzali się miejscowi radni. Sesje zawsze były gorące, a podczas jednej z nich – gdy ważyły się losy klubu – obóz prezydenta wytoczył największe działo: – Kasa jest potrzebna, bo interesuje się nami sama AS Roma!

Rzutem na taśmie pojawił się na sesji rady wydruk maila, w którym Roma miała niby potwierdzać, że chętnie przytuliłaby Koronę. Tak, władze miasta kolportowały teorię, że Koronę przejmie za chwilę Roma i dlatego trzeba jej przyznać gotówkę (by nie upadła tuż przed takim dealem!). I oczywiście zupełnym przypadkiem jest to, że włosi zainteresowali się polskim klubiem akurat przeddzień burzliwego głosowania na Radzie Miasta.

Z „rozmów” z Romą nie wyniknęło oczywiście nic, a sam Lubawski tłumaczył to w swoim uroczym stylu: – Podobno z Włochami tak się robi interesy. (…) Oni od początku mówią to samo, tylko nie mogę się z nimi spotkać.

No, byli tak zajebiście zainteresowani Koroną, że przez kilka miesięcy nie potrafili się spotkać, nawet mimo faktu, że prezydent Kielc – jak deklarował w mediach – zakupił już bilety lotnicze do Włoch.

Ale to i tak nie najbardziej komiczna historia z inwestorem, na którą zaprosił nas Lubawski. Pewnego razu w klubie zwołano konferencję prasową z tajemniczym panem w jeansowej kurtce. Imię, nazwisko, funkcja? Nie można mówić. Podano mediom tylko to, że to przedstawiciel jakiegoś inwestora, który jest szalenie poważnie zainteresowany Koroną. Szczegółów brak. Ale spokojnie, to już prawie ostatnia prosta! Istna farsa. Często, gdy trzeba było wyżebrać kasę z miasta, wyciągano z kapelusza jakichś tajemniczych inwestorów, z którymi kontakt cudownie się urywał.

Ale byli też inwestorzy, którzy istnieli naprawdę. Na przykład ci z Senegalu. Wojciech Lubawski roztaczał wtedy bajkowe wizje: – Byłem świadkiem tego, jak w Senegalu padła inicjatywa, aby wszystkie mecze Korony puszczane były w senegalskiej telewizji. Canal+ jest francuski więc oni znajdą wspólny język. Można dać się ponieść wyobraźni i przypuszczać, że przybędzie nam 15 milionów widzów, bo dla nich futbol to religia.

15 milionów widzów, czyli cały naród w jednym momencie ruszałby do domów i włączał mecze Korony z Wisłą Płock. No… śmiała teza. Lubawski w końcu zaufał Senegalczykom, ale tych przerosło zrobienie przelewu za zakup klubu. I cała historia zaczęła się od nowa.

Jedną z osób, która wraz z Lubawskim poszukiwała inwestora, był Tomasz Chojnowski, ówczesny prezes klubu, który finalnie wylądował w prokuraturze. Jak sam się chwalił w wywiadzie dla sporteuro.pl, wpadł na pomysł, by zapytać Calvin Kleina, czy nie chce przygarnąć Koronki. Bo wiecie, w herbie Kielc są litery CK („Civitas Kielcensis”), więc to na pewno, hehe, dobry pomysł. No i prezes klubu osobiście zadzwonił do sekretariatu amerykańskiej firmy odzieżowej i zaproponował sekretarce takie rozwiązanie. Ta przekazała sprawę wyżej, przez jakiś czas wyczekiwano na to, jak Calvin Klein zareaguje na taki pomysł.

Namówić się go nie udało. Nawet mimo faktu, że Kielce to miasto mody.

84. MATEUSZ BOREK

Skromny redaktor z Dębicy, który ma wyjebane na frajerskie gadki. Smakosz i entuzjasta życia. Najlepszy biceps polskiego dziennikarstwa sportowego. Głos wielkich meczów reprezentacji Polski w XXI wieku, głos hitowych starć Ligi Mistrzów. Prawdziwa bestia studia telewizyjnego. Niektórzy twierdzą, że półtoragodzinny program nagrałby sam – bez gości, bez pytań, bez tematu przewodniego. Inni twierdzą, że to totalnie nieporozumienie – Borek poprowadziłby trzygodzinny program i puściłby jeszcze dogrywkę ekstra.

Sam lubi podkreślać swoje korzenie – pochodzi z Dębicy, do Warszawy przyjechał jako dziewiętnastolatek. Rodzice nauczyli go, że w życiu trzeba dużo czytać, mieć dobre buty i ładne zęby. Jako nastolatek dorobił się na… hurtowej sprzedaży koszul. Jeździł od Krakowa do Lublina wespół z kolegą, sprzedawał ładne ciuchy, by samemu chodzić w jeszcze lepszy garniturach. Sam mówi, że przez pewien czas musiał kalkulować wydatki na obiady, by mieć za co zaprosić w weekend dziewczynę do kina. Ale podczas handlu koszulami narobił się tyle, że kupił sobie 500 par majtek i wyrzucał je po jednym założeniu, bo nie miał w mieszkaniu pralki.

Słynie z dobrych relacji z piłkarzami. I nie ma co się dziwić, że lepiej zakumplował się z szalonym Piotrem Świerczewskim czy ekstrawaganckim Mariuszem Piekarskim niż ze spokojnym Aleksandrem Kłakiem. Do popkultury wprowadził kilka kultowych haseł. „Presję to ma pielęgniarka w szpitalu czy matka z czwórką dzieci”, „a może on jest słaby *tutaj*?”, „masz jaja, wyjdź, pokaż”. Człowiek, który widział wszystko, poznał wszystkich i skomentował wszystkie mecze. Już samo przez siebie mówi fakt, że to on zamykał bankiet Liverpoolu po zdobyciu Ligi Mistrzów w 2005 roku. Zresztą niewiele brakowało, a na ten finał by się spóźnił – razem z operatorem pojechał do Trabzonu na nagrywanie reportażu o Mirosławie Szymkowiaku. Pobyt się przedłużył, wizytatorzy pospali, na lotnisku uratowała ich popularność „Szymka”.

Dziś Borek w telewizji sprawia wrażenie faceta, którego z równowagi nie wytrąciłoby trzęsienie ziemi, strzelanina za ścianą czy pole dance w wykonaniu Scarlett Johansson. Ale w przeszłości omal nie pobił Radosława Osucha. Przywołajmy tę legendarną anegdotę z książki „Stan Futbolu”:

Tego samego dnia Osuch miał jeszcze dwa starcia. Pierwsze z Mateuszem Borkiem, dość zabawne. Borek przyszedł w marynarce, która miała wyhaftowany napis, zawierający litery „s”, „p”, „k” i coś tam jeszcze. Radek na dzień dobry spytał: – Co tu masz napisane? S. P. K. Sparks. Nawet cię nie stać na własną marynarkę? Wszystko musi ci Sparks kupować?

Raymond Sparks był brytyjskim agentem, z którym Osuch miał na pieńku od czasu transferu Artura Boruca z Legii do Celticu. Borek Sparksa znał.

– Co powiedziałeś, kurwa? – zagotował się Mateusz.

– Że ci Sparks kupuje marynarkę, frajerze – odparł Osuch.

– Nie mów do mnie frajerze, kurwa. Wiesz, co znaczy słowo „frajer”? Wiesz co to znaczy? Jeszcze raz powiesz do mnie „frajerze”, kurwa, jeszcze raz powiesz, to cię zajebię – Borek nie zawsze posługuje się piękną, telewizyjną polszczyzną.

– Zmiataj stąd, frajerze.

– Kurwa, kurwa, tylko nie „frajerze” ! Zajebię cię!

Na to Osuch wyciąga telefon i na oczach wściekłego Borka gdzieś dzwoni.

– Halo, Anitka? – zwraca się słodko do żony. – Słuchaj, kotku. Proszę cię, powiedz to, co zawsze mówisz, żeby mnie powstrzymać, bo stoi tu przede mną ten frajer Borek w marynarce, którą dostał od Sparksa, i ja zaraz użyję krav magi, no i niewykluczone, że go wtedy zabiję i będę miał kłopoty.

Oczywiście do bójki nie doszło, ale co koguciki poskakały, to ich. Cała ta wymiana uprzejmości trwała zresztą znacznie dłużej, pewnie z pół godziny, co i raz ktoś wychodził, wracał, znowu się straszyli, znowu padało „tylko nie frajerze” i znowu był telefon do żony.

83. SEBASTIAN MILA

Najbanalniej byłoby posnuć w tym miejscu opowieść o golu strzelonym reprezentacji Niemiec, okrasić to kilkoma zgrabnymi metaforami, podkreślić ludzkość bohatera, którego chciała wtedy nosić na rękach cała Polska. Ale Sebastiana ze szczytu zna każdy. A anegdoty znane przez wszystkich są najnudniejsze. Zatem opowiedzmy historie z czasów Sebka, a nie pana Sebastiana.

Na „dzień dobry” w szatni Lechii Gdańsk jako nastolatek usłyszał, że na masaż ma się nie pchać, bo masażyści zajmują się panami piłkarzami, a jemu co najwyżej mogą posmarować maścią nogę, gdy nabije sobie siniaka. W Dyskobolii nosił nie tylko sprzęt, ale i walizki. I to niekoniecznie swoje, a… córki prezesa Drzymały, bo właściciel Groclinu na każdego zgrupowanie zabierał cała swoją ferajnę. A przecież Drzymałowie nie będą nosić własnych waliz – ta przyjemność przypadała w udziale drużynowej młodzieży.

W Grodzisku miał trudne początki. Drzymała miał nawet mówić do Bobo Kaczmarka, że ten ściągnął mu do zespołu konia trojańskiego. Mila o tej rozmowie nie wiedział, żył w błogiej nieświadomości. Wreszcie trener zawołał go na pogaduchę:

– Sebastian, po co cię tutaj ściągnąłem?

– Żebym się rozwijał.

– No właśnie. A na razie to ty się rozwijasz, ale finansowo.

Podczas jednego z pierwszych zgrupowań w reprezentacji Polski został skierowany do pokoju z Krzysztofem Ratajczykiem. „Rataj” – kawał chłopa, z twarzy zabijaka, raczej oschły wobec obcych. Trenerem kadry był wówczas Zbigniew Boniek i selekcjoner kazał pozostawiać piłkarzom otwarte drzwi do pokojów, bo miał robić im wizytacje. Mila siedział w pokoju i był kłębkiem nerwów. „Rataj” – luzik, wyszedł na balkon pogadać z żoną przez telefon. Żona zapytała go o to, z kim jest w pokoju. A ten spokojnie odparł: – A nie wiem, z jakimś młodym.

Miał to szczęście, że w swojej karierze trafiał na zabijaków. W Dyskobolii przyszło mu grać m.in. o boku Radosława Sobolewskiego. Taktyka – klarowna, dwóch pomocników obok siebie, w linii. Sebastian nieco z lewej, „Sobol” lekko z prawej Zaczyna się mecz, piłka w moim kierunku – wyskakuje Sobol, głowa. Druga akcja – Sobol przede mną wślizgiem. Trzecia, Sobol wybiega i wyjaśnia. Czwarty raz, piłka do mnie, Sobol wbija się i zagrywa.

– Sobol, daj mi grać w piłkę!

– Nie wpierdalaj się, jak maszyna pracuje.

W ŁKS-ie do pionu ustawił go raz Ensar Arifović, silny zadziora. Niektórzy powiedzieliby – typowy Jugol. Kawał kabanosa, nieco surowy technicznie, ale mecz potrafił wybiegać. Tenże Arifović miał pretensję do Mili o jakąś źle zagraną piłkę. Nie w tempo, albo niedokładnie – mniejsza o to. Obaj zaczeli dyskutować, z czasem coraz bardziej podniesionymi głosami. Ensar w końcu spuentował porażająco spokojnym tonem:

– Dobra. To teraz ci wpierdolę.

Na szczęście Sebastiana – nie wpierdolił.

82. RADOSŁAW MAJDAN

Był w „Tańcu z Gwiazdami” „Barze”, „Mamy cię!”, u Szymona Majewskiego, trzykrotnie u Kuby Wojewódzkiego, w „Azji Express”, w „Milionerach”, nawet w „Tomasz Lis na żywo” czy programie Ewy Drzyzgi, miał swoje reality show „Iron Majdan”, był w Warsaw Shore, zagrał w czterech teledyskach i trzech serialach, miał swój zespół muzyczny, ma własną linię perfum, miał sesję w CKM-ie, na Pudelku gościł pewnie z tysiąc razy. Bohater dwóch głośnych związków – z Dodą i z Małgorzatą Rozenek.

Celebryta pełną gębą. Na boisku nigdy nie zyskał tak dużej popularności jak w brukowcach, gdzie niektórzy nazywają go „polskim Beckhamem”. Media go lubią i wydaje się, że jest to miłość odwzajemniona. Majdan czuje się przed kamerą tak swobodnie, że czasem zapomina o jej istnieniu. Jak w tym kultowym wywiadzie.

„Aaa… No… Aha… To przepraszam państwa”.

Jego celebryctwo było często wyszydzane w piłkarskim światku. Majdan nie miał lekko zwłaszcza podczas meczów, gdy zdarzały się przyśpiewki o tym, co jego aktualna partnerka potrafi robić ustami. Zdarzało mu się nawet obrywać od własnych kibiców. W Polonii trybuny miały wątpliwości, czy nie skupia się zbyt bardzo na telewizyjnym show kosztem piłki. Podczas meczu, w którym Majdan puścił dwie bramki, trybuny ryknęły: – Chuj z wynikami, wygramy „Taniec z gwiazdami”!

Swoją drogą było to odważne – Majdana tak ciągnęły kamery i blichtr, że poszedł do „Tańca z gwiazdami” w trakcie sezonu, a przecież odcinki były na żywo co niedzielę. Nasza ulubiona anegdota o Radku? Podobało nam się, jak Józef Wojciechowski szukał dla niego miejsca w klubie. W Polonii Majdan był dyrektorem sportowym, kierownikiem drużyny, a nawet rzecznikiem prasowym. Tym ostatnim do momentu, jak jeden z dziennikarzy wykręcił numer do właściciela klubu.

JW: – Zadzwoń do Majdana, on ci wszystko powie.
D: – Przecież on nigdy nie odbiera telefonów.
JW: – Ty, faktycznie… On nic nie robi!

I tak Majdan został… trenerem bramkarzy. Człowiek wielu talentów, niewątpliwie.

81. MAREK POGORZELCZYK

Amerykański sen w czystej postaci. Od lakiernika w fabryce Wromet do dyrektora sportowego Lecha Poznań. Pod koniec lat ’80 był zmianowym na emaliernii, trzy dekady później brał udział przy budowie wielkiego Lecha. W pewnym momencie trzeci po Bogu we Wronkach – drugi był Ryszard „Fryzjer” Frobrich, Pogorzelczyk był jego prawą ręką. Ksywa „Seta” wzięła się – według niego – od tego, że w szkole był najszybszy w biegu na sto metrów. Inni sugerują, że to pseudonim z konotacjami alkoholowymi. Kiedyś do klubu przyjechał prosto z fabryki. Zdjął maskę, przywitał się z Bogusławem Baniakiem, ale zachowywał się… dość dziwnie. Baniak myślał, że to przez to, że „Pogo” nawąchał się w robocie lakierów. Ale woń alkoholu nie pozostawiała wątpliwości.

Forbrich lata temu mówił, że wyciągnął go z gołębnika na poddasze, że jeździł wózkiem akumulatorowym po Wronkach, że był kierownikiem Błękitnych dorabiając sobie do funkcji kierownika wydziału powłok ochronnych. Lata później „Fryzjer” będzie nazywał Pogorzelczyka „kurwiorzem” – choć trzeba dodać, że akurat tak Forbrich mówił do wielu.

Mieczysław Broniszewski na łamach „Przeglądu Sportowego”: – W 1996 roku usłyszał od Forbricha: „Już tu nie pracujesz, kurwiorzu”. Wybroniłem go, bo uznawałem Marka za człowieka pracowitego, któremu można było powierzyć tajemnice. Milczał jak głaz. Dziś pewnie mógłby pisać przecudowne pamiętniki o tym, jak się w tamtym latach robiło futbol. Jako asystent Forbricha wiele się przecież od niego nauczył i poznał dużo tajemnic ekstraklasy…

Jedni twierdzą, że nigdy nie spotkali człowieka, który tak potrafił lawirować i który tak dobrze podczepiał się pod tych, którzy akurat wtedy trzymali w Amicę kierownicę. Wiedział komu polecieć po wódeczkę na drugą stronę Warty, wiedział z kimś zakurzyć papieroska. Inni uważają, że ze świecą szukać we Wronkach człowieka, który podkablował tylu współpracowników. Jeszcze inni, że akurat Pogorzelczyk na tle wronieckiej śmietanki końca ubiegłego wieku wyróżniał się tym, że po prostu znał się na piłce.

Marek Kliszkowiak, wieloletni asystent w Amice, też na łamach „PS”: – Żeby nie Rychu, on nie miałby nic! Do dziś przykręcałby śrubki w fabryce. Kierownikiem mógł zostać każdy, padło akurat na Pogorzelczyka. I niech teraz nie udaje świętego, że o niczym w Amice nie wiedział. Kiedyś przecież wysłali mnie autem „Sety” do Bukowca, żeby pieniądze za mecz przekazać. To „Seta” nie wiedział?

Podczepianiem się pod odpowiednie wagoniki dotarł na sam szczyt. Do 2011 roku był dyrektorem sportowym Lecha Poznań, to „jego” Kolejorz zdobył mistrzostwo Polski w sezonie 2009/10. „Seta” znał trzy języki – polski i dwa w butach. Raz obraził się zresztą na jednego dziennikarza, że ten zacytował w gazecie wypowiedź śp. Ivana Turiny o tym, że „dyrektor Pogorzelczyk nie zna angielskiego”. – Może Oxfordu nie kończyłem, ale radzę sobie – grzmiał wóczas. Nigdy nie grał na profesjonalnym poziomie. A jednak kilku niezłych grajków do Poznania ściągnął – Lewandowskiego, Injaca, Arboledę, Djurdjevicia czy Stilicia. Można się podśmiechiwać, że w archiwalnych nagraniach z Canal+ nad ławką Amiki unosi się dym, bo „Pogo” siedział sobie z boku i kopcił szluga. Ale czy w Lechu nie wzięliby dziś z pocałowaniem ręki podobnej skuteczności transferowej, jak za czasów Pogorzelczyka, Kadzińskiego i Czyżniewskiego? Można mówić, że był przaśny, ale oko do piłkarzy miał. Gdy zobaczył na boisku Grzegorza Wojtkowiaka, to stwierdził od razu – panowie, to będzie reprezentant Polski. Gdy ze Smudą oglądał Lewandowskiego, to z miejsca wiedział, że Kolejorz musi ustawić się w wyścigu po tego dzieciaka ze Znicza Pruszków.

„Seta” był też niesamowity pod względem relacji z dziennikarzami. Potrafił obdzwonić połowę Poznania i dopytać, czy warto brać tego całego Sernasa do Lecha. Innym razem przez telefon mówił, że żaden Kriwiec do Kolejorza nie przyjdzie i proszę to sobie wybić z głowy, a jednocześnie siedział z tym samym Kriwcem w gabinecie i podpisywał z nim kontrakt. Dyrektor sportowy żywcem wyciągnięty z lat ’80, który sprawnie działał (do czasu) w XXI wieku. – Żmije na swojej piersi wyhodowałem – twierdził jednak „Fryzjer” mając w pamięci to, jak Pogorzelczyk odciął się od niego, gdy za forbrichowym smrodem korupcji ruszyli prokuratorzy.

Aha, jeszcze jedna historia. Pogorzelczyk pojechał pewnego razu do Kolumbii negocjować transfer Manuela Arboledy. Właściwie nie tyle „negocjować”, co po prostu przyklepać umowę. Kwota dogadana, brakuje tylko podpisu. Nagle Pogorzelczyk został wywieziony do hacjendy – wokół krokodyle, w środku smutni panowie z klamkami za paskiem od spodni, wokół plantacje koki. Klimat „Narcos”, brakuje tylko koksu posypanego na stole i Pablo Escobara gładzącego się po wąsie. Kolumbijczycy będący w posiadaniu karty zawodniczej Arboledy stwierdzili wprost – albo dodatkowe tysiące dolarów się pojawią, albo Arboleda do Polski nie pojedzie. I Pogorzelczyk też może nigdzie już z tej hacjendy nie wyjechać. „Seta” dzwonił w środku nocy do prezesa Kadzińskiego jakoś udało się te dodatkowe pieniądze wysupłać. – Andrzej, dorzuć tu stówę papieru, bo oni nas tu, kurwa, zastrzelą – miało paść w rozmowie z prezesem o trzeciej w nocy.

80. KAZIMIERZ GREŃ

Zastanawialiśmy się czy w ogóle jest sens go tu umieszczać. Bo jednym jest być barwnym, a czym innym jest być po prostu świrniętym. Ale niech będzie – baron Podkarpacia, konik na meczach kadry, zbawca polskiego futsalu, publicysta, poeta, człowiek wielu talentów. Kazimierz Greń w całej krasie.

Chyba najlepszy popis Maxi Kaza to ten w Dublinie. Konik Gate, jedna z najśmieszniejszych akcji ostatnich lat w polskiej piłce. Kazimierz Greń, alias „Nocny Jastrząb we wcale niegranatowym swetrze”, handlował biletami pod stadionem w Dublinie. Tak, baron, wielki pan Podkarpacia, człowiek numer jeden w tamtejszych strukturach związkowych i generalnie gruba ryba w świecie futbolu, okazał się zwykłym konikiem, gościem, który szarżuje na kilka stów od kibiców przed meczem reprezentacji.

Oczywiście drobny hurt-detal w Dublinie to był dopiero początek. Okazało się, że Greń przygotował szerszy program artystyczny, w którym znalazło się miejsce na pokaz mody podczas konferencji prasowej (czy ten „swetr” jest czarny?), puszczanie parodii z YouTube’a i komentowanie ich na poważnie oraz naturalnie ujawnienie spisku.

Szczególnie ujęły nas dowody niewinności Grenia, wśród których znalazły się:

– jego relacja spisana w programie Microsoft Word
– owa relacja z Worda wstawiona w prezentację PowerPoint
– szereg czerwonych komentarzy typu: „dowód?! poszlaka?!”

Niestety, nikt nie uwierzył w linię obrony pana Kazimierza. Najpierw został zawieszony w działalności w piłce na dziesięć lat, później kara została mu skrócona do lat czterech. Ale to nie był koniec popisów cwanego biznesmena. Ale to już materiał na osobną historię.

Maxi Kaz poszedł na wojnę z częścią mediów, z nami wojował najchętniej. Niektórzy nasi koledzy dostawali od niego takie SMS-y na święta:

Dziś Maxi Kazowi pozostaje tylko wrzucać kreatywne bluzgi na Twitterze, gdy już dorwie się gdzieś do darmowego wi-fi. Cóż, sam kiedyś ładnie powiedział „spokojnie jak na wojnie, jak mawiał Szarik”. Chociaż i tak bardziej podobała nam się ta łacińska sentencja z jego bloga:

79. ADRIAN MIERZEJEWSKI

Do szatni wchodzi arabski szejk. – Panowie, zagraliście świetny mecz! – mówi i rzuca na stół równowartość miliona złotych do podziału. Nie jest związany z klubem, po prostu lubi piłkę, spodobało mu się widowisko, a że jego konto to studnia bez dna, postanowił nagrodzić zawodników Al-Nassr. No i może poznać Adriana. Najlepszego piłkarza klubu, a pewnie i całej ligi.

Dla grubasów – jak Mierzejewski nazywa arabskich multimilionerów – towarzystwo Adriana to splendor. Każdy z Prince’ów, których w Arabii jest około dwóch tysięcy, chce wyróżnić się czymś ekskluzywnym. Posiadanie Rolls Royce’a? Nuda, ma go każdy z nich. Posiadanie tygrysa? Oklepane. Fotka z Adrianem to przeżycie, na które warto wydać okrągłą bańkę, by móc nazajutrz pochwalić się innym grubasom.

Rodzina królewska zapraszała go na jachting, poznał króla Arabii, trzymał z szejkami także w Emiratach, a w Polonii był ulubieńcem Józefa Wojciechowskiego. „Mierzej” ma szczęście do ekscentrycznych bogaczy. Zapytaliśmy go kiedyś o tych  arabskich grubasów z tygrysami w Rolls Royce’ach. – Mega normalni goście! – rzucił jak gdyby nigdy nic.

Zaczęliśmy od Arabii Saudyjskiej, bo to właśnie tam Mierzejewski miał największą pozycję. Zanim podpisał kontrakt, w Arabii hulała już informacja, że Al-Nassr podpisuje ówczesnego piłkarza Trabzonu, choć nic nie było jeszcze przesądzone. Kibice oszaleli. Do tego stopnia, że jeden z grubasów zadzwonił do właściciela klubu: – Bierzcie go, opłacę mu kontrakt!

Takim sposobem „Mierzej” dostał bajeczne warunki i zamieszkał w domu, za który klub płacił – o czym mówił u Sebastiana Staszewskiego – ponad 200 tysięcy euro rocznie. Zażyczył sobie najlepszą chatę, bo mógł. W klubie liczono się z jego zdaniem do tego stopnia, że omal nie przeforsował zatrudnienia jednego z polskich trenerów (ten ostatecznie odmówił). „Mierzej” świetnie się w tym wszystkim poruszał. Podczas gdy arabscy piłkarze podchodzili do bogaczy z czołobitnością, Adrian rozmawiał z nimi na luzie, jak z kumplami. Tym zyskiwał jeszcze większą sympatię.

Najdziwniejszy mecz, w którym grał? Prawdopodobnie finał Pucharu Króla, na którym – jak co roku – pojawił się sam arabski król. Pierwsza połowa, przerwa, czas wychodzić na drugą część, ale… Adrian i ekipa jest wstrzymana w tunelu. Wyjść na boisko nie można – król gdzieś zniknął! Mija pięć minut, dziesięć, piętnaście… Po jakichś czterdziestu ktoś go namierza. Na telebimie trwa relacja z jego powrotu, pokazywane są obrazki, jak wychodzi z auta. Uff, wrócił, można grać dalej.

Z arabskiego Rijadu Mierzejewski przeniósł się do Dubaju, potem do Australii, a od dwóch lat gra w Chinach. Podśmiewaliśmy się swego czasu, że woli być królem wiejskiej potańcówki, ale szybko spojrzeliśmy na jego karierę inaczej – to przygoda, której „Mierzejowi” zazdrości 90% polskich ligowców. Zresztą, zdarzyło mu się wielokrotnie odbierać telefony od kolegów, także reprezentantów Polski w sile wieku, którzy prosili, by spróbował nagrać temat „Arabów nie Arabów”. Widzieli, że Adrian i zarobił furę siana, i pożył w fajnych miejscach, i wyrobił kilka poważnych kontaktów (jak choćby Rene Higuita czy Fabio Cannavaro). Król życia, po prostu. Mało kto jak „Mierzej” korzysta z uroków, jakie oferuje kariera piłkarza.

Z uwielbieniem bogacza – o czym już wspomnieliśmy – spotkał się także w Polonii. Po jednym z meczów Józef Wojciechowski spontanicznie zawołał go do siebie wraz z Łukaszem Trałką. Oznajmił, że wybiera się prywatnym samolotem na El Clasico. Ale nie sam. – Lecicie ze mną! – oświadczył, a piłkarze rzucili wszystko i ruszyli na lotnisko.

Podczas tego wyjazdu czuli się jak pączki w maśle. Prywatny samolot, najlepsze miejsca, najlepsze restauracje – wszystko fundował szczodry JW. Mierzejewski z Trałką do dziś wspominają, w jakich luksusach przyszło im się wtedy bawić. W jednej z najdroższych knajp w Barcelonie, kelner zapytał byłego właściciela Polonii, które potrawy chciałby zamówić. Wojciechowski wypalił: – Wszystkie!

I rzeczywiście, na stole wylądowało wszystko, co było w karcie dań. Po powrocie JW od razu wygadał się mediom, że to, co usłyszał od Mierzejewskiego o Polonii w przypływie szczerości, to „fucking szok”. Ale na Wojciechowskiego nie dało się gniewać, zwłaszcza, że przy innej okazji zafundował piłkarzowi drogiego Roleksa, a gdy ten dostał ofertę z Turcji, usłyszał od prezesa: – Jeśli nie chcesz odchodzić, to nie puszczę cię choćby dawali dychę!

Inny bal sponsorowało już Weszło. Ha, albo inaczej – to „Mierzej” sprezentował balangę nam! Musicie wiedzieć, że Adrian to jedyny piłkarz w historii polskiego futbolu, który dwukrotnie sięgnął po Puchar Weszło. Sztuka jest o tyle duża, że odbyły się tylko dwie jego edycje. Po pierwszej z nich, gdy  jako kapitan Polonii odbierał trofeum od Wojtka Kowalczyka, odwdzięczył się… workiem monet. W ramach żartu – zapowiadaliśmy wtedy, że prawdopodobnie będzie trzeba wykupić abonament, by wchodzić na Weszło.

78. BRACIA GIKIEWICZ

Czyją biografię spośród obecnie grających piłkarzy przeczytalibyśmy najchętniej? Całkiem możliwe, że braci Gikiewicz. Najlepiej obu na raz.

Nie sposób się z nimi nudzić. Gęby im się nie zamykają. W szatni Śląska Wrocław śmiano się, że są jak Google, bo wiedzą wszystko na każdy temat. Sebastian Mila pisał w swojej książce o Łukaszu: – Obejrzał każdy mecz, załatwiłby bilety nawet na krykieta australijskiego, bo akurat znał odpowiedniego człowieka, a jak ktoś w Kielcach puścił bąka, to Giki wiedział, w którą stronę. Jego gadatliwość niektórych czasem irytowała, bo nadawał jak radyjko.

Nikt nie spodziewał się, że ich kariery tak się potoczą. Rafał był głównie rezerwowym, ze Śląska odchodził do Niemiec jako… czwarty bramkarz. Łukasz także nie słynął ze strzelania goli, a dziś wiedzie karierę, której zazdrościć może każdy ligowiec z podobnym statusem. Grał na Cyprze, w Bułgarii, Kazachstanie, Arabii, Tajlandii, Jordanii, Rumuni… Opowieści ma sporo i z wdziękiem je sprzedaje.

Ale znacznie większą furorę zrobił Rafał. Powołanie do reprezentacji, status jednego z lepszych bramkarzy w Bundeslidze – kto by się spodziewał? Jego pierwsze podejście do najwyższej ligi w Niemczech było nieudane. Pamiętamy, jak odwiedziliśmy wtedy „Gikiego” we Freiburgu. Oprowadzał nas po klubie, ale nosiło go, że nie grał. Do tego stopnia, że… wyszedł na środek boiska i zaczął parodiować Schwolowa.

Idą na niego, a ten robi tak! – krzyczał i rzucał się tak, jak jego konkurent w meczach ligowych.

Z każdą kolejną „interwencją” tylko się nakręcał: – Leci piłka, a ten zamiast wyjść, stoi!

W końcu pokazał na okno dyrektora sportowego, z którego ten mógł obserwować wyczyny „Gikiego”: – Idę tam dzisiaj znowu, bo nie wytrzymam!

Rafał zdecydowanie nie jest osobą, która boi się odezwać. Za to jest w Niemczech ceniony – szybko nauczył się języka i wprowadza do szatni Unionu nutkę pozytywnego szaleństwa. Sami widzieliśmy, jak po meczu był pierwszym wyborem niemieckiej prasy. W lidze, w której rządzi poprawność polityczna, Gikiewicz jest dla dziennikarza gwarancją ciekawego materiału. Zresztą, w poprzednim sezonie „Bild” pisał przed jednym z meczów „Uwaga VfB! Przyjeżdża najbardziej szalony bramkarz w lidze!”.

Najgłośniej było o nim chyba w momencie, gdy sam ruszył na własnych kibiców, którym zachciało się szturmować murawę po derbach. W niemieckiej prasie mógł później przeczytać, że jednego wieczora zdobył Berlin i od razu go obronił. Koledzy podśmiewali się w szatni, że podczas tego starcia źle trzymał gardę.

– Mały kogut przede mną skakał, garda była niepotrzebna! – odpowiadał z uśmiechem.

To nie pierwszy raz, gdy przeciwstawił się swoim kibicom. Innym razem zareagował, gdy fani ogłosili bojkot dopingu w meczu z Lipskiem, kojarzonym w Niemczech z komercjalizacją futbolu. To „Giki” apelował na Instagramie o to, by normalnie prowadzili doping, czym wywołał lekką burzę. Wiadomo, jak w Niemczech podchodzą do tradycji w piłce.

Obaj wyjeżdżali z Polski ze zrujnowaną opinią. Przyklejono do nich łatkę konfidentów, trudno było oprzeć się wrażeniu, że zbyt częstym gadaniem sobie szkodzą. Najgłośniejszym echem odbiła się rzecz jasna afera z Mrazem, który przyszedł pijany na trening, o czym dowiedział się trener. Za donosiciela uznano Łukasza, a wiadomo, że bronił go wtedy brat.

Rafał dziwił się w jednym z wywiadów: – Nie mam pojęcia, jakim trzeba być w Polsce bramkarzem, żeby mieć szacunek trenerów. Cichym, małomównym i lekko cipowatym czy normalnym gościem, który nie boi się wyrazić własnego zdania?

Tego nie wiemy. Ale wiemy, że obaj Gikiewiczowie cipowaci nie są, swoje zdanie mają, a cechy, które nie pomagały im w Polsce, są doceniane zagranicą.

77. TOMASZ MAGDZIARZ 

Jeden z tych zawodników, którzy już w trakcie kariery wiedzą, że życie piłkarza nie trwa wiecznie i coś po nim trzeba robić. W Ekstraklasie (wówczas jeszcze I lidze) nigdy na poważnie nie zaistniał, ale na jej zapleczu był bardzo solidnym ligowcem. Mógłby spróbować swoich sił wyżej, ale musiał pilnować interesów. A to ściągał ciuchy z Francji, a to zajmował się zaopatrzeniem drogerii, a to sprowadzał auta z zachodu. Bywały lata, że z Włoch ściągał po 700 aut rocznie. W pewnym momencie autami załatwionymi przez Magdziarza jeździło pół Lecha Poznań. Pod koniec kariery w Warcie był już na tyle dziany, że to on wypłacał pensje niektórym zawodnikom. Właściwie – kolegom z szatni. Warta Poznań to był „jego” klub – znał każdego, każdy znał jego. Zresztą czy mogłoby być inaczej, jeśli dyrektorem sportowym był jego teść?

W Warcie bywały i takie czasy, gdy atakował bramki rywali z zawodnikami z własnej agencji. Wyobraźmy sobie, że dziś – dajmy na to – piłkarz-agent Maciej Sadlok dośrodkowuje do Aleksandra Buksy, którego ma pod swoimi skrzydłami jako menadżer. A tu Magdziarza takie sytuacje się zdarzały – rano dogadywał kontrakt Bartosza Bereszyńskiego, popołudniu temu samemu „Beresiowi” dogrywał prostopadłe podania. A po meczu leciał na Ławicę, ściągał auta z Włoch i dzień później meldował się na treningu.

Dziś jest jednym z głównych graczy na rynku menadżerskim. Fabryka Futbolu chwali się, że nie są klasycznymi deal-makerami – wolą poprowadzić karierę zawodnika spokojnie, harmonijnie, rzetelnie, a nie w stylu „sprzedaj, skasuj prowizję, zapomnij”. Dla niektórych swoich zawodników jest jak wujek, którego można doradzić się w inwestycjach i który znajdzie dobrego trenera indywidualnego.

Poza piłką jego wielką pasją są samochody. Pod siedzibą Fabryki często można dojrzeć ekskluzywne fury w sportowym stylu. Sam Magdziarz brał też udział w rajdach samochodowych. Wstaję rano, załatwia biznesy w Kambodży (ma firmę z działki e-commerce, prowadzi kilka hoteli), później zajmuje się sprawami swoich piłkarzy – Linettego, Bednarka, Bereszyńskiego czy Piątka.

76. RADOSŁAW MAJEWSKI

Sprawia wrażenie wiecznego nieogara, ale jest jedną z sympatyczniejszych postaci polskiego futbolu. Radosław „no, wiesz” Majewski – człowiek, któremu usta się nie zamykają. Wielu wróży mu karierę w telewizji po zakończeniu kariery. Co na to „Maja”? Że najpierw musiałby wyprostować sobie nos, bo ma garba jak Ormianie. Sam mówi, że niektóre wywiady go nudzą, bo są tylko pytania o to, dlaczego jego zespół przegrał, albo jak tam atmosfera w zespole. A on lubi sobie pogadać – o filmie, o biznesie, o życiu. Gdy raz zaprosiliśmy go do Weszłopolskich i gadka zeszła na totalnie abstrakcyjne rozmowy, to Majewski nagle wypalił „i wy tak sobie siedzicie w radiu i gadacie o bzdurach? Ekstra, odezwę się do was po karierze!”.

Szczery do bólu, a przy tym potrafiący opowiadać. O stadionie Verii powiedział „on wygląda jak z 1932 roku, po sześciu wojnach, z tymi tureckimi kiblami”. Gdy Jarosław Mroczek podpisał z nim kontrakt, to uścisnął prezesowi dłoń i powiedział „gratuluję prezesie, dobry ruch”. Gdy Onet zaprosił go do Magazynu Ekstraklasy, to powiedział „fajnie, bo ogarnęli mi bilety na samolot do Warszawy i mogłem pojechać do Pruszkowa”.

Pokręcone historię go lubią, a on lubi je. Gdy jako wschodząca gwiazdka Ekstraklasy popił na zgrupowaniu, to przykleiła się do niego łatka balangowicza na lata. – Gdy grałem w Lechu, przez jakiś czas nie miałem samochodu i jeździłem z Pruszkowa do Poznania BlaBlaCarem. Prawie za każdym razem coś się działo. Raz wsiadłem do jakiegoś większego samochodu i po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Łódź, co jest kompletnie nie po drodze. Najpierw odbieraliśmy jakieś dywany, później psy, które wylądowały na pace. Aż mi się Grecja przypomniała. Tam mieliśmy 150 kilometrów do przejechania, które robiliśmy w czterech czy w pięciu Fiatem Panda. Ze dwa razy uciekaliśmy nim przed policją. Rolnicy robili jakieś manifestacje i blokowali główną drogę. Zabezpieczała to policja i kierowała na objazd, a my do niej podjeżdżaliśmy i w długą. Nawet nas nie gonili, chyba wiedzieli, że piłkarze – opowiadał w wywiadzie na Weszło.

Nie mamy jednej wybitnej anegdoty z „Mają” w roli głównej. To po prostu człowiek, który wchodzi do pokoju i wszystkim cieszą się mordy.

75. DANIJEL LJUBOJA

Przed meczem ze Śląskiem Wrocław Danijel Ljuboja zgłosił problemy z sercem. Na boisku się nie pojawił, brylował za to w loży VIP, gdzie popijał winko za winkiem. Gdy na badaniach wyszło, że ze zdrowiem Serba wszystko w porządku, w Legii podejrzewano, że oszukiwał. Piłkarz oburzył się. – Z sercem nigdy bym nie kłamał!!! – wyrażał stanowczo zupełnie na poważnie. – Jestem wierzący i problemów z sercem nigdy bym nie wymyślił. Z pachwinami, z mięśniem, owszem. Ale nie z sercem!!!

Ta historia doskonale opisuje Danijela Ljuboję. Piłkarza beztroskiego, który przyjechał do Warszawy… pożyć. Więcej trofeów niż przy Łazienkowskiej zebrał w warszawskich klubach „Enklawa” czy „Space”, raz złapano go nawet za jazdę autem po pijaku. To zresztą w pierwszym z lokali zakończyła się jego przygoda z Legią. Balując ramię w ramię z Miro Radoviciem, „Ljubo” natknął się w środku na Bogusława Leśnodorskiego, ówczesnego prezesa Legii. Jego obecność nie przeszkadzała im w harcach, a „Rado” był śmiały do tego stopnia, że w pewnym momencie spytał przełożonego: – Może zamówić panu drinka?

Radović finalnie się wyratował, za to Ljuboja został po tej akcji zesłany do drużyny Młodej Ekstraklasy. Gdy wylądował na dywaniku, nie wyraził żadnej skruchy, co więcej – był wręcz oburzony, że nie docenia się jego zasług dla Legii i pieniędzy, jakie przyniosła jego gra. Ważny w całej aferze był kontekst – świeżo po finale Pucharu Polski (w którym obaj panowie pauzowali, by być gotowi na ligę), do następnego meczu trzy dni, a Jan Urban narzekał publicznie na napięty grafik.

Danijel Ljuboja od samego początku czuł, że w Warszawie wszystko mu wolno, a Legia tylko go w tym utwierdzała. Mało komu przeszkadzało, że Serb w zasadzie nie trenuje. Michał Żewłakow opowiadał ostatnio na WeszłoFM: – Masaże miał w poniedziałek, wtorek, środę, w czwartek wychodził potruchtać, w piątek trochę się rozruszał, w sobotę strzelał bramkę i schemat znów się powtarzał. Koledzy śmiali się, że „Ljubo” ma na koncie więcej meczów niż treningów.

Żewłak opowiadał też – tym razem w Newonce – o burzliwych początkach jego znajomości z krnąbrnym Ljuboją. Serb narzekał:

– Nie szanuje się mnie tu, a grałem w Paryżu, Wolfsburgu, Stuttgarcie…

– I za to mają cię szanować?

– Tak.

– To wypierdalaj do Paryża!

Gość bez granic przekonany był o swojej wielkiej wartości. Gdy Jan Urban w meczu z Zagłębiem zdecydował, że nie wpuści go na drugą połowę, Serb wszczął awanturę w szatni. Wykrzykiwał znów o braku szacunku dla jego zasług i rzucał butami w szatni. Uważał, że wszystko mu się należy. W sumie to nie tylko jego wina, w Legii od samego początku dawano mu dobitnie odczuć, że jest ponad wszystkimi – choćby tym, że każdy przymykał oko na jego lenistwo. 

Ale przy tym pokazał też kilka fajerwerków na boisku. Nie była to naszym zdaniem półka Vadisa, ale jednak – jeśli mu się chciało i miał parę w nogach, potrafił zrobić rzeczy wielkie. I co najważniejsze – efektowne, to dla takich graczy przychodzi się na stadion. A że miał nie po kolei pod sufitem? Cóż, sama fryzura i barwna historia w poprzednich klubach sugerowała, że z Ljuboją nie będziemy się nudzić. Pewnego razu napastnik poprosił Jakuba Wawrzyniaka, by ten spytał go, która jest godzina, gdy tylko wejdzie do szatni. Kuba nie wiedział, co kolega kombinuje, ale gdy tylko go wypatrzył, spytał zgodnie z prośbą:

Która godzina?

Serb dumnie wykrzyczał: – 25 tysięcy euro!

74. WOJCIECH SZCZĘSNY

Typowy luzak. Podejście do treningów ma… bardzo swobodne. Nie lubi się przemęczać i specjalnie się z tym nie kryje. A przecież to jeden z najlepszych bramkarzy w historii polskiej piłki. Jeśli nie najlepszy.

Żaden polski piłkarz nie grał z tyloma zajebistymi zawodnikami. Szczęsny obserwował z bliska, jak ze sceny schodzi bóg Rzymu, Francesco Totti. To jemu pałeczkę przekazuje Gianluigi Buffon, prawdopodobnie największa bramkarska legenda w historii. To w szatni Szczęsnego ostatnie wielkie lata przeżywa Cristiano Ronaldo. A do tego grał jeszcze z Giorgio Chiellinim, Paolo Dybalą, Gonzalo Higuainem, Alissonem,Daniele de Rossim, Mohamedem Salahem, Radją Nainggolanem, Thierrym Henrym, Lukasem Podolskim, Tomasem Rosicky’m, Mesutem Oezilem, Robinem van Persie…

Ojciec nazywał go kiedyś pieszczotliwie – gdy panowie mieli jeszcze dobry kontakt – „złośliwą mendą”. Szczęsny jest wygadany, potrafi wbić szpileczkę, zażartować, powiedzieć o dwa słowa za dużo. Kiedyś z Arsenalem trenował przez chwilę David Beckham. Jeden z kolegów podpuszczał Szczęsnego: – Na bank nie przykozaczysz i nie zapytasz go, jak ma na imię!

„Becks” przywitał się najpierw z pierwszym zespołem, a później poszedł do drużyny rezerw, w której młody bramkarz wówczas trenował. Gdy podszedł do niego, ten wypalił: – A ty jak masz na imię? Przyjechałeś na testy czy co?

Bezczelność Szczęsnego dodaje kolorytu i jest raczej nieszkodliwa. Arsenal oddał go do Juventusu bez żalu, za ledwie 11 milionów euro, co ma swoją wymowę, ale z drugiej strony – dla Szczęsnego taka zmiana to awans sportowy. Chociaż był pewien moment, gdy wydawało się, że Polak jest bliski przekroczenia granicy bezczelności. Potrafił skrytykować Wengera za to, że nie stawia na młodych, żartował na Twitterze z Fabregasa, napisał także w mediach społecznościowych pod jednym ze zdjęć Ramseya, że ten wygląda jak pedofil. Dostał wtedy w Arsenalu sporą zjebkę i w konsekwencji skasował konto.

To niejedyna sytuacja, w której wylał się na niego w Arsenalu kubeł zimnej wody. Angielska prasa szeroko rozpisywała się o paleniu fajki pod prysznicem, czego Szczęsny miał się dopuścić po jednym z meczów. Wenger wlepił mu za to 20 tysięcy funtów kary i – przypadkiem, bądź nie – mniej więcej od tego momentu jego reputacja w Londynie zaczęła słabnąć.

Szczęsny na dymku przyłapywany był niejednokrotnie. Kolejny przykład pozytywnej bezczelności? Bramkarz zaproponował fajeczkę… samemu prezydentowi. Czytamy w książce „Tajemnice Kadry”:

Kiedy wydawało się już, że spotkanie skończy się w formalnej atmosferze, do akcji wkroczył Wojciech Szczęsny. Jak wspominają świadkowie, wychodzący z sali Duda zapytał dyskretnie Bońka, czy zapali z nim papierosa. Usłyszał to bramkarz Romy.

-Pan prezydent jest palący? – spytał Szczęsny.

-No, niestety tak… – odparł zdziwiony Duda.

-Z prezydentem jeszcze nie paliłem. Może fajeczkę? – rzucił bramkarz Duda przystał na niespodziewaną propozycję, a kadrowicze nie mogli uwierzyć w śmiałość Szczęsnego.

73. BOHDAN KWAŚNIAK

Chcieliśmy w tym rankingu zrobić ukłon w stronę niższych lig. No i kto do zestawienia najbarwniejszych nadawałby się bardziej niż prezes Bohdan Kwaśniak? Nikt!

LZS Chrząstawa, mokry sen idei Against Modern Football, to jego dziecko. Kolebka groundhopperów w podsieradzkiej wsi, o której niektórzy twierdzą wręcz, że stała się przesadnie popularna. Boisko w Chrząstawie mieści się w polu, pośrodku lasu. Sam prezes często widziany jest na nim w gumofilcach – obok można nadziać się na bagno – a zagrożenie dla stanu murawy stanowią okoliczne dziki. Miejsc siedzących jest tyle, ile zmieści ławeczka.

LZS Chrząstawa to najpiękniejszy z możliwych klimat niższych lig. Wszystko spina postać prezesa. On sam – mimo rozwiniętego mięśnia piwnego i słusznego wieku – wybiega na boisko, gdy jest taka potrzeba (czytaj: gdy są problemy ze skompletowaniem składu). W przeszłości grywał w piłkę. Został nawet zaproszony na testy do ŁKS-u, gdzie wystąpił w jednej drużynie z Janem Tomaszewskim czy Stanisławem Terleckim. 

Krystian Kamiński, autor filmu o Chrząstawie: – To współczesny Donkiszot. Pasjonat. Marzyciel.

Właśnie, film. LZS Chrząstawa doczekała się nawet filmowego dokumentu, który wyemitowała TVP. Zaczyna się jak u Hitchcocka, od odpalenia Poloneza na popych, a potem napięcie już tylko rośnie.

Kwaśniak jest dla LZS-u wszystkim – prezesem, trenerem, zawodnikiem, kierownikiem. Niejednokrotnie musiał dokładać do klubu z własnych pieniędzy. Jak na przykład wtedy, gdy dostał osiem tysięcy złotych dotacji, ale nie brał na nic faktur. Połowę musiał zwrócić. Bywa sponsorem też w innych sytuacjach, a każdy mecz traktuje zupełnie serio. W Chrząstawie do dziś wspominają sytuację, gdy podczas meczu pękła poprzeczka. Był wynik 2:5, końcówka spotkania, drużyna przeciwna zawinęła się z boiska i domagała się walkowera. Po naciskach Kwaśniaka sędzia wpisał, że poprzeczkę złamano w doliczonym czasie gry – walkowera udało się uniknąć.

Dwa wspomnienia Radka z „Kartoflisk”: – Pojechaliśmy w kilka osób na wielki hit w Stolcu, sorry – Chrząstawę w Stolcu musiałem zobaczyć! Po drodze wypiliśmy kilka piwek w aucie, a na miejscu okazało się, że Chrząstawa przyjechała w dziewięciu. I tu padło kluczowe: – „Panowie z Warszawy, a może wy byście zagrali?” Iskra Stolec walczyła wtedy o awans do A-klasy, a my tym składem węgla i papy przegraliśmy z nimi tylko 1:3. Lepszego wyniku Chrząstawa nie miała w całej rundzie. Byłem najgorszy na boisku i moja gra żadnego pozytywnego wpływu na wynik nie miała, ale dzięki decyzji prezesa mecz się w ogóle odbył.

I znowu Radek: – Pan prezes Kwaśniak nie mógł się pojawić na ostatnich Mistrzostwach Świata w Udawaniu Gry w Piłkę, bo miał akurat kurację w sanatorium. Przekazał mi tę wiadomość mailem: „Dołączyłem skierowanie, aby pan nie pomyślał, że nie chcę jechać”. No i w załączniku mogłem podziwiać skierowanie prezesa Kwaśniaka do sanatorium. Nie wyobrażam sobie, aby taką wiadomość z pełną (przesadzoną!) argumentacją mógł wysłać ktoś inny.

W tym roku LZS obchodzi czterdziestolecie istnienia. Od początku za sterami klubu stoi pan Kwaśniak. Obchody miały uświetnić między innymi drużyny ŁKS-u i GKS-u Bełchatów, ale w obecnej sytuacji święto w Chrząstawie stoi pod znakiem zapytania. 

72. DARIUSZ DUDKA

W szatni piłkarskiej piłkarzy dzieli się na tych, którzy w karty grają i którzy karty rozdają. Może nie dosłownie, ale w każdej szatni są postacie, które ciągną ten wózek. Dudka zdecydowanie należał w każdej szatni do grupy trzymającej władze. Ze świecą szukać piłkarza z takim luzem i z takim dystansem wobec siebie. Kopalnia anegdot, ale i bohater kilku niezłych historii.

W piłkę na profesjonalnym poziomie zaczął grać jako nastolatek. A już w akademii Amiki lubił mocne wrażenia. Gdy ktoś w akademiku się bił, to na ogół w pierwszej linii frontu stał „Dudi”. Może gdyby trafił później do innej szatni, to jego kariera potoczyłaby się inaczej – a we wronieckiej szatni nie brakowało lekkoduchów i imprezowiczów. Alkohol lał się strumieniami, dyskoteki były grane co weekend. Dudka miał niestety ten problem, że nie regenerował się po baletach tak szybko, jak starsi koledzy, więc często po prostu po jednym balecie padał z nóg.

Wielu pamięta go już jako „solidnego ligowca” po powrocie do Ekstraklasy, a to jednak jest gość, który zagrał ponad setkę meczów w Ligue 1 i ma na koncie spotkania w Lidze Mistrzów. Sam opowiadał, że we Francji niektóre mecze wyglądały jak starcia Pucharu Narodów Afryki, a czarnoskórzy napastnicy potrafili dać się we znaki. Nie dość, że silni, to jeszcze szybcy. Tak jak Odonkor na mundialu w Niemczech…

Oczywiście na jego karierze cieniem kładzie się wypadek, gdy będąc pod wpływem alkoholu potrącił pijanego człowieka, który przechodził przez pasy na czerwonym świetle. Sam Dudka przyznawał, że bardzo długo trudno było mu się z tamtą sytuacją pogodzić i miał wobec siebie dużo żalu. Amica jednak sprawnie wyciszyła tamtą sprawę, a Dudka z czasem spokorniał. Grzegorz Król w swojej książce twierdził, że „Dudi” szybko wrócił do imprez, ale w kilku źródłach potwierdziliśmy, że Dudka od momentu wypadku na długi czas mocno się wyciszył.

Pod koniec kariery, gdy grał już w Lechu, nie był już tak zdeterminowany. Koledzy żartowali, że nie ma co się dziwić, bo przecież piłkę zaczął kopać profesjonalnie gdzieś za czasów Napoleona, więc czas najwyższy, by powoli kończyć. Gdy ktoś namawiał go na dodatkowy trening, to mówił, że reumatyzm i że on to już się natrenował w życiu. Ale w rezerwach Kolejorza był biegającą encyklopedią dla młodzieży. – Pół roku u boku Darka to jak trzy lata w akademii. Zastawka, ustawienie, wyczucie. Na okrągło podpowiada, ciągle coś przemycał ze swojego doświadczenia. A w szatni? No, w szatni to anegdota za anegdotą – mówili o nim młodzi lechici.

71. PATRYK MAŁECKI

Jednego dnia fotografował się pod pomnikiem papieża i po cichu wpłacał kilka tysięcy złotych na zbiórkę dla niepełnosprawnego chłopaka. Drugiego dnia wysyłał pikników na kiełbasę, pytał Sadloka „kim ty, kurwa, jesteś?” i napuszczał starszych i większych kolegów na Andrzeja Czyżniewskiego. Małecki to postać kultowa, choć wróżono mu zdecydowanie większą karierę niż ostatecznie zrobił.

Może gdyby „Małemu” od juniora nie wkładali do głów haseł, że będzie legendą Wisły pokroju Pawła Brożka, to potoczyłoby się to też inaczej. Ale inna sprawa jest taka, że pompowanie trafiało na podatny grunt – mało który piłkarz w tej lidze miał taką bujankę i był tak pewny siebie. Osiedlowe wychowanie robiło swoje – Patryk wyznawał takie wartości jak honor i uczciwość, ale i nie dał sobie w kaszę dmuchać. Gdy uważał, że ktoś nadepnął mu na odcisk, to oddawał wolejem w dupsko. Tak było z Andrzejem Czyżniewskim, który po meczu Wisły z Arką postanowił wytarmosić Małeckiego za ucho pod szatnią gości. Małecki się wkurzył, nie będzie dyrektor sportowy innego klubu uczył go kultury. No i poprosił kilku większych kolegów o naprostowanie „Czyżyka”.

Uznawał się za mądrzejszego od wszystkich. Jeśli ktoś był winny, to ci dookoła, ale nie „Mały”. Krew w nim buzowała, gdy czuł niesprawiedliwość. Gdy Robert Maaskant zostawił go na ławce w meczu z Odense, to Małecki uznał, że ma to w dupie i na żadną rozgrzewkę w przerwie nie wyjdzie. – Cenię go naprawdę wysoko, wiele razy rozmawialiśmy. Próbowałem mu pewne rzeczy tłumaczyć, ale nie wiem… Może jednym uchem to wpuszczał, drugim wypuszczał, a ja traciłem czas – mówił wówczas Marek Motyka. Bo to nie był pierwszy raz, gdy Małecki uznał, że wybieganie na boisko to obowiązek urągający jego godności. Kiedyś nie chciało mu się wyjść na sparing z Hannoverem. I to odmówił nie byle komu, bo trenerowi Kasperczakowi.

Ale Małecki boiskowych autorytetów nie uznawał. Do Tomasza Brzyskiego rzucił „wstawaj, kurwa, śmieciu”, Macieja Sadloka pytał „kim ty kurwa jesteś, pedale”, Łukasza Trałki pytał „na chuj faulujesz, drewniaku?”. Nieco bardziej kulturalny był wobec swoim ziomków. Jego pierwszy post na portalu nasza-klasa.pl brzmiał „siema buraczki”.

Kiedyś przyglądała mu się nawet prokuratura, bo ponoć miał się w rasistowski sposób zwrócić do Saidiego Ntibazonkizy. Małecki miał jednak inną linię obrony. Rasizmu tam nie było, po prostu zagaił do przeciwnika sympatycznym „co, spierdalaj skurwysynu jebany”.

Dziennikarza Gazety Wyborczej przestrzegał z kolei: – My sobie kurwa pogadamy. Zobaczysz, kurwa, na Wiśle! Chłopaki też są na ciebie wkurwieni!

Nie szczędził nawet kibiców własnego klubu, który wysyłał na kiełbasę: – Chciałbym się jeszcze odnieść do jednej kwestii. Mamy wspaniałych kibiców, ale ci piknikowi, którzy przychodzą tutaj po to tylko, żeby zjeść kiełbasę i pooglądać mecz, to proponowałbym im, żeby poszli na drugą stronę, bo tam jest ich miejsce. Takich kibiców nie potrzebujemy. Chodzi mi o tych, którzy gwizdali. Jest to niedopuszczalne, bo kibice powinni być z drużyną, tak jak ci, którzy są za bramką. Nawet jak przegrywamy to są z nami. To co dziś zrobili kibice, ci piknikowi, to nie są dla mnie kibice i chciałbym, żeby nie przychodzili na mecze. Wolałbym grać przy 5 tysiącach fanatyków, którzy są za bramką, a nie przy takich, którzy jedzą kiełbasę i powiem szczerze – mnie denerwują. Jak jest dobrze, to cię klepią, a jak coś komuś nie wyjdzie to gwiżdżą. Tacy kibice niech nie przychodzą na mecze, bo ani nam nie pomagają, a przeszkadzają.

No, buraczki. Patryk Małecki w pełnej krasie.

70. IZABELLA I JAKUB PYŻALSCY

Człowiek z klasą. Dżentelmen. Biznesmen z wysokim poczuciem etyki. Do wszystkiego doszedł ciężką pracą. Altruista o nieposzlakowanej opinii. Tego na pewno nie możemy powiedzieć o panu Jakubie.

Znająca się na piłce. Dobrze zarządzająca klubem piłkarskim. Dobierająca sobie właściwych współpracowników w tymże klubie. Tego na pewno nie możemy powiedzieć o pani Izie.

Najpyszniejsza anegdota związana z tą jakże ciekawą parą dotyczy pani Izy. Otóż gdy Warta grała w I lidze przed spadkiem do ligi trzeciej, to pani Pyżalska jeździła na zjazdy PZPN-u jako delegatka klubu. Jej mąż mówił, że „tak wstrząsnęła tym betonem, że zaczęli knuć we właściwym im ubecko-esbeckim stylu, by ją zdyskredytować”. Ale żaden z pomysłów wschodzącej gwiazdy piłkarskiego zarządzania nie wywrócił do góry nogami polskiego futbolu. Pewnie PZPN nie był gotowy. Na przykład na rewolucyjną koncepcję… wydłużenia przerwy w meczach. Powód był bardzo prozaiczny – pani Iza nie mogła w ciągu kwadransa wyrobić się z kateringu z powrotem na trybuny.

Pyżalscy twierdzili, że ich świeże spojrzenie zmieni futbol. Rozpoczęli – jak sami to określali – „zieloną rewolucję”. Podpisywali kontrakty z przeciętnymi piłkarzami i płacili im pieniądze, jakich Warta do tej pory nie płaciła. Organizowali wystawne konferencje dla dziennikarzy. Wymyślili nawet nowy hymn dla klubu, który wyśpiewała Sylwia Grzeszczak (hymn zresztą całkiem fajny, wpadający w ucho). Problem w tym, że kompletnie nie znali się na futbolu i kierowaniu klubem, więc otaczali się doradcami. Czasem dobrymi, ale bardzo często takimi, którzy pociągnęli klub razem z Pyżalskimi na czwarty poziom rozgrywkowy.

To w ogóle była (i w sumie nadal jest) niezła para. On – bogata kartoteka. Ona – w przeszłości modelka, mająca w CV zdjęcia w czasopismach dla panów. On – siła. Ona – wdzięk.

„Newsweek” ładnie spiął podboje pana Jakuba, zanim ten rozbudował swoją firmę deweloperską: „2000 r. – użycie broni palnej, dwie osoby ranne (uniewinniony). 2006 r. – czyn o charakterze korupcyjnym oraz znieważenie funkcjonariusza publicznego (dwa lata w zawieszeniu na pięć lat). 2008 r. – nieumyślne paserstwo (ograniczenie wolności). 2012 r. – rozbój (1,5 roku w zawieszeniu na cztery lata). (…) Dziś „Pyza” wspomina niechętnie to, co opisano w sądowych aktach. Ot, błędy młodości. Było, minęło. – Wiele biznesowych imperiów, choćby amerykańskich, zostało zbudowanych na pędzeniu bimbru – mówi.”

I dalej w tym samym tekście: – „Pojechaliśmy z kolegami na dyskotekę. Od słowa do słowa sytuacja robiła się nieprzyjemna. Poważni bandyci traktowali przemytników papierosów jako potencjalne źródło opodatkowania. Ktoś wyciągnął na mnie nóż, to postrzeliłem go w stopę. I tyle.”

No i tyle. Postrzeliłem. Na chuj drążyć, prawda?

Warta jednak za Pyżalskich nie została imperium, a i ich firma Family House popadła w tarapaty. Z miasta zniknęły wielkie bilbordy z reklamami powstających osiedli pod Poznaniem, a kryzys w firmie przełożył się na kryzys w Warcie. „Zieloni” robili awanse i przykrywali tym samym problemy w klubie. Choć bywały i takie awanse, które przykrył sam pan Jakub: – Słuchaj, kurwa, cioto. Coś ci nie pasuje, to w przerwie u ciebie jestem, pedale. Jebasie obsrany ty. Coś ci nie pasuje, kurwa, kondonie? Twoją starą ruchałem, prosto na ryj jej się spuszczałem. Twoja stara zawsze dorobi, nie? 500 zł w paszczu, 300 w dupę, słuchaj – darł się jak oszalały podczas barażu z Garbarnią Kraków. Świadkowie twierdzili też, że w amoku ściągnął spodnie i pokazał bramkarzowi gości fujarę. Nadmieńmy – ojciec kilku dzieci, odpowiedzialny mąż, szef firmy, partner gwiazdy telewizji śniadaniowej. I – jak sam mówi – facet, który zmądrzał, uspokoił się, zaczął z czystą kartą.

Kilka lat po show odstawionym na mecz z Garbarnią „Pyza” uaktywnił się po raz kolejny. Tym razem na meczu dziesięciolatków. Na boisku w Barranowie chłopcy z Warty (w tym syn Pyżalskiego) wyszli z szatni, ruszyli na rozgrzewkę, a rodzice usadowili się na trybunie za ogrodzeniem. Wszyscy poza jednym – dżentelmenem w szarej bluzie, który wcielił się w rolę asystenta trenera. Pyżalski stał obok rozgrzewającym się orlików Warty, podpowiadał im, że mają grać szybciej, że nie mają stać w miejscu, krzyczał „czas” czy „plecy”. – Prezesie, oni wiedzą co i jak… – odezwał się wreszcie trener „Zielonych”. Ale Pyżalski prezentował nadal swój warsztat trenerski. Podszedł do bramkarzy i podpowiadał im jak mają ustawić nogę po bronieniu strzału, mówił do jednego z dzieci, że jest „zbyt elektryczny”, aż wreszcie sam włączył się do gry i strzelał na zmianę golkiperom z Poznania. Na boisku lub w bezpośrednim jego otoczeniu nie było żadnego rodzica – po murawie krzątał się tylko pan Jakub.

Wreszcie wybuchnął. I darł się w kierunku sędziego. – Poczekamy aż skończysz ten mecz, to pogadamy, idioto. Ty wiesz kim ja jestem? Znasz mnie? No to będziesz gwizdał tym orlikom do końca życia. Nigdzie wyżej nie awansujesz. Nawet tutaj nie umiesz sędziować. Kto cię tu wysłał? – pytał arbitra.

Wreszcie Pyżalscy pozbyli się Warty oddając ją w ręce nowego właściciela za symboliczną kwotę. Ale wesoła para nie mogła odejść bez jeszcze jednego przypału. Pewnego dnia na stadion przy Drodze Dębińskiej wpadła ekipa remontowa, która… rozmontowała schody na trybuny obiektu. Pyżalski twierdził bowiem, że to jego. Stadionowe rewolucje.

69. KAMIL GROSICKI

Prawdopodobnie żaden zdolny piłkarz w XXI wieku nie sprawiał takich problemów wychowawczych jak „Grosik”. O jego młodzieńczych czasach krążą legendy.  Kasyno było jego drugim domem. Potrafił przegrać w jednym miesiącu kilka wypłat. Gdy Legia wykupywała go z Pogoni, musiała wziąć na siebie także… jego długi.

Wyprowadzenie Grosickiego na prostą było punktem honoru Jacka Magiery. Młody piłkarz musiał leczyć się w zamkniętym ośrodku, a trener miał obstawione w Warszawie wszystkie kasyna, z których niejednokrotnie wyciągał „Grosika” za fraki. Podobnie jak Cezary Kulesza w Białymstoku, gdzie zdarzało się badać Kamila na porannym treningu alkomatem. Skala problemu? Opowiedzmy ją na przykładzie. W Legii Grosicki dostał kiedyś od klubu drogą kurtkę. Zwrócił ją, wziął pieniądze i… pojechał do kasyna.

Żeby wyciągnąć go z tarapatów, mama Kamila musiała sprzedać mieszkanie. On sam doskonale zna klimat lichwiarzy, długów, telefonów od osób z miasta. Grube sumy zdarzało mu się przegrywać także później, już w nieco bardziej dorosłym życiu.

Przez lata „Grosik” na pewno bardzo zmądrzał. Wciąż jest barwną postacią, ale głównie przez swój styl bycia. Dziś to jedna z bardziej pozytywnie zakręconych osób w kadrze. Propagator disco-polo w polskiej szatni, jedna z twarzy utworu „Przez twe oczy zielone”. Ale nawet i w dawnych czasach Grosicki był postacią, który budził sympatię, zwłaszcza w szatniach. Prawdopodobnie to dlatego spotkał na swojej drodze tyle osób, które chciały wyciągnąć go z tarapatów.

Specyficzne podejście do niego miał w Jagiellonii Michał Probierz. Mówiło się, że gdy „Grosika” z trybun obserwuje rodzina, gra najlepiej. Pewnego razu Probierz poprosił, by piłkarz ściągnął bliskich do Wodzisławia. Czyli z drugiego końca Polski – jechali ze Szczecina. Na miejscu okazało się, że… Kamil został posadzony na ławce. W szatni przed meczem zaprezentował przegląd najczęściej używanych przekleństw, a szpilka wbita przez Probierza długo w nim siedziała. Do tego stopnia, że w autoryzacji jednego z wywiadów wykreślił słowa „szanuję Probierza”.

Tak jak dziś przylgnęły do niego utwory Zenka Martyniuka, tak kiedyś rozpropagował przyśpiewkę „Pijem, bawim się, sialalalala”. W reprezentacji najlepszy okres miał za czasów Adama Nawałki, który nieustannie wierzył w swojego żołnierza. Do czasu meczu z Kolumbią, na który wpuścił „Grosika” dopiero z ławki. To moment z życia kadry, w którym piłkarz był najbardziej zrozpaczony. – Tata mnie zdradził – mówił kolegom. Kojarzony jest także z ksywką „Turbo Grosik”, jaką nadał mu Tomasz Hajto. No i z ostatnim dniem okna transferowego – to wtedy Grosicki budzi się do życia.

Dziś to wciąż jeden z najbardziej pozytywnych piłkarzy w kadrze. Wodzirej, pierwszy do robienia atmosfery. I dobry piłkarz.

68. DOMINIK EBEBENGE

Czy sam w sobie Dominik Ebebenge jest barwną postacią? Nieszczególnie. Reprezentant młodego pokolenia, szybko zaczął być ważną postacią w Legii, ceniony za fachowość, skuteczność działania, nawiązywanie relacji i odnajdywanie się w biznesie. Ale jego historia jest tak kosmiczna, że… po prostu musi znaleźć się w zestawieniu.

Która postać polskiej piłki może o sobie powiedzieć, że jest wodzem stutysięcznego plemienia? Chłopak z Bródna nagle dowiedział się, że zostaje następcą swojego dziadka. W Kongo, w jego plemieniu, patrzy się na niego jak w obrazek. Jest tam przywódcą, nadzieją, człowiekiem mogącym wszystko, a jednocześnie – człowiekiem, na którym ciąży wielka odpowiedzialność. Ebebenge mocno przejął się tą historią, wciąż bierze ją na barki i zamierza działać, wykorzystać swoje możliwości, być dobrym przywódcą dla swojego ludu. Jak wyjdzie? Czas pokaże. 

Ta historia jest tak szeroka, tak wielowątkowa, że nie ma sensu jej opowiadać raz jeszcze. Jeśli jeszcze nie widzieliście – nakręciliśmy o Dominiku film. Polecamy.

67. ADAM OLKOWICZ

Adam Olkowicz wprowadzał polską piłkę w nową erę. Było to o tyle ciekawe, że on sam… dwoma nogami tkwił w czasach, gdy mięso sprzedawano na kartki. Studiował w Moskwie, oddany był służbie Polski socjalistycznej, pełnił funkcję I sekretarza Komitetu Miejskiego PZPR w Białej Podlaskiej. O słusznie minionych czasach mówił: – To nie była zła epoka.

To on został mianowany przewodniczącym spółki zajmującej się przygotowaniami do Euro 2012, był także wiceprezesem PZPN. Nie był może znany z kultury osobistej – dorobił się miana czołowego obciachowca PZPN-u, a wśród skostniałego betonu konkurencję miał sporą – miał za to szereg innych zalet. Mówił w językach wschodnich, dzięki czemu był idealnym partnerem do biesiad dla Ukraińców. Zresztą, w biesiadach też się specjalizował – gdy wszyscy przy stole padali jak muchy, Olkowicz dzielnie walczył do samego końca. O tym, ile potrafił wypić, krążyły legendy.

Miał po swojej stronie mocne argumenty, by z ramienia polskiej strony odpowiadać za kontakty z Ukraińcami. Wizyty na wschodzie zazwyczaj były suto zakrapiane. Kojarzy nam się jedna, w Lwowie, o której w „Przeglądzie Sportowym” opowiadał Michał Listkiewicz. Ówczesny PZPN pojechał przegłosować, czy wchodzi z Ukraińcami w organizację mistrzostw. Po debatach delegaci zagłosowali na lwowskiej sali „za”, po czym wsiedli w autokar i wracali do Polski. Wielu działaczy odczuwało już wtedy trudy ukraińskiej wycieczki i oddało się w ręce Morfeusza. W pewnym momencie związkowy prawnik zauważył, że według statutu PZPN głosowanie, które odbyło się poza granicami kraju, jest nieważne. Zatrzymano więc autokar… na łące. Konkretnie – na łące w Lubyczy Królewskiej. Wyprowadzono podmęczonych działaczy z autokaru i zagłosowano ponownie. Tym razem znów większość była „za”, nawet mimo faktu, że nie wszyscy potrafili skojarzyć, co to w ogóle za głosowanie.

Olkowicz w tym klimacie odnajdywał się doskonale. Do legendy przeszła sytuacja z jego udziałem z meczu Niemcy – Włochy. Mistrzostwa Europy, loża VIP, wiele znamienitych postaci na trybunach. Olkowicz wypatrzył Michała Listkiewicza, któremu nie chciał podać ręki.

– Spierdalaj!!! – wykrzyczał.

Po chwili się zreflektował: – Albo nie spierdalaj! Wypierdalaj!!!

Innym razem młody, aspirujący dziennikarz podszedł do Olkowicza zapytać, jak ocenia ówczesnego selekcjonera, Stefana Majewskiego. Ten bez cienia żenady, wyraźnie rozbawiony, odparł:

– Na razie chujowo!

Olkowicz miał w pewnym momencie chrapkę na zostanie prezesem PZPN, ale – całe szczęście – nic z tych planów nie wyszło. Nie uzyskał nawet poparcia zaprzyjaźnionej strony ukraińskiej, o które zabiegał. Gdy wystosował prośbę wobec Hryhorija Surkisa, prezesa ukraińskiej federacji, ten poparzył na niego spod byka i wymownie skomentował: – Sabaka!

Sabaka, czyli po polsku ni mniej, ni więcej jak pies.

66. JACEK BĄK

Doskonale wiemy, że piłkarze lubią epatować hajsem. Dobry ciuch, drogi zegarek, modna torebka – stereotyp nie wziął się znikąd, wystarczy przelecieć po profilach na mediach społecznościowych zawodników lub podejść pod szatnię po dowolnym meczu. Oczywiście są wyjątki, ale policzylibyśmy je na palcach dwóch rąk gościa obsługującego tokarkę. Kopanie piłki zobowiązuje do tego, by pokazać, że hajs się zgadza.

Niektórzy jednak przesadzają. I kimś takim był na pewno Jacek Bąk. Człowiek, który mógłby powiedzieć o sobie „jestem piękny i bogaty, a poza tym bogaty i mam dużo pieniędzy, bo jestem bogaty (i piękny)”. Kiedyś „Przegląd Sportowy” zrobił z nim wywiad. Pytania o karierę, o reprezentację, o puchary. Bąka pytania nie obchodziły – na wszystkie odpowiadał tym, że ma dużo zajebisty ciuchów i kupę kasy:

– Gdy w 2010 roku wróciłem do Polski, zrobiłem wietrzenie szafy. Nazbierałem dwanaście 120 litrowych worków z ubraniami. Przy niektórych były jeszcze metki, choćby Dolce&Gabbana. Wszystko rozdałem. W szafie leży 60 par dżinsów. Mam tak wiele spodni, że gdy się zabrudzą, często nie piorę, zakładam kolejne.

– Gram lepiej od wielu gości z zespołu, a mam chodzić w tanich ciuchach z Leclerca? Poznawałem wielu ludzi, inny świat. Wynajmowaliśmy z chłopakami z zespołu prywatny samolot za 15 tysięcy, lecieliśmy z Lyonu do Cannes na imprezę. W pewnym momencie miałem pięć samochodów. Jechaliśmy z żoną do Paryża, kupowałem jej pięć torebek.

– Taki płaszcz miałem już 12 lat temu: czarny z lisem. Założyłem go dwa razy. W Hiszpanii było ich w sprzedaży dziesięć. Przebywałem na obozie, wszedłem do sklepu, młodzi piłkarze Austrii Wiedeń założyli się ze mną, że go nie kupię. Zdziwili się, musieli mi zapłacić po sto euro. Dla tych nastolatków to była bolesna przegrana, dlatego ostatecznie oddałem im te pieniądze.

– Fajnie jest tam zarobić i wrócić do siebie. Jak już człowiek ma wystarczająco na koncie, to myśli: pieprzę to. Kupię w Europie 30 mieszkań, 10 sklepów, a do Kataru pojadę na wakacje. Zapalę cygaro i będę się z nich śmiał.

– Miałem pieniądze, żonę, a jednak się rozstaliśmy. Wiem już, że kasa jest ważna, ale nie najważniejsza. Pewnie, że z nią jest w życiu łatwiej. Masz ochotę, lecisz na Bahamy, kupujesz co dusza zapragnie.

Z „Komara” bekę mieli też kadrowicze. Podpuszczali go specjalnie, gdy przyjeżdżał na zgrupowania reprezentacji i pytali „Jacuś, a pokazałbyś co nowego kupiłeś?”. A Bąk otwierał szafę i brylował.

Wrzucaliśmy ostatnio duży tekst na Weszło trash-talku. W boiskowych prowokacjach chodzi o to, by wjechać rywalowi na ambicję. Zniszczyć go, upokorzyć, ośmieszyć. Trafić w czuły punkt. Czyli robić dokładnie odwrotnie to, co Bąk w meczu Lecha z Austrią Wiedeń. Piłkarz Austrii sam obnosił się z tym, w jak brutalny sposób zaczepiał lechitów: „Grajcie coś, bo na razie obciach. Wstyd mi przed kolegami! Co im w szatni powiem, kupę gracie”. I dalej: – „Człeniu, uspokój się, bo jak pasa zdejmę albo za pejsa wytargam… Spotkam cię kiedyś na imprezie, spoliczkuję”.

Człowiek-demolka, rywal tylko dla ludzi o bardzo mocnej psychice.

65. KAMIL Z BAŁTYKU 

W rankingu przedstawiamy postaci barwne, anegdotyczne, ale jak pisaliśmy we wstępie – także niecodzienne, a więc i bezczelnych oszustów. A Kamil, niedoszły zbawca Bałtyku Gdynia, z pewnością działał w sposób… niebanalny. Tarapaty, w jakie wplątał się całkiem niedawno Bałtyk Gdynia, to historia jak z jakiegoś filmu.

Sztukę oszustwa Kamil opanował do perfekcji. Rozkochał w sobie wszystkich w Bałtyku, pracownicy klubu uważali go za gościa, który odrodzi klub. Już wcześniej oszukiwał kobiety. Żerował na naiwności i dawaniu nadziei. Od jednej wyłudził 400 tysięcy złotych, które miały pójść na leczenie chorego na nowotwór ojca w Szwajcarii. Inną mamił wizją leczenia autystycznego dziecka w RPA i potrzebą leczenia własnego zatoru w ręce. Żadnego zatoru nie miał, ale był tak wiarygodny, że robił sobie poplamione czymś opatrunki (niby krwią), jechał z „ukochaną” do szpitala, wychodził z nowym bandażem. Łącznie wyłudził około dwóch milionów złotych. Wszyscy podkreślają – działał w sposób niezwykle wiarygodny i przekonujący. 

W Bałtyku pojawił się nagle, wraz z trenerem Piotrem Rzepką, którego także oszukiwał rozległymi kontaktami. Zbudował swoją wiarygodność w oczach szkoleniowca tym, że nagrał mu rozmowę o pracę z Chrobrym Głogów. Na Dolnym Śląsku nie wyszło, Rzepka podjął pracę w Bałtyku. Wraz z nim przyjechał Kamil.

W największym skrócie – długi reportaż o działalności Kamila możecie przeczytać TUTAJ, szczerze polecamy – szybko zyskał zaufanie działaczy w Bałtyku. Pojawiał się na każdym treningu. Przynosił odżywki, interesował się, dopytywał. Dawał się poznać jako zamożny gość. Powoływał się na teścia, który rzekomo działa w branży nieruchomości. Dobra fura, pliki banknotów w kieszeni (wyłudzone od biednych kobiet). W pewnym momencie stwierdził – dobra, wejdziemy w to z teściem.

Wszystko zrodziło się naturalnie. Każdy mu ufał. Kazał wynająć sobie biuro, dogadywał kontrakty piłkarzy, których sam miał opłacać. Mówił piłkarzom, że to on wystawia skład. Nowopozyskani piłkarze byli przekonani, że to właściciel klubu. Pozwalano mu wyrzucić trenera, gdy ten mu podpadł. Gdy trzeba było, dzwonił do powszechnie znanych postaci polskiego futbolu. Te chętnie z nim rozmawiały. Przekonywał, że prowadzi rozmowy z Radoviciem i Eduardo, którzy mieli grać w Gdyni, a przy okazji być twarzami firmy jego teścia. Eduardo miał już nawet wybrać sobie mieszkanie nad morzem. Przed wszystkimi kreślił wizję wielkiego Bałtyku.

Ściągnął takie nazwiska jak Sebastian Murawski, Michał Efir czy Gracjan Horoszkiewicz, prowadził rozmowy z Arkadiuszem Piechem czy Marcinem Robakiem. Nazwiska przerastające trzecią ligę, których kontrakty miał opłacać. Potrafił pojechać na rozmowy do Chojnic z innymi przedstawicielami Bałtyku, dać zawodnikowi zaliczkę, zabrać zaliczkę ze stołu bez wiedzy pozostałych działaczy, a później, już w Gdyni, odwalać szopki i rugać zawodnika, który miał się rozmyślić. W Bałtyku pomyśleli wtedy: gość ma zasady.

Wszyscy uwierzyli, że to Kamil rządzi klubem i wprowadzi go na wyższy poziom. Bajka skończyła się w momencie, gdy Kamila zdemaskowała jego ówczesna partnerka, jedna z oszukanych kobiet, o czym szybko dowiedział się klub. Bałtyk został bez pieniędzy Kamila (których i tak nie było), bez pieniędzy wyimaginowanego teścia (których i tak nie było), za to z wysokimi kontraktami, które sprawiły, że klub znalazł się na skraju bankructwa. Po co Kamilowi był Bałtyk? Nie wiadomo. Może do szwindlów bukmacherskich, może chciał wyłudzić pieniądze innymi kanałami, a może po prostu dla zabawy, bo lubi oszukiwać?

64. ARTUR WICHNIAREK

Artura Wichniarka, króla Bielefeldu, odwiedziliśmy kiedyś w Niemczech.

– Dziennikarze wciąż ze mną rozmawiają, bo, wiesz, zwykle są potem kontrowersje…  – zagaił na początek.
– No tak.
– I teraz ty też przyjechałeś…
– Mhm.
– I też chcesz kontrowersji?
– No tak.
– To pytaj!

Już wtedy wiedzieliśmy, że podczas dłuższej podróży po Niemczech opłacało się zrobić przystanek w Berlinie. Choć teraz z racji wykonywanej funkcji „Wichniar” musi zachowywać większą powściągliwość, nigdy nie brał się swojego zdania. Miał opinię cwaniaka, aroganta. Nawet jak się wypowiada, robi to z takim charakterystycznym, zawadiackim sznytem. Nie we wszystkich szatniach był lubiany. Arkadiusz Onyszko pisał w swojej biografii, że wiecznie żuł gumę i czuł się od wszystkich lepszy. Miał łatkę chłopaka z bogatego domu, który chodzi własnymi ścieżkami. Sam Wichniarek czasami przejmował się opiniami. Po jednym z krytycznych artykułów poszedł do trenera Łazarka się wygadać.

A jak piszą twoje nazwisko? – zapytał Łazarek.
No… Wichniarek – odparł zakłopotany piłkarz.
No i właśnie! I o to chodzi! Jak przestaną pisać, wtedy będziemy się zastanawiać!

Tak generalnie – miał jaja. No bo który polski piłkarz odmówił dwóm selekcjonerom? Za pierwszym razem Pawłowi Janasowi, który powoływał go jako zmiennika Żurawskiego i Frankowskiego. Gdy Wichniarek pojawiał się na zgrupowaniu, z góry wiedział, że co najwyżej wejdzie z ławki. W jednej z rozmów zasugerował „Pawce”, by… zadzwonił do niego dopiero, gdy będzie miał szansę na granie. – Mam tydzień się brandzlować na treningu i zakładać żółty znacznik, by miał kto stać w murze? – pytał po latach.

Znacznie głośniejsze było podziękowanie Leo Beenhakkerowi, który powołał Wichniarka po naciskach dziennikarzy. Podczas zgrupowania Leo dobitnie dawał do zrozumienia, że „Król Artur” nie bardzo jest tu potrzebny. Podczas kilku dni odezwał się do niego tylko raz: – Graj swoje.

Swoją pogardę dla piłkarza pokazywał nawet w rozmowach z dziennikarzami, podczas których nazywał go „fucking Wichniarek”. Piłkarz napisał więc list do PZPN, w którym zrzekł się reprezentowania kraju, dopóki trenerem będzie Beenhakker. Leo odpowiadał, że rozważy powołanie Wichniarka, gdy napisze ponowny list – z przeprosinami.

Najlepiej Wichniarek radził sobie w Arminii Bielefeld, gdzie zyskał przydomek „König Artur”. Pewnego razu jeden z kibiców poprosił go o autograf na ramieniu. „Wichniar” maznął podpis, a kibic odparł: – Dzięki, idę do studia tatuażu, zaraz mam termin! Po kilku dniach przyszedł pochwalić się dziarką na ramieniu.

O jego charakterze przekonali się także w Niemczech. Nigdy tego nie sprawdzaliśmy, ale Wichniarek sam o sobie mówi, że jest pierwszym piłkarzem, który sądził się z niemieckim klubem. Konkretnie – z Herthą, która chciała rozwiązać z nim kontrakt i nie godziła się na kompromisowe rozwiązanie. Innym razem poprosił Huuba Stevensa o to, by nie wystawiał go w pierwszym składzie. Stevens upychał Polaka na skrzydle, ale ten po paru meczach uznał, że nie jest tym zainteresowany – woli siedzieć na ławce i czekać na szansę na szpicy. Nie spodobało się to trenerowi. Podczas jednego z treningów, na który zaproszono media, jechał Wichniarka za to, jak porusza się na boku. – A ty jak nie umiesz grać na tej pozycji, to przyjdź i mi to powiedz – rugał przy wszystkich. Wichniarek wtedy eksplodował i ruszył na trenera z pięściami. Zatrzymali go koledzy, więc do rękoczynów nie doszło.

Jeśli Wichniarek, to jeszcze jedna z naszych ulubionych anegdot. Cytujemy książkę „Szamo”:

„Zbliża się mecz Anglia – Polska. Dzień przed spotkaniem Artur Wichniarek w pokoju już rozmyśla o tym, jak będzie strzelał kolejne gole.

– Ten Seaman zobaczy! Pedał z kucykiem! Widziałeś w jakim jestem gazie? W jakiej formie?! Strzelę mu dwie. Nie! Co ja gadam. Strzelę trzy! – mówi w rozmowie z przyjacielem jak zwykle pewny siebie „Wichniar”.
– A na pewno zagrasz? – pada całkiem logiczne pytanie.
– Jasne! Widziałeś mnie w sparingu? Widziałeś w gierce? Najlepszy! Numer jedenaście na plecach i wychodzę zburzyć to całe Wembley!

Dzień meczu. Piłkarze schodzą do autokaru. Wichniarek idzie na końcu, w kurtce i bez torby.

– Grasz?
– Nie.
– Jesteś na ławce?
– Nie.

Kilka metrów dalej stoi selekcjoner Janusz Wójcik i prezes Widzewa (klub Wichniarka) Andrzej Pawelec. Słychać głośną kłótnię. Kilka wyrwanych z kontekstu zdań.

– Ale Janusz, nie rób jaj! Dam ci w poniedziałek! – błagalnym głosem mówi Pawelec.
– Dasz w poniedziałek, to zagra w poniedziałek – wzrusza ramionami „Wójt”.”

63. WIT ŻELAZKO

Piłkarzem był przeciętnym, jako sędzia nigdy nie zyskał statusu czołowego polskiego arbitra. Ale mimo to polscy kibice zapamiętali go jako jednego z najsłynniejszych ekspertów od sędziowania. Paweł Zarzeczny mówił o nim, że w studiu Ligi+ zyskiwał sympatię, ale z kanciarzami i oszustami już tak jest, że pięknie potrafią opowiadać.

Żelazko potrafił mówić barwnie, miał niezwykle cięty żart, brał pod włos piłkarzy padających w polu karnym. To on wymyślił hasło „padolino”. Problem w tym, że oceniał sędziów, którzy stali po pas w korupcyjnym bagnie, a sam ekspert doskonale zdawał sobie z tego sprawę, bo sam ostatecznie stanął przed wrocławską prokuraturą.

Z Jagiellonią wygraliśmy sporo ogólnopolskich turniejów. W finale Spartakiady spotkaliśmy się z Krakowem. Dusiliśmy ich cały mecz, prowadziliśmy 1:0, ale w końcówce krakowianom udało się strzelić dwa gole. Trzy minuty przed końcem meczu przegrywaliśmy 1:2. Wznawialiśmy grę od środka i wtedy sędzia Wit Żelazko powiedział do mnie: — Idźcie w pole karne, to wam karnego gwizdnę, bo z taką grą nie zasługujecie na porażkę. Niestety, rywale zablokowali bramkę, tak że nie mieliśmy szans przecisnąć się w ich pole karne. Nie potrafiliśmy skorzystać z dobrych chęci pana Żelazki… – mówił Tomasz Frankowski w rozmowie z Piotrem Wołosikiem.

Wtajemniczeni twierdzą, że Żelazko był bardzo blisko objęcia funkcji szefa polskich sędziów po Januszu Hańderku. Na szczęście do tego nie doszło, ale pan Wit radził sobie i tak doskonale. W Lidze+ oceniał „kontrowersje” (jaka to kontrowersja, gdy wiadomo, że błąd nie jest podszyty brakiem umiejętności arbitra), a w tygodniu prowadził firmę Wit-Sport, która szyła ubrania sportowe. W ciuchy zaopatrywał przede wszystkim kluby z niższych lig, ale i sędziów (których recenzował w telewizji), ponadto Koronę Kielce, Arkę Gdynia, Górnika Łęczna i Zagłębie Lubin. Nikomu jakoś strasznie nie przeszkadzało, że członek zarządu PZPN i obserwator z ramienia związku prowadzi interesy z kilkoma klubami I ligi.

Zresztą oddajmy głos Dariuszowi Wdowczykowi (za blogiem Piłkarska Mafia): – Firma Wita Żelazki zaopatrywała nas w stroje w sezonie 2003/2004. Ja poleciłem jego stroje w Kielcach, choć ten sprzęt był dramatyczny. Często bywał na meczach w Kielcach. Prawdopodobnie z uwagi na chęć nawiązania współpracy z bogatym klubem, jakim była Korona i chęć załatwienia saloników prasowych dla swojej córki. 

Sędziowie często łapali się za głowę, gdy wysłuchiwali pokrętnych tłumaczeń pana Wita w studiu Canal+. On sam długo robił dobrą minę do złej gry. O korupcji mówił, że „trzeba z nią walczyć, ale wygrać nie sposób”, Januszowi Wójcikowi wyrzucał, że „niech sobie nie wyobraża sobie, że będzie jak kiedyś, kiedy nic nie było widać, a sędziowie robili, co chcieli. Nie będzie wypaczania wyników meczów, psucia widowisk bez żadnych konsekwencji”.

Żelazko bronił czystości futbolu do czasu. Konkretnie do czasu, gdy dostał zarzuty korupcyjne.

62. VANNA LY

Do dziś zastanawiamy się – czy ten człowiek naprawdę istniał? A może był tylko podstawionym Azjatą wziętym prosto z targu, gdzie sprzedawał lewe kasety VHS?

Kambodżański książę ponad rok temu próbował kupić Wisłę, ale a to mu się rozładował telefon, a to zachorował, a to paskudni dziennikarze świecili mu fleszami po oczach. Krótki był jego medialny epizod. Ale – jak to mówią tatuaże osiedlowych Sebków – trzeba żyć krótko, lecz intensywnie. Vanna Ly był na ziomku z papieżem (ponoć strzelał mu karne na wadowickich podwórkach), w Kambodży kłaniali mu się po pas, w Krakowie miał budować bazę treningową wielkości Mysłowic.

Sęk w tym, że chłop miałby problem z tym, żeby wsiąść do tramwaju ze stacji Kraków Główny na starówkę.

Naprawdę nie wiemy kto w tym triumwiracie próbującym przejąć Wisłę był śmieszniejszy. Vanna Ly vel Ten Azjata z Kac Vegas? Mats Hartling vel Hulk Hogan vel Piąty Członek Zespołu ABBA? A może Adam Pietrowski, który firmował ten duet i pieprzył bzdury z regularnością godną podziwu?

Czasami w sobotnie popołudnia siadamy z kawką na balkonie i rozmyślamy nad tym – co się dziś dzieje z Vanną Ly? Albo nadal szuka bankomatu gdzieś w Luksemburgu, by przesłać Wiśle obiecane dwanaście baniek złotych. Albo przyjmuje pokłony gdzieś na kambodżańskim dworze. Albo – co naszym zdaniem najbardziej prawdopodobne – zbija piątki z Alfem na planecie Melmac.

61. PIOTR ROCKI

Biorąc pod uwagę fizjonomię „Rocky’ego” jakoś nie dziwi nas fakt, że za dzieciaka trenował zapasy. Mały, nabity, łysy – Wojciech Łazarek mówił o takich, że są napakowani jak kabanosy. Zawsze kojarzony z walecznością, ale i z cieszynkami, które przeszły do legendy polskiej piłki. I właśnie za te cieszynki tak wysoko znalazł się w naszym rankingu.

A perełek było kilka, bo wspomnijmy chociażby te z czasów gry w Odrze Wodzisław:

– gdy trafił do siatki Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski (do której później sam przeszedł), to podbiegł do chorągiewki i udawał, że rzuca dyskiem niczym dyskobol

– gdy sieknął sztukę Lechowi Poznań, to hasał po boisku imitując kolejarza w odjeżdżającej lokomotywie

– gdy strzelił gola Wiśle Kraków, to z drużyną zabawili się w udawanie lajkonika

– gdy Odra została mistrzem jesieni, to Rocki wyrwał z narożnika chorągiewkę i mianował kolegów na rycerzy

Schemat wymyślania cieszynki zawsze był taki sam – na pierwszym treningu w tygodniu poprzedzającym mecz Rocki rzucał pomysł na celebrację gola. Koncepcja była przerabiana, dzień przed meczem na zajęciach odbywała się próba generalna, w szatni zawsze czekały niezbędne rekwizyty (np. wykorzystane przy rzeczonym lajkoniku). No i jeśli udało się coś strzelić, to telewizja miała fajny obrazek do puszczenia.

Czasami cieszynki obracały się przeciwko niemu, bo w jednym z meczów z Legią podbiegł do sektora warszawskich fanów i zademonstrował im „eLkę”, a drugą ręką kciuk w dół. Niedługo później sam do tej Legii trafił. Trochę syndrom Pawła Kaczorowskiego, który najpierw śpiewał o Legii niewybredne piosenki, a później zakładał jej koszulkę.

W piłkę grał jeszcze po czterdziestce, ale rozbijał się już po klubach z niższych lig – po Tychach, Bytomiu, Stróżach czy Radzionkowie. Chociaż dobrą historię słyszeliśmy o tym, jak Odrze Opole było krucho z kasą. Jeden ze sponsorów rzucił, że pieniędzy nie ma i jedyne, co może zaoferować piłkarzom, to kafelki zalegającej na hurtowni. – Kurwa, akurat chatę buduję! – krzyknął Rocki i pojechał odebrać wypłatę w płytkach.

60. MARZENA SARAPATA I DAMIAN DUKAT

Duet, który powinien się wstydzić pokazywać w Krakowie. Jakże komicznie dziś brzmią słowa pani prezes, które wypowiedziała po odebraniu nagrody dla Osobowości Roku (!): – Mam nadzieję, że kibice są zadowoleni, a może nawet dumni z Wisły, bo tak naprawdę wszystko robimy dla nich.

Ciekawe co to było to „wszystko”, co pani prezes i jej najbliższy współpracownik robili dla Wisły i jej kibiców. Czy było to:

zatrudnianie bandziorów? (Szymon Jadczak, dziennikarz TVN: Facet, który brał udział w zabójstwie pracuje w Wiśle na kasie, ma dostęp do danych kibiców, do ich adresów. Faceci, którzy bili kolegów za nic, pluli, kopali, zostali skazani i otrzymali zakazy stadionowe – potem też pracują w klubie. Też mają dostęp do danych osobowych. Mogą sobie sprawdzić, czy ten, kogo wcześniej pobili wciąż chodzi na mecze. Wiceprezesem klubu był facet, który miał zorganizować akcję ostrzelania ich stadionu, po czym Wisła miała gigantyczne problemy.)

utrzymywanie relacji biznesowych z Miśkiem i dopuszczanie go do współpracy z klubem? (reprezentowała go jako radca prawny, do wyborów na prezesa TS Wisła wystartowała z sekcji „TSW” związanej z Miśkiem i Zielakiem, księgową TS była życiowa partnerka Miśka, a on sam za grosze wynajmował od klubu wielką halę pod siłownię)

– za wpędzenie Wisły w kolosalne długi? (idiotyczna żonglerka trenerami, nierozsądne zarządzanie aktywami klubu, wypłacanie absurdalnych nagród i premii, podpisywanie komicznych doradztw, puszczanie piłkarzy za frytki, podpisywanie umów z firmą własnego męża, wypłacanie hajsu SKWK)

Dziwimy się, że i Damian Dukat nie dostał żadnej nagrody. Na przykład statuetki dla człowieka, który potrafi opowiadać tak piramidalne bzdury z kamienną twarzą. Fragment wywiadu na sport.pl:

– Chyba mocno pan polubił „Sharksów” skoro rekina wytatuował pan sobie na piersi. 

– Mam wiele tatuaży, większość z symboliką wiślacką. Ten też, nie ukrywam tego. Ale dla mnie rekin to nie symbol jakiejś grupy przestępczej, ale kibiców tego klubu. Wcześniej miałem tatuaż z moją byłą dziewczyną. Rozstaliśmy się i chciałem go usunąć, ale nawet laserowo się nie dało. Strasznie bolało. Postanowiłem więc go przerobić na inny. Ktoś ze znajomych zaproponował mi rekina, pokazał projekt, który mi się spodobał. I zrobiliśmy to. 

– Wiedział pan czy zajmują się „Sharksi”? 

– Powiem szczerze: nie. 

– Mieszkał pan w Krakowie i pan nie wiedział? 

– Oczywiście, że słyszałem o różnych sytuacjach, ale nie dopytywałem kto gdzie był i co robił. 

– Prokuratura oskarża członków grupy o morderstwa, porwania, kradzieże, wyłudzenia. I pan nic nie wiedział? Myślał pan: kibice-sportowcy? Proszę ze mnie nie żartować. 

– Wychodzę z założenia, że im się mniej wie, tym lepiej się śpi. Poza tym w Krakowie panuje prawdziwa zmowa milczenia. Mówią o tym otwarcie oficerowie policji. Jak coś się stanie to nikt nie lata po ulicy i się tym nie chwali. Naprawdę nie miałem świadomości wielu spraw.

Czujecie to? Facet, który doskonale orientował się w środowisku wiślackim, który współpracował z Miśkiem i resztą bandy, który był nad wyraz aktywny na Facebooku pod postami SKWK mówi „nie no, jacy Sharski, nazwę kojarzę, ale co robią – nie mam pojęcia”. Ciekawe, że Dukat był nieco lepiej poinformowany, gdy na Facebooku pisał tak (pisownia – ostrzegamy – oryginalna):

– Spusc dzieciaczku z tonu bo bedziemy rozmawiac inaczej. (…) Ja w odroznieniu od ciebie internetowy pokemonie dysponuje danymi prosto z klubu i prosto z klubu moge dowiedziec sie wiele wiecej. Zrozumiales ta delikatna sugestie baranie? Długofalowo to ostatnia kolejka wyszła nam lepiej niz sasiadce wiec smiem twierdzic ze firmy nadal swojego zdania nie zmienia bo zeby sie gdzies pokazac beda musialy zostac przy nas. generalnie dalej bedzie kibolski klimat przy Reymonta czy to sie podoba takim hejterom jak ty czy nie, wiec jesli ci cos sie nie podoba to spierdalaj. Zapisz sie na szachy albo kup sobie karnet do teatru!

– wystarczy ze bede mial twoj adres kolezanko, takze juz niedlugo bedziesz mial okazje powiedziec mi to wszystko a moze jeszcze cos prosto w twarz jebana cioto!

– a co masz ochote sie rozjebać cwelu?

Niech puentą tego duetu będzie sposób, w jaki z Wisłą się pożegnali – próbując wcisnąć klub w ręce kambodzańsko-szwedzkiego duetu reprezentowanemu przez agenta, którego mało kto zna. To już był szczyt szczytów. Głupoty. Naiwności. Perfidii. Nieudolności. Wszystkiego. Możecie sobie wybrać, co wam najbardziej pasuje.

Ta wesoła parka znalazła się w tym rankingu raczej nie ze względu na barwność, a na kuriozalność ich działalności w piłce. Myśleliśmy, że takie typy są już reliktem czasów słusznie minionych. I oby faktycznie środowisko samo wypierało takich ananasów.

59. SABRI BEKDAS

Gdy ktoś pomyśli „Turek właścicielem polskiego klubu”, to pewnie przed oczami stanie mu obraz jakiegoś szalonego i podejrzanego inwestora. A Bekdas tym różnił się do Vanny Ly, że istniał naprawdę – to po pierwsze. A po drugie – naprawdę chciał budować w Szczecinie poważną piłkę.

Za jego czasów Pogoń została wicemistrzem kraju i miała naprawdę solidną pakę. Szacuje się, że w klub włożył nawet ponad dwadzieścia baniek. Zresztą spójrzmy na listę grajków, których ściągnął do Szczecina: z Wisły Kraków wzięto Kazimierza Węgrzyna, Brasilię, Daniela Dubickiego i Grzegorza Kaliciaka. Z Legii Warszawa Piotra Mosóra, Sergiusza Wiechowskiego, Jacka Bednarza i Pawła Skrzypka. Przyszli też m.in. Dariusz Gęsior i Grzegorz Mielcarski. Na warunki ówczesnej I ligi – sami solidni ligowcy, niektórzy wręcz mieli status ligowym gwiazd.

Bekdasowi było też daleko do wizerunku szalonego właściciela, który wpada do klubu i rozstawia wszystkich po kątach, a sam epatuje hajsem jak Jacek Bąk na zgrupowaniach reprezentacji Polski. Choć w sumie momentami mógł sprawiać dziwne wrażenie. Często poruszał się po mieście z ochroniarzami – też Turkami, w długich płaszczach i giwerami za paskami. Opowiada Sergiusz Wiechowski: – Osobowość też miał fajną. Zapraszał nas co środę z rodzinami do knajpy, przychodzili wszyscy. Siadał u szczytu stołu jak ojciec i jedliśmy kolację. Każdy z każdym rozmawiał, on też był przystępny. Oczywiście istniała grupa zabawowa z Radkiem Majdanem, Bartkiem Ławą, która zjadła i chciała iść na dyskotekę. Ale za którymś razem zastąpili im drogę ochroniarze Sabriego: broń pod płaszczem, porąbane twarze, Turcy. Panie Majdanie, jak ojciec pójdzie, wszyscy pójdziemy.

Z Pogoni pogonił między innymi Janusza Wójcika, który w swoim stylu próbował wycackać Bekdasa z kasy. Kręcił lody przy transferach, przychodził zawiany na treningi. Kiedyś Wisła Kraków chciała odpalić jednego ze swoich piłkarzy, a ten był już wstępnie dogadany z Pogonią. Wójcik zadzwonił do Krakowa i pytał: – Czyście ochujeli? Zadzwońcie do Bekdasa, on wam zapłaci za niego.

I gdy Turek o takich metodach Wójcika się dowiedział, to wywalił go na kopach. Wkrótce sam też odszedł z Pogoni, bo władze miasta nie wywiązały się z wstępnych ustaleń. Sprawa miała wyglądać tak: Bekdas bierze Pogoń, buduje klub, a miasto daje mu grunty wokół stadionu. I o ile właściciel swoje zadanie zrealizował, tak urzędnicy byli opieszali. Ostatecznie Bekdasowi powiedziano, że zmieniła się władza, że trzeba sypnąć znów groszem komu trzeba. A ten miał już dość. Wyprzedał zespół, klub sprzedał, zawinął zabawki i nara. Wielokrotnie pojawiał się później przy ewentualnych zmianach właścicielskich w innych miastach – a to miał inwestować w GKS Katowice, a to w Stomil Olsztyn, ale nic z tego nie wyszło. A szkoda.

58. LIBOR PALA

Dziś racjonalna część Polski wyśmiewa kuriozalne pomysły na leczenie autorstwa Jerzego Zięby. A Libor Pala wyprzedził Ziębę o wiele lat. Czeski trener rewolucjonizował nie tylko futbol, ale i branżę medyczną. Kiedyś w Płocku miał kontuzjowanego piłkarza – chłopak poobijał sobie żebra. Generalnie mało poważny uraz, ale bolesny – każdy ruch, każde starcie oznacza nieprzyjemne ukłucie. Pala jednak nie chciał puszczać zawodnika na leczenie we własnym zakresie. – Chodź, coś ci pokaże – zaprosił go do gabinetu. Nasmarował chłopa jakąś maścią, położył mu na żebrach monetę i przykleił szarą taśmą. – Moneta wyciąga energię, noś kilka dni, to puści. Ale spróbuj, kurwa, zgubić, to cię zajebie – obwieścił. Skuteczność leczenia ponoć była dość wątpliwa.

Nie wiemy, czy na chorobę lokomocyjną Pala przyklejał piłkarzom plasterki na pępuszki, ale jego podejście do mocy nadnaturalnych było znane we wszystkich szatniach w Polsce. Gdy kiedyś juniorzy Polonii pojechali z nim na mecz nad morze, to trener zabrał ich nad wodę, kazał wejść do morza po kostki i czerpać energię z morskiej otchłani. Kiedyś podczas przygotowań w Lechu zaordynował bieganie po lesie. W pewnym momencie krzyknął „stop!” i nakazał przytulać się do drzew. Oczywiście – znów po to, by nasiąknąć dobrą energią.

W dość oryginalny sposób zarządzał szatnią. Regularnie zwracał się do piłkarzy per „ty kutasie”. Kiedyś obraził się na swojego asystenta (i doprowadził do jego zwolnienia), bo ten… pogratulował rywalom dobrej postawy po jednym ze sparingów. – Z kim on się trzyma?! Nie chcę z takimi ludźmi współpracować – obwieścił.

O siebie miał mniemanie takie, jakby przynajmniej wygrał trzy razy Ligę Mistrzów (i to z rzędu). Kiedyś przysiadł się do piłkarzy, którzy akurat siedzieli sobie na kawce.

– Panowie, polscy trenerzy to pizdusie. Zero charakteru, same mięczaki. A prezesi widzą, że piłkarzami trzeba wstrząsnąć. Dlatego ciągle o mnie pyta ktoś z Ekstraklasy.

– I trener odmawia?

– A co wy myślicie? Że będę się szmacił za piętnaście tysięcy na miesiąc?

Pala miał też dość oryginalne sposoby na konstruowanie kadry zespołu. Piłkarz na danej pozycji musiał mieć określony wzrost i określoną wagę. Dajmy na to – defensywny pomocnik – minimum 182 centymetry wzrost, minimum 78 kilogramów wagi. Skrzydłowy – 175 centymetrów, 72 kilogramy. I tak dalej. Kiedyś podczas naborów do Polonii Warszawa zawarł sformułowanie, że zaprasza na casting zawodników powyżej 180 centymetrów. Objawiamy się, że Messi czy Maradona u Pali zagraliby co najwyżej na cymbałkach.

57. MANUEL ARBOLEDA

Piłkarz – jak na warunki Ekstraklasy – kapitalny. Ale postacią był tak specyficzną, że albo się go kochało, albo miało po dziurki w nosie. Na treningach był taki, jak w meczach – grał najtwardziej na boisku, sypał łokciami, ale gdy tylko ktoś go musnął wierzchem dłoni po policzku, to padał jak długi i domagał się winy dla rywala. – Śędźa główny mówi do mje, uwaźaj, uwaźaj! Uwaźaj bo będzie ziółta! – krzyczał do kamery, gdy schodził z boiska w Białymstoku. – Trener Smuda mówił „Maniek do reprezentacja” i są same problemy! – obwieścił światu niedługo po tym, jak wsadzał palec w dupę Ebiemu Smolarkowi. Analny Maniek. Cóż to była za ksywa.

Ulubieniec Franza Smudy. O nim i Luisie Henriquezie trener Lecha mówił, że to najbardziej świrnięty duet, jaki prowadził (później trafił na Guerriera i Sarkiego). Kiedyś Arboleda schodził z boiska treningowego, a przy linii bocznej leżał Henryk „Luluś” Zakrzewicz. W przeszłości dumny sponsor Lecha, a przez ostatnie lata swojego życia facet, który miał duże problemy z alkoholem i przychodził sobie na stadion posiedzieć. Albo naciągnąć piłkarzy na autograf, by opędzlować gdzieś podpisy za coś do wychylenia. „Luluś” Arboledę uwielbiał, a Arboleda lubił sobie z nim pożartować.

– Maniek, a daj mi wodę! – krzyczał Zakrzewicz leżąc na wznak przy boisku treningowym.

– Dałem ci już! 

– To koszulkę daj, będę miał na prezent!

– No, taaa… Może jeszcze dupy ci dać, co? Dupę ci dam, haha, dupę!

Cały Arboleda.

W szatni musiał mieć obowiązkowo rozstawione swoje ołtarzyki. Różaniec, krzyż, zdjęcie żony, zdjęcie dzieci, jeszcze jeden krzyż, jeszcze jedno zdjęcie… Ale wielu południowców tak ma. „Maniek” był po prostu ekscentryczny. A przy tym pocieszny. Pamiętacie, gdy próbował u nas zaśpiewać hymn i w refrenie znalazł się Tomasz Bandrowski? Albo gdy obraził się na pytanie o to, jak reagują koledzy na to, że ma najwyższy kontrakt w drużynie?

Właśnie, pamiętny kontrakt Arboledy w Lechu. Dostał wtedy rekordową pensję, kosił grubo ponad sto tysięcy złotych na miesiąc. Podpisywał go jeszcze w czasach hossy – swojej i Kolejorza. Później jemu szło już gorzej, a i poznański budżet zaczął się rozłazić. Lech próbował „Mańka” wypchnąć, on się nie dawał, trzymał się swoich eurasków, ciągle uciekał na L4, ciągle coś go bolało. Ostatecznie odchodził z Poznania z lekkim niesmakiem, ale piłkarzem był bardzo dobrym, a i nie dało się przy nim zachować obojętności.

Aha, jeszcze jedno. Gdyby Grzegorz Krychowiak szukał kiedyś inspiracji, to polecamy Instagrama Manuela:

56. LEO BEENHAKKER

Człowiek, który miał wyprowadzić Polskę z drewnianych chatek. Piłkarze kadry byli momentami zdziwieni, że gość o renomie zamordysty podchodzi do nich tak spokojnie. Podczas jednego z pierwszych meczów kadry w przerwie wszyscy spodziewali się, że urządzi kadrowiczom totalną suszarkę, bo pierwsza połowa tamtego starcia wyglądała fatalnie. A Beenhakker wszedł, usiadł, spokojnie tłumaczył.

Sam mówił, że podnieca go myśl o tym, że może awansować z Polską na pierwsze Euro w historii. I trzeba mu oddać to, że awans z takim zespołem na Euro był sukcesem. Gdybyśmy zestawili tamtą reprezentację kadrowo z tą obecną, to… no, właściwie nie ma czego porównywać. Fantastycznie wykorzystany szczyt formy Smolarka, zlepienie solidnej defensywy, przemyślani zadaniowcy. Przypomina nam się historia, którą opowiedział niedawno Bobo Kaczmarek: – Leo był dobry w pompowaniu piłkarzy. On właściwie samą swoją osobą wzbudzał szacunek. Potężne CV, swoje lata na karku, postura Clinta Eastwooda. Pamiętam, że zapytał mnie jak się zwracać do Grześka Bronowickiego. Mówię, że normalnie, po imieniu. A on na to, że „Grzegorz” w życiu nie wymówi. Nadał mu ksywę jak z westernu – Big Brono. I cały czas tak do niego mówił. Pompował go strasznie i efekt był taki, że w meczu z Portugalią nie pograł Ronaldo, nie pograł Nani, tylko nasz Big Brono.

Później był już sam turniej – no, koszmar. Bęcki z Niemcami, remis z Austrią, mecz o pietruszkę z Chorwacją. A później eliminacje, gdzie zespołu z walki o Euro nie było. Oklep ze Słowenią i smutne zwolnienie Beenhakkera przez Latę przed kamerami telewizji – to była smutna puenta przygody Holendra z kadrą biało-czerwonych.

Holendra zapamiętamy jako niezłego trenera, ale i gościa, z którego często wychodził buc. Może nie cham czy burak, ale arogant. Tak jak wtedy, gdy rozsiadał się wygodnie w fotelu i pokazywał paluszkiem, że o piłce to nikt w tym kraju nie ma bladego pojęcia. Albo gdy przy wianuszku dziennikarzy mówił „pierdolony Jeleń, pierdolonych Wichniarek”, z którymi popadł w konflikt. Bawiły nas za to jego wojenki z Antonim Piechniczkiem. Oj, przeurocze były to wymiany ciosów na łamach mediów. Leo mówił, że Piechniczek jako człowiek dla niego nie istnieje. Piechniczek na to, że obrażając jego, Holender obraża też sukcesy polskiej piłki. Leo na to, że Piechniczek opowiada bzdury, że Polska musi grać z kontry. Piechniczek na to, że… No, już, już. I tak miesiącami.

No i z Beenhakkerem wiążę się też pyszna anegdota o tym, jak wpadł kiedyś do redakcji „Dziennika” na wywiad. Opowiada Przemysław Rudzki: Do redakcji „Dziennika” na zaproszenie ówczesnego naczelnego, Roberta Krasowskiego przyjechał Leo Beenhakker w towarzystwie Michała Listkiewicza. Ten ostatni zresztą odegrał sporą rolę, bo kilka razy w trakcie rozmowy kładł Holendrowi rękę na kolanie, żeby ten nie wybiegł ze złością z redakcji. Robert Krasowski wyszedł, bo nie chciał nam przeszkadzać, za to pokazał, gdzie jest Chivas Regal, którym możemy podjąć naszego gościa. My z Krzyśkiem odpuściliśmy, a Paweł – ooo, tego-śmego, to są juniorzy, więc ja nadrobię. Ja i Stan staraliśmy się zadawać jakieś pytania, ale widać było, że Paweł jest nimi kompletnie znudzony, wręcz zawiedziony. Jakieś eliminacje, Euro, kompletnie go to nie interesowało. Aż doszło do Żurawskiego. Leo tradycyjnie, jak to on, musiał podpompować swojego piłkarza: great player, one of the best i tak dalej. Paweł dopytuje:

– You think he is good?
– Yes, very good.
– Good?
– Yes.
– Maybe… Maybe… Maybe on dancefloor.

Wszyscy buchnęliśmy śmiechem. Selekcjoner już chyba powoli widział, że ta rozmowa nie ma sensu. Paweł, cały czas nazywając go „mister Leo”, w pewnym momencie poruszył temat jego wieku.

– Mister Leo… You’re old, very old. Very, very, old. 65. In Poland it’s time to retire.

Beenhakker odwrócił się zdumiony do Listkiewicza, co ten gość w ogóle wygaduje. Wyszedł z poczuciem, że został obrażony, zadzwonił do Krasowskiego, opowiedział sytuację i w ten sposób Paweł stracił pracę.

55. ANDRZEJ STREJLAU

Czasy jego kariery trenerskiej przypadają wprawdzie jeszcze na XX wiek, ale nie sposób pominąć w rankingu najbarwniejszych pana trenera Andrzeja Strejlaua. Postać. Ulubieniec. Pasjonat. Autorytet. Jeden z tych, o których można powiedzieć: gdy wchodzi do pomieszczenia, na twarzach gości uśmiech.

Nie wypada wypominać wieku, ale obcując z trenerem Strejlauem za każdym razem nie możemy nadziwić się, ile ma w sobie młodzieńczej energii. Jaką ikrę! Jaką werwę! Chłonie piłkę jak tylko się da i kocha o niej rozmawiać. Pamiętamy, jak zadzwoniliśmy kiedyś do trenera w czwartek wieczorną porą. Akurat leciał jakiś nieistotny mecz fazy grupowej Ligi Europy. Dokładnie nie pamiętamy, naprawdę nieistotny – coś pokroju CSKA – Rosenborg.

– Ale jak to, panie kochany, to pan teraz dzwoni?! W czasie meczu? To pan nie ogląda?! – oburzył się, po czym spytał, o czym tak właściwie chcemy porozmawiać.
– O Chinach.
– A, o Chinach! Proszę pana, to ja panu powiem, to było tak, trafiłem tam w momencie, gdy… (i tu Strejlau rozpoczął 30-minutowy monolog prowadzący od swojego pobytu w chińskich klubach, przez obecny stan tamtejszej piłki, aż po polityczno-gospodarzą sytuację Państwa Środka).

Innym razem zaproponował wywiad w… kościele. Przeprowadzający rozmowę Wojtek Piela stawił się na czas, wszedł do środka, gdzie odbywał się pogrzeb znajomego Strejlaua, który był generałem. Trener szybko dostrzegł jednego z naszych kolegów: – Kochany! Tu! Chodź, chodź, kochany!

Wywiad odbył się oczywiście po uroczystości, ale jak u Strejlaua – możliwie każda chwila życia wypełniona jest piłką. Imponuje nam pasją. O tym, jakim cenionym jest ekspertem, niech świadczy słynny mem/żart, którego się dorobił. Wsiada Strejlau do taksówki.

– To gdzie jedziemy? – pyta taksówkarz.
– Wszystko jedno, wszędzie mnie potrzebują.

Komentatorzy mogą stawać na rzęsach, używać najbardziej wyszukanych metafor, silić się na najcelniejsze szpilki, ale nikt nie skrytykuje piłkarza dosadniej niż Andrzej Strejlau i jego: – Eeeeeecchhhhhhhh…

Nikt też dosadniej nie pochwali niż Strejlau i jego: – Dosssssskonale!

Rozmowy o piłce to jego specjalność. Żyje futbolem do tego stopnia, że dorobił się kiedyś ksywki „Narkoman”. W swojej biografii „Kowal” wspomina Strejlaua: – Jedno można stwierdzić – ekstra gość. Ogromna wiedza o piłce, przy dobrej dyscyplinie, jak dzisiaj, na pewno by sobie poradził. Tyle tylko, że zawsze żal nam było tego, który w czasie popołudniowych spacerów szedł koło niego. Jak ktoś lubi historię sportu, to miał czego słuchać. Jednak większość z nas w takich momentach patrzyła w ziemię i marzyła, Żeby być już w hotelowym pokoju. A Strejlau mówił: – W 1938 roku to był Leonidas, który grał boso, który w 63 minucie, który lewą nogą, który z prawego skrzydła, który przewrotką. I tak dalej. W tym tonie.

Czasami kończyło się tak, że wracaliśmy do pokoju, a ten, który szedł koło Strejlaua pytał: – Gdzie do jasnej cholery gra ten cały Leonidas?!

54. JACEK MAGIERA

Większość młodych piłkarzy ma go za mentora, człowieka, który inspiruje, wskazuje drogę. Część nie rozumie jego metod i ma go za wariata. Jeszcze inni przyznają, że jego warsztat nigdy nie będzie doceniony w Polsce, za to na zachodzie robiłby furorę. Od zawsze uważano, że nie pasuje do środowiska, co swoją drogą wiele mówi o środowisku.

Dla Magiery każda sytuacja to psychologiczna gierka. Czytanie zawodnika, sprawdzanie, jak zareaguje. Modelowa zagrywka – mocny uścisk dłoni, przeszywające spojrzenie w oczy, sprawdzanie reakcji. Wielu młodych zawodników przyznaje: – Nigdy nie wiem, co wtedy zrobić. Głupieję.

O Magierze mówi się czasem, że nie ma charyzmy, co jest jedną z bardziej krzywdzących teorii w dzisiejszej piłce, bo Magiera charyzmę ma ogromną. Jedna z charakterystycznych scenek. Sauna, a po niej lodowata woda. Przejście z gorąca do minusowej temperatury – nic przyjemnego. Magiera zanurza się po szyję. Jeden z piłkarzy boi się wody, wchodzi tylko po kolana. Wystarczy jedno spojrzenie Magiery – zawodnik osuwa się na dno jak cień.

Magiera nieustannie pyta. Większość odpowiedzi notuje. Rzadko udziela odpowiedzi. Piłkarz nie zawsze wie, po co w ogóle są te pytania.

– Jak spałeś?
(odpowiedź piłkarza, notatka)
– Co ci się śniło?
(odpowiedź piłkarza, notatka)
– Jak rozumiesz ten sen?
(odpowiedź piłkarza, notatka)
– Dobrze, dziękuję.

Po takiej rozmowie piłkarze zwykle wychodzą skołowani. Wracają do pokojów i zastanawiają się, czasem przez kilka godzin, nad tym, co powiedzieli. Inna scenka. Magiera jedzie w dniu meczu windą z jednym z piłkarzy.

– Jak cię teraz uderzę w twarz, to oddasz?
(konsternacja)
– No oddasz?
– N… n… nie.
– Dlaczego?
– Bo mam do trenera szacunek.
– A czym jest dla ciebie szacunek?

Drzwi się otwierają, rozmowa urwana.

Magiera uwielbia inspirować młodych piłkarzy. Do legendy przeszła już historia o słynnej książce „Szczęście czy fart”, którą wręcza obiecującym zawodnikom. Kilka lat temu znalazł na polskim rynku tylko jeden egzemplarz. Uznał, że… przepisze jego treść, wydrukuje i będzie rozdawał piłkarzom. Wielu z nich przyznaje: – To lektura, która dała mi do myślenia.

Pewnego razu 19-letni zawodnik popłynął na mieście, o czym dowiedzieli się ludzie z klubu. Wielu stawiało na nim krzyżyk. Magiera spotkał się na drugi dzień w restauracji wieczorną porą. Piłkarz był przekonany, że trener zjedzie go jak burą sukę. Rozmowa toczy się w przyjemnej atmosferze, a Magiera zamawia… butelkę wina. – Dzisiaj nauczę cię pić alkohol – mówi do zszokowanego piłkarza, który finalnie się ogarnął i przebił na poziomie Ekstraklasy.

Magiera daje szansę, ale nie każdy chce z niej skorzystać. W rezerwach Legii każdemu piłkarzowi wręczał płytę z analizą meczu, licząc na dyskusję o mankamentach i mocnych stronach. Jeden z zawodników nad wyraz często odpowiadał banałami. Trener miał wrażenie, że nie wyciąga z tych analiz zbyt wiele. Pewnego razu na obozie spytał go:

– I jak?
– Świetna analiza, trenerze, już wiem, co muszę poprawić.
– OK, to chodź do pokoju, obejrzymy.

Zawodnik był w szoku, gdy włożył płytę do komputera i zobaczył, że trener nagrał dla niego… „Kubusia Puchatka”.

Tak, Magiera działa w bardzo niebanalny sposób. Już jako piłkarz wiedział, że jego docelowym miejscem jest ławka trenerska. Dużo w siebie inwestował, a o jego szerokich horyzontach świadczy tytuł pracy magisterskiej: „Historyczna i heraldyczna emblematyka na podstawie klubów piłkarskich”. Przedmiotem analizy było 6609 klubowych herbów.

Na koniec historia, która pokazuje, dlaczego Magierę uważano za piłkarza niepasującego do środowiska. „Magic” trenował z Widzewem kilka tygodni, ale nie mógł doprosić się kontraktu.  A o łódzkim klubie wymownie mówiło się wtedy „nikt ci tyle nie da, ile Widzew obieca”. Piłkarz poszedł sam do sekretariatu i zaproponował, że napisze swoją umowę. Prezes ucieszył się, że ma kłopot z głowy i podpisał papier bez czytania. A to błąd. Magiera zawarł w kontrakcie zapis, który gwarantował wypłatę pieniędzy bez wielomiesięcznej batalii o każdy grosz. Jeśli Widzew nie przelałby środków na konto, suma zostałaby odliczona od kwoty, jaką klub miał dostać za transfer Tomasza Łapińskiego do Legii.

53. MACIEJ SZCZĘSNY

Piekielnie inteligentna bestia. Potrafi dać w ryj słowem tak, że nawet się nie zorientujesz. W studiu telewizyjnym dziś mówi z takim spokojem, że aż trudno uwierzyć w to, że kiedyś wycedził kibicowi z główki. A było tak – na meczu w Stalowej Woli kibice wdarli się na boisko, zrobił się potworny tumult. Szczęsny próbował zejść do szatni, mruczał pod nosem „przepraszam, przepraszam…” gdy przedzierał się przez tłum ludzi. Nagle ktoś uderzył go w głowę. – To się obrócił, pociągnąłem go za pasek i uderzyłem go głową – wspominał później. Kiedyś też, gdy na Legii śpiewano „Szczęsny pedał, Legię sprzedał” po transferze do Widzewa, sam postanowił rozwiązać problem z kibicami, którzy przestali darzyć go sympatią. Nałożył na siebie skórzaną kurtkę, poszedł na Żyletę. – I jakoś nikt nie był chętny ku temu, by powiedzieć mi o swoich problemach w twarz.

Sam twierdzi, że na boisku tylko raz stracił głowę. W meczu w Genui, gdzie był prowokowany, w jego stronę leciały monety i zapalniczki. Wreszcie wyleciał z boiska za uderzenie Roberto Manciniego. Właściwie – uderzenie chybione. – Największa wpadka. Chciałem dać mu w mordę, a nie trafiłem – mówił.

Wielki miłośnik jazzu, regularnie widywany w filharmoniach, ma ogromną kolekcję płyt i kaset. Zdarzało mu się urywać ze zgrupowań na koncerty. Za Legii wyprosił u Janusza Wójcika wypad na koncert Pata Metheny’ego. Za Smudy w Widzewie podczas wyjazdu na mecz z Atletico Madryt cały zespół pojechał do galerii handlowej. Prawie cały, bo Szczęsny poprosił o wysadzenie go po drodze. Chciał zajrzeć do muzeum Prado, bo wiedział, że wystawiają tam sztukę Boscha. A że bramkarz był jego malarstwem zafascynowany, to nie mógł sobie odpuścić takiej wizyty. Smuda się irytował – że Szczęsny to odludek, że się alienuje, że ma fanaberie. – A ja chciałem po prostu zobaczyć coś poza stadionem, hotelem i lotniskiem – przyznawał Szczęsny.

Ze Smudą się pokochali. Choć teoretycznie prezentują dwa różne światy. Szczęsny jest też bohaterem jednej z najlepszych historii o Smudzie. Spacerek w Buku, Szczęsny i Smuda wracają z obiadu do pokojów. Smuda – jak to Smuda – ciszy nie lubi i zagaja:

– Muszę wrócić do nauki języka?

– Czego?

– No, języka znowu się muszę uczyć.

– Polskiego?

– NIE, KURWA, HISZPAŃSKIEGO!

Okazało się, że pod Smudę podchody robił jeden z hiszpańskich klubów. A przynajmniej sam trener tak twierdził.

Po karierze trochę dyrektorował, trochę działał w telewizji. W Canal+ był tak cięty na piłkarzy (tych, którzy grać nie potrafili), że ponoć jeden z ligowców… oddał dekoder, bo nie mógł już słuchać Szczęsnego. Ostatecznie z Canal+ został wyrzucony za spóźnienie na jeden z meczów. Zwolnił go Janusz Basałaj, a później ten sam Basałaj przyjął go do TVP. O Basałaju mówił: – Szef fajny, ale komentuje słabo.

Autor świetnych cytatów, z których część przeszła do legendy polskiej piłki:

Polonia zdobyła dwa mistrzostwa. Pierwsze tuż po wojnie, drugie dziesięć lat po zburzeniu muru berlińskiego. Trzecie zdobędzie, jeśli zburzą mur chiński, ale na to się nie zanosi. Dlatego odchodzę.

– Kiedyś na Legii chciałem strzelać karnego Widzewowi, ale koledzy nie dali. Byłem na nich strasznie wkurwiony.

– Widziałem urywki meczu Polonii Warszawa – Górnik Zabrze i dostałem zapalenia kiszki stolcowej.

– Ja na Łazienkowską dojeżdżałem z Grzybowskiej, Szczęśliwickiej, a wcześniej autobusem linii 166 na Torwar, żeby sobie pojeździć na łyżwach. Natomiast niektórzy do Legii trafiali z głębokiego Podkarpacia i mieli dysonanse poznawcze. Szkodziły im światła wielkiego miasta.

– Jest kilka czynności, za które powinni płacić. Wtedy byłbym multimiliarderem i Abramowicz byłby przy mnie malutki. Nie wiem, czy nie przeskoczyłbym Billa Gatesa. Sen, jedzonko, papieroski i sport amatorski.

– Zbyt wielu gazet nie czytam, żeby nie mieć prawa do oceny. Ale są takie, w które nie zawinąłbym nawet śledzia.

– Gdybym mógł, studiowałbym prawo, socjologię, literaturoznawstwo i filologię angielską. Mam taki kłopot z wyborem, że postanowiłem nie studiować.

52. CEZARY KULESZA

Cezary Kulesza to fajny, ale bezwzględny facet. Podlaska krew, wie jak się poruszać w biznesie i towarzystwie bankietowym, jest skuteczny w działaniu. Nie zawsze dzięki etycznym metodom, ale o tym za chwilę.

Kulesza dorobił się fortuny na przemyśle disco-polo, wcześniej prowadził dyskoteki. Swego czasu nazywano go nawet „królem disco”. To jego firma „Green Star” wypromowała słynną „Szaloną” zespołu Boys i odkryła dla świata Zenka Martyniuka. Kulesza działał kreatywnie. W wywiadach chętnie sprzedaje historię o tym jak chciał puścić w telewizji utwór zespołu „Buenos Aires” nagrany w innej konwencji niż muzyka taneczna. Pracownik stacji początkowo był zachwycony, ale po kilku dniach zadzwonił: – Buenos Ares to disco-polo, a w telewizji nie możemy puszczać tego gatunku.

Co zrobił Kulesza? Zmienił nazwę zespołu na „Ares B” – nazwa już nie kojarzyła się z niezbyt dobrze postrzeganym nurtem muzycznym, telewizja grała utwór długie miesiące. Biznesy Kuleszy oczywiście ewoluowały – choćby w stronę nieruchomości czy hoteli. Zresztą, Kulesza jak nikt w polskiej piłce potrafi połączyć biznes i biesiadę. Tomasza Hajto na trenera Jagiellonii dogadał podczas… wesela Kamila Grosickiego.

W zakrapianych okolicznościach odbyła się także sprzedaż Michała Pazdana do Legii. Kulesza otwierał akurat hotel i zorganizował większą biesiadę. Bogusław Leśnodorski przyznaje, że jeszcze nigdy nie wypił tyle, co przy negocjacjach o „Pazdka”. Trzeźwieć musiał trzy dni. Nie dziwimy się – Jagiellonia ma wielu właścicieli, a każdy z nich musiał wyrazić zgodę na transfer. Szeroko pojęte zacieśnianie więzów Kulesza uprawia także podczas zgrupowań reprezentacji, na których pojawia się z ramienia PZPN. Jeden z reprezentantów wspomina wymownie: – Kontakt z nim bywał… ograniczony.

Inna historia, tym razem podpisywanie kontraktu z Kamilem Grosickim. Sporo osób przy stole, ktoś proponuje: – To co, po drineczku?

„Grosik” na to: – To dla mnie wódka ze Spritem!

Wszyscy wpadli w śmiech, ale Kulesza nie był zadowolony z propozycji swojego piłkarza, który musiał pozostać przy samym Sprite.

Kulesza miał z Grosickim specyficzną relację. Trzymał go bardzo krótko, zdarzało mu się wyciągać go za uszy z kasyna. „Grosik” miał świadomość, że wystarczy jeden krzywy ruch, a życzliwe osoby już doniosą o tym prezesowi. W „Przeglądzie Sportowym” piłkarz opowiadał: – Kiedyś wyszedłem do sklepu po prezerwatywy. Dziesięć minut później zadzwonił do mnie prezes Cezary Kulesza i zapytał: „Kamil, po co ci te prezerwatywy?” No wiadomo po co, ale skąd on mógł wiedzieć? 

Kulesza nie przepada za menedżerami, uważa ich za pijawki i problem piłki, a to ciekawe o tyle, że menedżerem jest także jego bratanek, Mariusz Kulesza. Gdy któryś z agentów nadepnie mu na odcisk, raczej nie kryje swojej złości. Tak jest chociażby z Przemysławem Pańtakiem, menedżerem, który zalazł mu za skórę. Gdy pewnego razu Pańtak przyjechał do Białegostoku na mecz, podeszła do niego ochrona.

 – A co pan tu robi? Jak pan wszedł?
– Przecież mam wejściówkę.
– Ale ona już wygasła! – rzucili ochroniarze i wyprowadzili go ze stadionu.

Obecnie agent opiekuje się między innymi Tarasem Romanczukiem, kapitanem białostockiego zespołu. Kiedy przyjechał do klubu na rozmowy o przedłużeniu kontraktu Tarasa, prowadził je z Agnieszką Syczewską, prawą ręką Kuleszy. Gdy ustalono warunki i sfinalizowano nowy kontrakt, Pańtak wystosował nietypową prośbę.

– Mam jeszcze jedno marzenie. Czy mógłbym uścisnąć rękę prezesa?

Zakłopotana Syczewska poszła do pokoju obok, a na korytarzach można było usłyszeć strzępki rozmowy.

– Prezesie, menedżer chciałby…

– Niech spierdala. 

Nie wszyscy przepadają także i za Kuleszą – nie zawsze żegna się z piłkarzami w przyjaznych okolicznościach. Zdarzało się, że ci, którzy nie chcieli podpisać nowych umów, lądowali w rezerwach, a później – już po odejściu z klubu – dostawali na usta knebel w postaci zobowiązania się na piśmie do nieszkalowania Jagiellonii. Tak było chociażby z Filipem Modelskim, który wylądował w Klubie Kokosa czy Przemysławem Trytko, o którym mówiło się, że do jego obowiązków należy rozbieranie choinek. Sprawa była głośna, a mający rano stawiać się w klubie Trytko faktycznie usłyszał coś w stylu „skoro już jesteś i się nudzisz, to może rozbierz choinkę?”. Afera była jednak nieco wyolbrzymiona, do aktu rozebrania drzewka nie doszło, co nie oznacza, że piłkarz był przez Kuleszę dobrze potraktowany. Codziennie miał stawiać się w klubie rano i przez osiem godzin analizować mecze. Do Klubu Kokosa zawitał także Mateusz Piątkowski – swego czasu najlepszy napastnik w lidze.

Niektórzy śmieją się, że jak niektóre kluby mają skauting, tak Jagiellonia ma „kuleszing”. Do robienia transferów prezesowi Jagi potrzebny jest tylko telefon. Często bezgranicznie wierzy w swoją filozofię. Jednym z najczęstszych zarzutów wobec Mamrota było to, że nie stawia na Andreja Kadleca, za którego Kulesza zapłacił ponad 100 tysięcy euro. Oko do piłkarzy ma, tego Kuleszy nie można odmówić. Michał Probierz chciał – po tych czy innych przebojach – odpalić z klubu Grosickiego i Góralskiego, ale twardo stał za nimi Kulesza i nie dopuścił do odejścia piłkarzy, których później sprzedano za gotówkę. Z reguły prezes Jagi nie stawia na Polaków (wytłumaczenie – za drodzy), a o takich „złotych strzałach” jak Ongjen Murdinski mówi w „Super Expressie”: – Ja się cieszę, że Mudrinski przyszedł. (…) Mudrinski strzela 10 bramek w Jagiellonii. Gdzie wtedy byłby Klimala? Grałby ogony, wszedłby na 5–10 min. A ja w życiu nie sprzedałbym Mudrinskiego za 4 mln euro, bo ma już swoje lata. A dzięki temu, że Mudrinski nie odpalił, szansę dostał Klimala. Zyskał klub i zyskał piłkarz.

Kulesza zamarzył sobie, że na stulecie klubu zdobędzie dublet i wjedzie na białym koniu na stołek prezesa PZPN jako wygrany całego sezonu. Już wiemy, że przynajmniej jedno z marzeń się nie powiedzie.

51. JANUSZ ATLAS

Wybitny dziennikarz, być może najlepsze pióro swojego pokolenia. Ale przy tym człowiek niezwykle trudny, którego trzeba było się nauczyć. Ale może właśnie ta jego „trudność” pozwoliła na wychowanie kilku kolejnych bardzo dobrych dziennikarzy? On sam mawiał do młodszych kolegów – w redakcji jest dwóch dziennikarzy, ja i naczelny. Wiedzę miał przeolbrzymią, przy tym pisać potrafił jak mało kto, a na dodatek nie miał jakichkolwiek barier przed atakowaniem. Jeden z tych dziennikarzy, którzy jeńców nie biorą, a jak na łamach gazet walnęli w łeb, to aż miło było się pogłaskać po rosnącym guzie. Pisał równie lekko, co lekko zrażał do siebie kolejnych bohaterów swoich tekstów

Ot, przykład. Tekst o Tomaszu Iwanie:

Sam określał się dziennikarzem wybitnym. I nie tylko w środowisku dziennikarzy sportowych – wybitnych na tle całej masy pismakowego przeciętniactwa. – Ja zawsze chciałem być najlepszy, to moja rada dla młodych. Unikałem takich, co to mają problem ze skleceniem kilku zdań. Nie mają znajomych. Nie potrafią pić wódki. Nie mają marzenia, żeby mieć najlepsze dziewczyny. No i jeszcze jedna, najważniejsza uwaga: żeby umieć pisać, to trzeba czytać! Ja czytałem. Od tego wziąłem pomysł, od innego zdanie, jakieś porównanie. Przecież ci młodzi nic nie czytają. A żeby wejść do elity tego zawodu, no to trzeba mieć przede wszystkim własny charakter pisma – mówił w jednym ze swoich ostatnich wywiadów.

Pisać potrafił agresywnie, ale i pięknie. Tu na przykład o sporcie:

Wielu czytelników „Piłkę Nożną” kupowało po to, by przeczytać najpierw felieton Atlasa. A niektórzy tylko na Atlasie kończyli, bo przecież niczego lepszego w gazecie i tak by nie przeczytali. Pod koniec swojej kariery został rzecznikiem PZPN-u i rozstawiał po kątach dziennikarzy. Gdy padły zarzuty, że związek macza paluchy w korupcji, odpowiadał: – Dobra, ale czy tu pracują gangsterzy? Wam się wydaje, że wszyscy tu tylko kręcą lody? OK. Afera korupcyjna. Ale gdyby ktoś z PZPN za to odpowiadał, toby go dawno wyprowadzili przy kamerach. Nie w kajdankach, ale w łańcuchach i od razu założyliby czerwony kubrak na łeb. Tu było 15 kontroli. Nie mam dyskomfortu, że pracuję w firmie przestępczej. O wszystkim można powiedzieć, że może być lepiej zarządzane. Polska może być lepiej zarządzana.

Dobraną parę tworzył z Pawłem Zarzeczny – i jakoś kompletnie nas to nie dziwi. Obaj z piekielnie trudnymi charakterami, obaj paskudnie pewni siebie, obaj patrzący na resztę jak na morze przeciętniaków, obaj z alkoholem per „ty”. Gdy jeździli razem na delegacje, to nie sposób było ich zatrzymać. Jeden wysyłał lepszą relację od drugiego, drugi przepijał tego pierwszego. Kapitalną historię o tym duecie sprzedał kiedyś Krzysztof Stanowski:

Wyjazd zagraniczny, mecz kadry, w jakimś kraju na Wschodzie. Paweł w jednym pokoju z Januszem Atlasem. Za chwilę wyjazd na lotnisko i do Polski.

Atlas idzie do łazienki, Paweł mu ładuje szklanki hotelowe do torby.

Atlas wraca, do łazienki idzie Paweł. Atlas – nic nie wiedząc o tych szklankach – ładuje koledze hotelowe radio sporych rozmiarów.

Wraca Paweł, Atlas gdzieś znika. Paweł uważa, że trzeba coś jeszcze dodać do tych szklanek. Dodaje czajnik.

I tak sobie wzajemnie dociążają bagaż.

Na lotnisku kontrola. Każą Atlasowi wyjmować rzeczy z torby. A tam – szklanki, radio… Paweł wyje ze śmiechu, Atlas czerwony ze wstydu.

Ale po chwili kolej Pawła na pokazanie zawartości bagażu. Jak celnik po radiu wyjął obraz ścienny, to Atlas się poryczał.

50. PREJUCE NAKOULMA

Gdy „Prezes” grał jeszcze w Górniku Łęczna, pojechał z zawodnikami i ich rodzinami nad jezioro. Grill, kiełbaska, leżaki, kąpiel w wodzie. Nakoulma siedział jak zwykle wesoły, ale za nic w świecie nie chciał wejść do wody. Koledzy namawiają – on nie wejdzie. Wszyscy w wodzie – Nakoulma siedzi na kocu.

– „Prezes”, ale o co chodzi? – ktoś zapytał.

– No a krokodyle? Podziwiam was, że tak sobie pływacie.

Do Polski trafił w wieku 18 lat i był trochę nieokrzesany. Gotował parówki w czajniku elektrycznym, zamiast na przystanku wyczekiwał autobusu gdziekolwiek, myśląc, że ten – jak w Afryce – wszędzie się zatrzyma. Nakoulma szybko nauczył się polskiego, był duszą towarzystwa, nie dało się go nie lubić. Do legendy przeszły sceny, jak parodiuje Adama Nawałkę (możecie obejrzeć na Foot Trucku) albo gwarę śląskich zawodników. 

Pozostawił po sobie w Polsce nie tylko wspomnienia, ale i dwójkę potomstwa. Do jednego z nich niespecjalnie się przyznawał. Wypierał się, nie chciał płacić alimentów, to na pewno nie on zrobił, to ktoś inny! Kobieta całkiem słusznie nie zamierzała odpuszczać i zaprosiła piłkarza na drogę sądową. „Prezes” wysłał do Łodzi swojego adwokata. Jechał walczyć o interes klienta, ale po wejściu do sądu ujrzał białą kobietę z dzieckiem o ciemnej karnacji. Przyjrzał się – wykapany Nakoulma, nawet usta identyczne. – Sprawa zakończyła się na korytarzu – śmiał się potem.

Do legendy przeszły sagi transferowe z Nakoulmą w roli głównej. Z jednej strony – był bardzo napalony na pieniądze, z drugiej – kompletnie nie mógł się zdecydować. Żył snami o lidze francuskiej, a Adam Nawałka pompował go: – Jesteś mi teraz potrzebny, ale kiedyś będziesz grał w Premier League! Zobaczysz!

Doprowadzało to do furii Artura Jankowskiego, ówczesnego prezesa Górnika. W Zabrzu brakowało wtedy pieniędzy, a „Prezes” wydawał się być najlepszą opcją na szybki zastrzyk gotówki. Jankowski był tak poirytowany kolejnymi humorami swojego piłkarza, że aż wybrał się do Wagadudu, gdzie próbował przekonać ojca Nakoulmy, prezesa tamtejszej federacji piłkarskiej, do transferu.

Piłkarz z Burkina Faso budził zainteresowanie na rynku. Mógł iść do chińskiego Guanghzhou R&S FC za 1,2 mln euro na sezon i bańkę za podpis, ale kręcił nosem. W Birmingham mu podziękowano, gdy nagle zaczął prowadzić rozmowy kontraktowe osobiście. Hitowe były jednak rozmowy z Terekiem Grozny. Piłkarz pojechał wraz z menedżerem do Austrii, gdzie Terek przebywał na zgrupowaniu. Pieniądze się zgadzają, wszystko gra, Nakoulma przechodzi testy medyczne. Nagle się rozmyśla – nie, to jednak nie to, na co liczył. Po rozmowie z trenerem, który otacza go opieką, zmienia zdanie. Pozostało wrócić do Zabrza, rozliczyć się, wracać, podpisać umowę.

Po kilku dniach Nakoulma stawia się w Austrii ponownie. Wszystko w porządku, piłkarz robi sobie nawet zdjęcie w koszulce Tereka, na którym promienieje. Sprawy na ostatniej prostej, gdy przychodzi do podpisu Nakoulma… nagle wstaje od stołu i stwierdza, że jednak nic z tego nie będzie. Czeczeni się zagotowali. – Dobrze, że przyjechaliście do Austrii, a nie do nas, bo mógłby być problem z powrotem – rzucił na odchodne jeden z nich. 

„Prezesa” zapamiętamy też oczywiście z kultowej rozmowy.

– Co zrobisz z tym kogutem?

– Będę go zjadł!

49. WOJCIECH STAWOWY

Przed wywiadem z Wojciechem Stawowym zadzwoniliśmy do kilku jego byłych piłkarzy. Jeden z nich, nazwijmy go Iksiński, jechał z nim jak z furą gnoju, nie pozostawiał suchej nitki. Podczas wywiadu zagajamy, że nie wszyscy piłkarze mają o nim dobrą opinię.

– To są mity, co pan wygaduje! Ze złymi piłkarzami pan rozmawiał. Niech pan zadzwoni do Iksińskiego! Do dzisiaj jest zachwycony! – pieklił się po wywiadzie Stawowy, a nasz dziennikarz przygryzał wargi, by się nie popłakać ze śmiechu.

Z tego wywiadu zapamiętaliśmy też inną scenkę. Siedziba Escoli Varsovia, młodzi adepci idą na trening.

– Zaraz pan zobaczy, jak u nas jest – zagaja Stawowy i gestem nakazuje czekać na rozwój wydarzeń. Budowanie napięcia takie, że spodziewamy się, iż młodzi zaczną za chwilę co najmniej analizować różnice pomiędzy 3-5-2 a 4-4-2, albo nawet recytować hymn Barcelony z pamięci.

Przechodzi kilku piłkarzy: – Dzień dobry, panie trenerze.

– Dzień dobry, dzień dobry – odpowiada Stawowy, po czym rzuca: – I widzi pan?

Przechodzi kolejna grupka: – Dzień dobry, panie trenerze.

– Dzień dobry, dzień dobry.

– Dzień dobry, panie trenerze.

– Dzień dobry, dzień dobry.

Stawowy wyraźnie pęka z dumy. Nie może się nachwalić: – Widzi pan jaka dyscyplina? Jakie zasady? Jak tu wszystko pięknie funkcjonuje?!

Taki jest Stawowy, żyje trochę we własnym świecie. Ma wiedzę, nie można odmówić mu wizji, pomysłu, ale wielu twierdzi, że nie pasuje do realiów. Myśli, że jego drużyny będą grały jak Barcelona, gdziekolwiek pójdzie, widzi od razu bajkową przyszłość. Tak było choćby w Cracovii, która grała atrakcyjny futbol i przed którą stawiał najwyższe cele. Mistrzostwo? Eee tam, mało! Liga Mistrzów! W rozmowie z „Dziennikiem” opowiadał: – Wiem, że będą tacy, którzy się będą z tego śmiać: powiedziałem kiedyś chłopakom w szatni, że czuję, że pierwszą polską drużyna, która po przerwie zagra w fazie grupowej Ligi Mistrzów, będzie Cracovia. Gdzie będzie zatem Cracovia za trzy lata? Być może w Lidze Mistrzów.

Po co tak skromnie – być może nawet ją wygra! Z Dudzicem, a co! Stawowy w Cracovii przeszedł do historii głównie dzięki dziesięcioletniemu kontraktowi, który podpisał. Wspaniałe zaufanie, długofalowa polityka, odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu – pomyślicie?

Po miesiącu kontrakt został rozwiązany. Dziesięcioletni.

Różowe okulary to jeden z naczęściej eksploatowanych przedmiotów Stawowego. O Marcinie Cabaju, o którym „Szamo” pisał, że nie dałby mu do potrzymania psa, wypowiadał się tak: – Cieszę się, że dane mi było być jego trenerem, bo to świetny chłopak, świetny bramkarz, wielkiej klasy profesjonalista. W Cracovii miał swój najlepszy okres. Trafił do reprezentacji Polski, to ważna postać. Także prywatnie jest wspaniałym mężem, ojcem. Wiem o tym, bo znam go od tej strony. Bardzo chciałbym z nim jeszcze pracować, to jedno z moich marzeń. A jak się ma marzenia, to często się one spełniają…

Marzenia o pracy z Cabajem – ambitnie!

Stawowy nijak nie uczy się na błędach, bo schemat z Cracovii powtórzył się, gdy dołączył do rozpadającego się Widzewa. Ostatnie miejsce w tabeli pierwszej ligi, nie ma kasy, piłkarze pouciekali, klimat podupadł, przyszłość klubu niepewna, widmo upadku zagląda w oczy. Co mówi na wejściu Stawowy? On będzie walczył o Ligę Mistrzów! I to za trzy lata!

Rozmowa z widzewtomy.net: – Jeśli utrzymamy Widzew w I lidze, to celem w następnym sezonie będzie bezwzględna walka o awans do ekstraklasy. A jak do niej wrócimy i dane mi będzie dalej w Łodzi pracować, to ja w Widzewie postawię taki cel! Trzy lata daję na to, by zagrać o eliminację Ligi Mistrzów.

Później w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” mówił, by nikt go nie klepał po plecach, gdy już się uda wejść na europejskie salony: – Dziś się wszyscy śmieją z moich planów, ale co zrobią wtedy, gdy jednak się uda? Niech nie przychodzą wtedy poklepać nas po plecach.

N I E C H   N I E   P R Z Y C H O D Z Ą   K L E P A Ć  P O  P L E C A C H. Cudne. Chociaż – zupełnie szczerze, bez szydery – bardzo chętnie zobaczylibyśmy Stawowego na ławce trenerskiej raz jeszcze.

48. EMMANUEL OLISADEBE

Barwna postać, ale głównie ze społecznego punktu widzenia. Pierwszy farbowany lis w historii reprezentacji Polski. Piłkarz, który bardzo pomógł w przełamaniu klątwy Bońka, czyli awansie na duża imprezę po szesnastu latach. Człowiek, który zrobił wiele dla problemu rasizmu w Polsce. Choć oczywiście nieświadomie – przemawiał na boisku.

Ale swoje wycierpieć musiał. Z trybun często padały w jego kierunku obraźliwe słowa, a nawet i przedmioty (banany), które rzucali kibice w Lubinie i Warszawie. Padł wtedy pomysł podania Zagłębia do sądu, ale zaprotestował sam Olisadebe.

Wszyscy wspominają „Emsiego” w identyczny sposób – cichy, spokojny, z dala od uroków życia. Trzymał się na uboczu, sam przyznawał po latach, że w reprezentacji doskwierała mu samotność. Koledzy próbowali go rozruszać, ale nie miał głowy do posiadówek. Radosław Kałużny wspomina w swojej biografii:

Musiał mieć przekonanie, że drużyna traktuje go jak swojego członka. Czasem wiązało się to z przyjęciem norm panujących w naszym kraju. Tu jest Polska i tu się pije – nasz czarnoskóry kolega wiedział o tym. Hołdował tej zasadzie i starał się z całych sił. Dla jego zdrowia nie był to najlepszy pomysł… Brakowało mu zahartowania w pochłanianiu dużych ilości wódki. Nie chciał odstawać od reszty, więc szybko lądował pod stołem. Każda impreza kończyła się tak, że nieśliśmy „Emsiego” jak denata. Po polsku mówił lepiej niż pił.

Pojawił się nagle, nagle też zszedł ze sceny. Z Polską w ostatnich latach łączyła go tylko małżonka, ale kilka lat temu rozwiódł się i na stałe osiadł w Nigerii. Co jakiś czas powracał odwieczny temat przebitych blach „Emsiego”. Do końca nie wiadomo, ile wiosen ma tak naprawdę na liczniku.

Mirosław Skorupski, menedżer, wypowiada się w książce „Afryka Gola”: – Znam osobę, która osobiście przywoziła mu z Nigerii nowe papiery. To piłkarz, który ma za sobą grę w Polsce. Kiedy Olisadebe brał ślub w Warszawie, to do restauracji na Senatorskiej, gdzie odbywała się impreza, przyszła grupa czarnoskórych piłkarzy. Chcieli życzyć swojemu koledze wszystkiego dobrego i razem pobiesiadować. On ich jednak nie wpuścił do środka, tłumacząc to brakiem miejsca. Chłopcy byli wściekli. Wtedy o mało co prawda nie wyszła na jaw. Zawodnicy z Nigerii sami pytali mnie, czy ujawnić dokumenty, czy nie. Powiedziałem im – dajcie spokój, przecież akurat wtedy była na topie. Z tego, co mi wiadomo, stare dokumenty dotyczące wieku piłkarza są jeszcze w Polsce.

Olisadebe znalazł się też w trzydziestce nominowanych do… Złotej Piłki. I to zupełnie na serio – dziennikarze „France Football” mówili, że to forma docenienia za bramki, jakie strzelał dla biało-czerwonych. Co więcej – na Olisadebe ktoś nawet zagłosował! Dwa punkty uzbierane w plebiscycie sprawiły, że znalazł się wyżej niż Rui Costa, Steven Gerrard, Alessandro Del Piero, Ryan Giggs czy Pavel Nedved.

47. STEFAN MAJEWSKI

Piłkarze określali Majewskiego ksywą „Armstrong”. A wzięło się to z tego, że trener na każdą przechwałkę zawodnika musiał odpowiedzieć przebitką. Gdy ktoś mówił, że ma w domu niezłą kolekcję filmów, to Majewski przebijał – ja mam więcej! Gdy ktoś mówił, że jechał autem 200 km/h, to Majewski jechał 220. We własnych opowieściach – najlepszy, najmądrzejszy, wszystkich zna, wszędzie był. Więc na księżycu pewnie też wyprzedził amerykańskich astronautów. Ciekawe, że na talencie Michaela Ballacka się nie poznał i w rezerwach Kaiserslautern sadzał go na ławce.

Ale to nie jest opowieść o tym, jak Majewskiemu nie wyszło na zachodzie. To opowieść o trenerze, który jak mało kto nie potrafił budować relacji z szatnią. Bo bycie dobry szkoleniowcem nie oznacza, że potrafisz rozpisać system 1-4-4-2, że umiesz rozstawić pachołki na treningach, że wiesz o co chodzi w planowaniu mikrocyklu. Oczywiście – to jest ważne, to elementarz zawodu, natomiast jeśli nie ułożysz sobie relacji z szatnią, to szatnia cię zdmuchnie. Zarządzanie grupą ludzi to dziś klucz do efektywnej pracy szefa – i powiedzą to wam w sporcie, w biznesie, wszędzie.

A szatnia miała Majewskiego za mitomana odklejonego od rzeczywistości. Kiedyś zabronił piłkarzom dotykać piłki rękoma na treningu. No, to jeszcze nic dziwnego – czasami nawet trenerzy dzieciaków wprowadzają takie obostrzenia, ale mówimy o trenerze, który pracował z ekstraklasowiczami. Niemniej Majewski z tego systemu robił sobie jaja – choć nieświadomie. W Amice szedł na trening za Tomaszem Dawidowskim. Nagle zawołał:

– DAWID!

I jeb, rzuca w niego piłką. Dawidowski kompletnie zaskoczony, więc złapał. – Ha, kara! – uradował się Majewski.

Jego obsesją była też dieta u piłkarzy. Powiecie – no, naturalne, przecież to profesjonaliści! Problem w tym, że Majewski nie znał umiaru. Albo zdrowego podejścia do diety. Kiedyś na obozie pozwolił piłkarzom na zjedzenie pizzy. Ciężki wyjazd, dużo pracy, ale na koniec okazał serce – uznali piłkarze. Usiedli w knajpie, jedzą pizzę, zapijają coca-colą. Wpada Majewski

– Ha, kara, kara, kara!

– Trenerze, ale przecież trener sam pozwolił…

– No tak, ale coli pić nie pozwoliłem!

Potrafił chwilę przed meczem wykreślić zawodnika ze składu, bo ten… napił się kawy. Tak, kawy. Nie żurku z kiełbasą, nie setki wódki, tylko kawy. W innym meczu Grzegorza Króla zostawił na ławce, bo ten – zdaniem trenera – za dużo zjadł na obiad.

A, właśnie – obiady. Gdy jego zespoły jadły wspólnie, to nikt nie mógł wstać od stołu przed trenerem. Wszyscy zdążyli już zjeść, a Stefan mielił kolejną porcję ziemniaków. Nikogo w ten sposób nie nauczył kindersztuby – raczej po prostu wszystkich w zespole potwornie wkurwiał.

Budowanie relacji z szatnią – część kolejna. Gdy Majewski był zły po przegranych meczach, to zdarzało się, że organizował analizy. Ale nie merytoryczne – że tu zagraliśmy nie tak, tutaj było dobrze, tak nie możemy przesuwać, tutaj mamy braki. Majewski sadzał zawodników przed rzutnikiem i kazał im liczyć dobre podania, złe odbiory, niecelne strzały. Każdy siedział z kajetem i notował. Na koniec zbierał prace – jak w szkole podstawowej – i porównywał. – Panowie, nie zgadzają się celne podania, lecimy od początku.

Kiedyś Majewski zorganizował zespołowi rozbieganie po lesie. Zdrowie miał końskie, bo przecież jako piłkarz słynął właśnie ze znakomitej kondycji i jeszcze zostało mu coś po karierze. Zima, las, bieganie. Cała grupa wraca do szatni, Stefan próbuje rozładować atmosferę: – I co, panowie, czujecie nogi? Nie? No to zaraz poczujecie moje – i zdjął przepocone skarpety.

Na koniec o Majewski perełka z książki „Szamo”, opowiada sam Grzegorz Szamotulski:

Do szatni – mówimy o treningu dzień później – wróciłem jako ostatni, ponieważ dłużej zostałem na odnowie biologicznej. Kiedy wszedłem i zobaczyłem trenera mającego pretensje do chłopaków, coś we mnie pękło. Wielokrotnie w karierze zachowywałem się jak cham, jak wariat, ale wtedy wzniosłem się na wyżyny. Przez kilkadziesiąt minut obrażałem Majewskiego, zdążyłem się w trakcie tej przemowy ze dwa razy popłakać i dwa razy opanować.

Było i merytorycznie, i bardzo niemerytorycznie, wręcz prostacko, gdy mówiłem: – Pierdolisz nam ciągle o tej diecie, a zobacz, jak wyglądają twoje córki. Jak jebane brukselki! W czasie tych kilkudziesięciu minut użyłem wszystkich obelg, jakie znałem. Nazwałem Majewskiego chujem, kurwą, jego asystenta pierdolonym grubasem. Każdy epitet, jaki znajdziecie w głowie, padł w trakcie tej rozmowy. – Nienawidzimy cię. Codziennie patrzymy na ciebie z odrazą. Nie pomagasz nam w niczym, przeszkadzasz. Mamy po dziurki w nosie twoich niestworzonych opowieści, pierdolimy twoje przesądy. Taktykę ustalamy sami, bo ta twoja to gówno. Jesteś w naszych oczach zerem. Czy ty myślisz, że ktoś ma dla ciebie szacunek? – pytałem. A skoro już zapytałem…

Odwróciłem się w stronę ściany, gdzie z rozdziawionymi gębami siedzieli zawodnicy. – Szanujesz trenera? – spytałem pierwszego i od razu pomyślałem, że to wielki błąd. Bo jako pierwszy siedział młody chłopak, Marcin Tarnowski. Gdybym zaczął od Tomka Dawidowskiego, byłoby to mądre, strategiczne posunięcie, bo wiem, że by mnie poparł i rozpoczął efekt kuli śnieżnej. Jednak ku mojemu zaskoczeniu Tarnowski – nastolatek – wstał i oznajmił: – Ja trenera nie szanuję. Kolejno odzywali się następni zawodnicy i mówili to samo: – Nie szanujemy.

Majewski po raz pierwszy zorientował się, że nie tyle ma przeciwko sobie całą drużynę, ile wszyscy piłkarze zioną do niego nienawiścią. Ja tylko byłem tym, który zareagował najbardziej impulsywnie i przerwał tę zmowę milczenia. W pewnym momencie wszedł do szatni asystent, Leszek Ćmikiewicz, którego jeszcze przed drzwiami próbował zatrzymać zdruzgotany tą sceną „Czyżyk”, mówiąc: – Już za późno Leszek, za późno… Ćmikiewicz jednak wszedł, co było jego wielkim błędem. Mnie nie dało się opanować, nie zważałem na konsekwencje. – A ty, grubasie pierdolony, co tu robisz? – spytałem ostro. On stanął jak zamurowany i nie odezwał się ani słowem. To było wielkie przedstawienie.

Majewski w sposób żałosny próbował je przerywać, mówiąc proszącym tonem, że spieszy się na pociąg, ale usadziłem go na miejscu: – Siedź, kurwa, dam ci na taksówkę. Jeszcze nie skończyłem! Kiedy już wypowiedziałem wszystkie znane mi przekleństwa, kiedy obraziłem Majewskiego na wszystkie możliwe sposoby, wstał Paweł Kryszałowicz, którego Stefan postrzegał jako „swojego” człowieka. „Kryszał”, postać we Wronkach o niebagatelnym znaczeniu, mówił krótko: – Trenerze, chciałem tylko powiedzieć, że wszystko – co do słowa – co powiedział „Szamo”, jest głosem całej drużyny. On jest kapitanem i mówił w naszym imieniu. Mam nadzieję, że ta rozmowa nie wyjdzie poza szatnię. – Nie… Nie… Nie wyjdzie – wydukał wstrząśnięty Majewski. – I że „Szamo” nie poniesie żadnych konsekwencji, ponieważ mówił to w imieniu zespołu – kontynuował Paweł. – Nie… Nie… Nie poniesie.

Oczywiście nie było to możliwe. Choć Majewski dał słowo, że sprawa nie wyjdzie poza szatnię i włos mi z głowy nie spadnie (wtedy jeszcze kilka miałem), było jasne, że to moje ostatnie show we Wronkach.

46. GRZEGORZ PIECHNA

Prosty chłop z Opoczna. Nie do końca wiadomo, czy to on jest polskim Jamie Vardy’m, czy Vardy angielskim Piechną. Robił króla strzelców wszędzie, od okręgówki do Ekstraklasy, dostał powołanie do kadry, strzelił w niej gola, wyjechał za grube pieniądze na wschód i… przepadł. Do dziś nie wiadomo, czy do momentu wyjazdu miał takiego farta, czy po wyjeździe miał takiego pecha.

Gdy był najlepszym strzelcem Ekstraklasy, zdarzało mu się wrócić w dniu wolnym w rodzinne strony i rozwozić węgiel. Wielokrotnie powtarzał, że żadna praca mu nie straszna. Zanim dotarł na poziom Ekstraklasy – pierwszy zawodowy kontrakt w w wieku 27 lat – pracował w masarni. W ten sposób dorobił się ksywy „Kiełbasa”, a w Bukowcu do dziś można kupić wyroby na jego cześć. Po karierze wrócił – a jakże – do rozwożenia węgla. W Torpedo Moskwa zarobił setki tysięcy, ale jeszcze niedawno opowiadał, że kasy nie rusza, żyje za to, co zarobi.

W niedzielę ładujesz dwie brameczki w lidze, a w poniedziałek rozwozisz węgiel po okolicznych wiochach – no oryginał pierwszej wody. Wielu traktowało go tylko jako ciekawostkę. Gdy strzelił dla reprezentacji jedynego gola, koledzy śmiali się: – Możesz już kończyć, wszystko osiągnąłeś! Ryszard Wieczorek z kolei bez skrępowania mówił, że od Piechny to tak w zasadzie piłka się odbija.

Piechna to świat prostych prawd i prostych zasad. W jednym z naszych cyklów zapytaliśmy go kiedyś o najcenniejszą pamiątkę z czasów kariery piłkarskiej.

– Pralka – odpowiedział jak gdyby nigdy nic. – Do tej pory się przydaje.

W Torpedo zarabiał wielką kasę, ale na treningi dojeżdżał metrem. Nie sprawił sobie w Moskwie samochodu, bo i po co, skoro na trening miał tylko trzy przystanki? O wychodzeniu na miasto mówił, że tego nie robi, bo samemu strach, a w Moskwie mogą przecież strzelać na ulicach w biały dzień. W Rosji Piechna prezentował się tak mizernie, że aż w klubie zupełnie na serio podejrzewano go o przebite blachy. Ktoś w Torpedo wytropił nawet, że podobno miał kiedyś wytatuowaną prawdziwą datę urodzenia, ale w międzyczasie usunął tatuaż.

Zdegustowany „Kiełbasa” wzruszył tylko ramionami: – Panowie, kurwa, bądźmy poważni.

Jak wrak prezentował się także po powrocie do Polski, a Polonia nie chcąc wypłacać mu kontraktu, założyła przeciwko niemu dwie sprawy w sądzie, jedną z nich o rasistowskie wyzwisko w stronę Marcellinusa Obema. Koledzy zeznali, że do niczego takiego nie doszło, a Piechna rozumował na swoją chłopską logikę: – On niczego po polsku nie łapał, a „czarną małpę” by zrozumiał?

W tej, a może i w innej sprawie (o obrażenie prezesa Jerzego Klockowskiego) zeznawał Jan Karaś, pracownik klubu. Piechna wspomina z dumą: – Obiecali mu, że jak zezna przeciwko mnie, to w Polonii długo popracuje. Więc jak już zeznał, to wywalili go po miesiącu!

W czasach „piechomanii” telefon dzwonił tak często, że małżonka zakazała mu go odbierać. Mówiła o nim, że zje wszystko co jest na stole, a Artur Jędrzejczyk wspomina, że zabalowanie dwa dni przed meczem w niczym mu nie przeszkadzało. Mógł reklamować majonez kielecki, istniał także temat udziału w teledysku… Mandaryny.

Wielki świat Piechny nigdy nie wciągnął. On miał swoje priorytety. Jeszcze niższe ligi, Piechna pyta trenera, czy może nie przychodzić na mecz, bo kolega ma wesele. Ten nie chce się zgodzić, nie ma mowy, grasz, Grzesiek. Piechna zaproponował układ:

– Trenerze, a jak strzelę dwie w pierwszej połowie to mogę jechać?

– Jak dwie to możesz.

No i Piechna załadował doppelpacka, wsiadł w furę i pognał na wesele. Niepodrabialny. Ale o bezbarwnej postaci nigdy nie powstałaby piosenka śpiewana przez kolegów z drużyny. 

45. ZYGMUNT DĄBROWSKI 

„Koszula rozchełstana, piwo, faja.

– Gdzie do pana prezesa?

– To ja jestem.”

Sam o sobie mówi „szejk z Nowego Miasta Lubawskiego”, był właścicielem klubu Finishparkiet. To samo w sobie już brzmi komicznie.

Typowy tyran-dyktator, który myśli, że w swoim klubie może wszystko. Jego udziałem są dwa klasyki gatunku – udział w aferze korupcyjnej, a później odkupienie licencji dla własnego klubu. Jest to postać słynąca z niecodziennych sposobów na motywowanie „swoich” piłkarzy.

Na przykład w nocnych telefonach do zawodników: – Wypierdalam cię, już tu nie grasz!

Albo do trenera, by rano zapomnieć o sprawie: – Jesteś nikim, już tu nie pracujesz.

Do żon piłkarzy: – Co te dziwki tutaj robią?

Pan Zygmunt popić lubi, mniej więcej tak co trzy dni, a gdy popije – zaczynają się telefony. Drink towarzyszył mu także podczas meczów, przed meczami, po meczach, do tego stopnia, że z miejskiego stadionu musi wynosić go ochrona. Potrafił np. pędzić do szatni z zamiarem nazwymyślania zawodników i przewrócić się na piłce. Samemu natomiast nie daje piłkarzom pensji przed meczem „bo przepiją”.

Potrafił wysłać piłkarzy na szkolne boisko, na którym pełno szkieł czy pozostałości po grillach, mając trzy płyty do dyspozycji (bo zniszczą). Potrafił zadzwonić do kierowcy autokaru wiozącego piłkarzy z prośbą o zatrzymanie pojazdu, bo trener nie odbiera telefonu, a prezes chce go zjechać. Potrafił po awansie opierdzielić zawodnika tak, że ten się popłakał. Potrafił płacić pracownikom swojej firmy po pięćdziesiąt złotych, by przychodzili na mecz śpiewać „Finishparkiet”. Potrafił ruszyć na świętujących kibiców i jechać ich za to, że śpiewają „Drwęca”.

Śmieszno-straszny jest to obraz właściciela klubu, który rzucił swego czasu wyzwanie Widzewowi i mógłby kojarzyć się z bardzo pozytywną historią. Historia, jak zresztą wszystkie wymienione, ze świetnego tekstu Leszka Milewskiego:

Przed Widzewem trener wchodzi do szatni z dwoma kartkami. Na jednej skład jego, na drugiej skład ustalony przez prezesa.

– Panowie, jak myślicie, którym składem zagramy?

A wtedy do szatni wpada Zygmunt.

– Nie pierdol, gramy moim składem.

– To po co ja tu jestem?

– Po to, żebyś papier dał, ja ustalam skład.

44. TOMASZ ŁAPIŃSKI

Oryginał. Palił przez całą karierę, rzucił, gdy skończył grać. Umysłowo waga ciężka. Człowiek szerokich horyzontów.

Mówisz Łapiński, myślisz… niespełniona kariera. Łapiński nigdy nie zagrał w lepszej lidze, ale głównie dlatego, że każde zainteresowanie z automatu odrzucał. Zawsze miał fobie latania samolotem. A po burzliwym powrocie z Chile wsiadł na pokład maszyny tylko dwa razy w swoim życiu – gdy kadra grała na Wembley, a potem od razu w Chorzowie ze Szwecją. Samolot był jedyną możliwością.

Gdy nie musiał, wolał jechać autem, nawet jeśli miał się tłuc przez pół Europy. Tak było choćby w Widzewie, gdy ten grał mecz z Liteksem Łowecz. „Łapa” wpakował się w Mercedesa Vito, jechał do Bułgarii 1,5 dnia, nocował gdzieś na Węgrzech. Na miejscu był tak padnięty, że nawet nie wchodził na trening, od razu na mecz. A potem rzecz jasna powrót.

Co wydarzyło się w samolocie z Chile, skąd wracała reprezentacja? Świadkowie wspominają to jako dantejskie sceny. Maszyna zaczęła pikować, spadła z wysokości o kilometr. Ludzie uderzali głowami o półki, napoje latały po całym samolocie, panikowała nawet obsługa. Gdy ustabilizowano lot, większość pasażerów ze stresu zwyczajnie się nawaliła.

W „Łapie” został uraz, sam mówił, że nie wyobraża sobie funkcjonowania w lidze, w której co dwa tygodnie musi lecieć na mecz. Dziś został przy piłce, głównie w roli eksperta, w czym świetnie się sprawdza. A to ciekawe o tyle, że dziennikarze nigdy za nim nie przepadali. Rzucał odpowiedzi na odwal się, miał łatkę mruka. Udzielał mniej więcej takich wywiadów. „Twoja opinia o alkoholu i papierosach”. „Tak, moja”. 

Wachlarz jego zainteresowań jest szeroki, zwłaszcza jak na środowisko, w którym funkcjonuje. Książka? Nie tyle nałogowo czyta, co także pisze, niedawno wyszła jego powieść „Szmata”, do tego pisze wiersze. Film? Nie tyle ogląda, co także robi, na koniec szkoły filmowej zaprezentował etiudę „Sąd”. A do tego wszystkiego jara się jeszcze fotografią.

Anegdota? Łapiński nie jest osobą, o której krąży tysiąc historii. Koledzy z boiska wspominają jego zamiłowanie do papierosów. Trener Smuda pozwalał wszystkim na puszczenie dymka, ale tylko „Łapa” się na to decydował. Także w autokarze jadącym na mecz – szedł na czoło pojazdu, siadał koło kierowcy i kopcił na oczach szkoleniowca. Jak pisaliśmy – rzucił, gdy skończył grać.

43. KRZYSZTOF DMOSZYŃSKI

Charakterystyczny wąs, ksywka „Biała Mewa”, zdolność do załatwienia absolutnie wszystkiego, nazwisko skrócone o kilka liter wskutek afery korupcyjnej. Tak, jeśli chcemy wyobrazić sobie typowego działacza piłkarskiego przełomu wieków, Krzysztof Dmoszyński pasuje idealnie.

Zawód-działacz. Prezesował Polonii Warszawa, Wiśle Płock i Górnikowi Łęczna, doradzał w Legii, Lechii czy Pogoni, był dyrektorem reprezentacji, stał za tworem Lechia/Olimpia. Z czego słynął? Z kreatywności. Tu załatwi, tam zagada, a w międzyczasie wymyśli, jak obejść przepisy. Inteligentny, ale i wykształcony – wyróżniał się ukończeniem studiów prawniczych. Oraz nieoczywistymi kontaktami – gdy Hubertowi Kostce buchnął ktoś eleganckie BMW, znalazło się za pół godziny. Z kwiatami w ramach przeprosin.

No dobra, co mamy na myśli pisząc, że działał kreatywnie? Historia ściągnięcia do Legii Cezarego Kucharskiego, o której czytamy w „Piłce Nożnej”. Kucharski grał w szwajcarskim FC Aarau, a na stole leżała oferta ze Sportingu Lizbona opiewająca na milion marek. Dmoszyński próbował wypożyczyć piłkarza, ale samo wypożyczenie nie wchodziło w ogóle w grę. Zaproponował rozwiązanie – jeśli Legia awansuje do fazy grupowej Ligi Mistrzów, wykupi Kucharskiego za 1,2 miliona, a w międzyczasie Kucharski przyjdzie na trzy miesiące za darmo. W Legii strzeliły szampany – i tak nikt specjalnie nie wierzył w wyeliminowanie IFK Goteborg, dobry piłkarz przyjechał na trzy miesiące za friko.

Problem pojawił się w momencie, gdy… Szwedzi zostali wyeliminowani. – Kurwa, coś ty znów narobił człowieku, skąd ja takie pieniądze wezmę – pieklił się wykładający kasę na Legię Janusz Romanowski. I tu zadziałał Dmoszyński. Puścił do prasy plotkę, że Sporting wykupuje Kucharskiego za dwa miliony marek. Gdy ktoś pytał o szanse na zatrzymanie zawodnika, odpowiadał w stylu: – No ale jak, za co?! Telefony się rozdzwaniały, w końcu znalazł się chętny na opłacenie piłkarza, jeśli kwota odstępnego będzie mniejsza. W takich okolicznościach „zbicie” ceny uznano za wielki sukces prowadzącego rozmowy działacza.

Dbać potrafił także o własny portfel. Historia z książki „Szamo”: „Dmo” – zwany też „Białą mewą” – oddawał chłopom za bilety lotnicze. Przyszedł pierwszy: zwrot wynosił 4120 złotych. – Wiesz co, dam ci cztery tysiące, końcówki nie mam. – W porządku, kierowniku. Przy drugim historia się powtórzyła. Wieczorem chłopaki podsumowali, że na jednym takim „rozliczeniu” Dmoszyński zainkasował jakieś trzy tysiące.

W Płocku tak masowo odstawiał do rezerw, że śmiano się, iż druga drużyna wygląda lepiej niż pierwsza – można było zobaczyć w niej Jerzego Podbrożniego, Radosława Sobolewskiego, Grzegorza Bonka, Piotra Mosóra. Zdarzyło mu się rozmawiać z wściekłymi ludźmi z miasta, gdy Wahan Geworgian narobił długów w kasynie. To „Dmo” także… odsunął Pawła Zarzecznego od komentowania w C+.

Mecz Górnika Łęczna z Wisłą Płock, wieje nudą aż do Sopotu. Komentujący mecz z Edwardem Durdą „Pawka” wpada na antenie na pomysł: –  Ej, spróbujmy to skomentować jakby grał Manchester United z Realem! Gol! Podanie! Co za rajd! Fenomenalnie! Bosko!

To duet, który potrafił ubarwić najgorszy mecz, a więc możecie się domyślić, jaka zaczęła się jazda. Po kilku dniach Dmoszyński wysłał do stacji protest. Kluby z Płocka i Łęcznej nie życzyły sobie już więcej Pawła Zarzecznego na wizji. Zarzeczny został odsunięty, jego pensję mocno obcięto, a mecz… Być może się domyśliliście – po latach wyszło, że był sprzedany.

Ostatnia anegdota, którą Dmoszyński opowiadał w „Piłce Nożnej”. Na zgrupowanie w Bangkoku Janusz Wójcik powołał dwóch bramkarzy. Jeden z nich doznał kontuzji. Powstało ryzyko: co, jeśli rywale się zorientują? Co, jeśli celowo doprowadzą do kontuzji bramkarza, by biało-czerwoni zostali z niczym?

Sztab dywagował, a Dmoszyński z grobową miną zaproponował, by za bramkarza przebrał się jeden z nich. Na przykład 54-letni Zbigniew Pocialik, w przeszłości stał na bramce.

– Pójdziemy zaraz do fryzjera, farbą pokryje ci siwe włosy, nikt się nie zorientuje – nakręcał Pocialika, który cały zbladł. Mecz reprezentacji, a on, 54-latek, miałby siedzieć na ławce? Wejść w przypadku urazu?!

– A żebyś groźnie wyglądał, zrobimy ci tatuaż na twarzy, przestraszą się – podkręcał Dmoszyński.

Pocialik finalnie się jednak wyratował.

42. MICHAŁ LISTKIEWICZ

Wielu ludzi w polskiej piłce znamy, ale człowieka z taką kulturą osobistą ze świecą szukać. Ostatnio zadzwoniliśmy do pana Michała, żeby porozmawiać o tym, jak piłkarze obrażają się na boisku. Skończyło się na półgodzinnej tyradzie na temat schamienia społeczeństwa, bluzgania przez młodzież i braku kultury w internecie.

Był piłkarzem, ale w futbolu mu nie wyszło. Między innymi przez to, że pewnego razu przestrzelił rzut karny nie tylko nad bramką, ale i nad piłkołapami. Trener wysłał go na piłkę ręczną. Później studiował hungarystykę (nie chciał iść do wojska, miał kolegę z Węgier – padło akurat na taki kierunek), był dziennikarzem sportowym, ale największą karierę zrobił jako sędzia. Prawdopodobnie jedyny Polak na świecie, któremu Maradona skopał drzwi – konkretnie po finale mundialu, który Argentyńczycy przegrali i nie mogli się pogodzić z porażką.

U Kazimierza Górskiego był kamerdynerem, ze Zbigniewem Bońkiem grał w koszykówkę, Arsene’a Wengera woził po Polsce i Ukrainie w trakcie Euro 2012. Obok prezesa PZPN ma pewnie najzasobniejszą książkę kontaktów ze wszystkich ludzi polskiej piłki. Niesamowity anegdociarz, ma historię na każdy temat. Choć nam z Listkiewiczem najbardziej kojarzy się opowieść z meczu Niemiec ze Związkiem Radzieckim. Jeden z piłkarzy ZSRR rzucił do „Listka”, że jest chujem. Arbiter zatrzymał grę, zawołał do siebie gagatka i pyta:

– Kto chuj? Ja czy ty? – i sięga dłonią do kieszonki, gdzie trzyma się czerwoną kartkę.

– Panie sędzio, ja chuj – odparł zawodnik.

I sprawa załatwiona.

Jednego z polskich piłkarzy sprzed lat zapytał kiedyś jak to się dzieje, że ten zawodnik taki krępawy, taki nie za szybki, a jednak zawsze potrafi uciec rywalowi. Nawet jeśli biegł za nim jakiś świetny sprinter, to tenże piłkarz potrafił utrzymać go za plecami.

– No bo, panie Michale, jak pan nie patrzył, to ja ich zawsze tak, cyk, za jajca…

Na Juventusie kiedyś zapukał mu do drzwi Zinedine Zidane.

– Dzień dobry, o, pan delegat. Mogę tu zapalić? Wszędzie gonią, kary co chwilę, a tu chyba mogę?

– A pal sobie.

Listkiewicza trudno jest wkurzyć. Nie obraża się, nie stroi fochów. Swój honor ma, ale pierdołami się nie przejmuje. Kiedyś „Przegląd Sportowy” opublikował zdjęcie, jak „Listek” dłubie w nosie – do tego jakiś szyderczy podpis. Następnego dnia do redakcji dzwoni bohater zdjęcia. Wszyscy myśleli, że się wkurzy, że obrazi, że będzie się sądził. A pan Michał powiedział tylko: – Serdecznie wam dziękuję. Żona dziesięć lat mnie próbuje oduczyć tego dłubania, a wy to załatwiliście jednym zdjęciem!

Kiedyś jechał na lotnisko ze Zdzisławem Kręciną i Adamem Olkowiczem. Obok w samochodzie jeszcze Tomasz Kot – bardzo dobry polski aktor. Kot przysłuchiwał się rozmowom, a cała trójka zachowywała się… no, powiedzmy, że głośno. Później Kot w wywiadzie u Krzysztofa Stanowskiego mówił, że piłkę lubi, że ogląda, ale jechał raz z taką trójką i go trochę to zniesmaczyło. Listkiewicz wywiad przeczytał i zadzwonił do „Stana”: – Panie redaktorze, sto procent prawdy, jest mi bardzo wstyd i bardzo chciałbym Kota przeprosić, że tak się stało. Pomoże pan?

W 2006 roku po meczu Polski z Ekwadorem Listkiewicz spotkał na trybunie Kazimierza Marcinkiewicza. Ówczesny premier po porażce 0:2 miał kwaśną minę, a Listkiewicz zaproponował, by może zszedł do szatni i podziękował za walkę, bo reprezentanci robili co mogli.

Nie. Idź ich opierdol! – rzucił premier.

Aha! Teraz to niech pan sam ich opierdoli! – odpowiedział Listkiewicz. Chodziło też o to, że Marcinkiewicz lubił pokazać się przy kadrze, gdy były wyniki, ale po porażce już mu głupio było stawać przy przegranych.

Sam o sobie mówi, że piłkarzom dawał pograć, ale i lubił, gdy rozwiązywali problemy między sobą. Gdy kartek nie musiał dawać, to nie dawał. Ale Piotrowi Jegorowi musiał – wyrzucił go z boiska. Ten się wściekł: – O ty chuju, jak już mi dałeś czerwoną, to się nasłuchasz! – zagrzmiał.

I leciał. 30 sekund bluzgów. „Listek” pyta:

– Już?

– Nie, kurwa, słuchaj dalej!

Twoja matka to, twoja żona tamto. – Tak jak normalnie załącznik do sprawozdania ma jedną stronę, tak Piotrkowi spisałem wszystkie inwektywy pod moim adresem i wyszło tych stron osiem.

41. GRZEGORZ KRÓL

Jedni twierdzą, że Król przegrał w kasynie równowartość kilku samochodów. Inni, że „Królik” przehulał kilka mieszkań. Choć jak tak słuchamy historii o nim, to przypuszczamy, że i blok mieszkalny dałoby się za to kupić. Prawdopodobnie jedyny piłkarz, który w kasynie przegrał swój transfer. I to nie metaforycznie, ale dosłownie. Chciał go Lech Poznań, ale miał ważny kontrakt w Jaworznie. Pojechał zatem do drugoligowca, szybko dopiął sprawę (słowami „nie będę już u was grał, wieśniaki”), pozostało tylko załatwić sprawę w PZPN-ie. Sytuacja była prosta – Lech daje dziesięć koła, drugie dziesięć tysięcy dokłada Król z własnej kieszeni, wykupuje się z obecnej drużyny i jako wolny zawodnik podpisuje umowę z Kolejorzem. Proste?

No, nie do końca.

Król wysiadł na Centralnym w Warszawie, skoczył do kasyna, został tam na trzy dni. Przegrał wszystko. Wychodził w ciągu dnia tylko na dwie przerwy – w nocy, gdy sprzątano lokal, oraz na kebaba zaraz obok kasyna. Do Lecha oczywiście nie trafił, wyłączył telefon na kilka dni, zapadł się pod ziemię.

Problemy z hazardem zapijał alkoholem. Problemy z alkoholem zagrywał przy stole z białą kulką. Kiedyś na prośbę mamy zaszył się. Dla niekumatych – alkoholikom wszywa się w tyłek lek, który w spotkaniu z alkoholem reaguje na różne sposoby. Jedni rzygają, inni mają bombę po jednym piwie, inni jeszcze stany depresyjne. Zależy od leku i organizmu. Król z wszywką grał przez moment w Amic. Sęk w tym, że nikomu o zaszyciu nie powiedział i przy jednym z wślizgów szwy na tyłku pękły. Spodenki zakrwawione, ból paskudny. – Musiałem o coś na murawie zaczepić – tłumaczył się przed kolegami. Oczywiście wszywka nic nie dała – chlał dalej.

W Amice kiedyś zasiedzieli się w klubie przed wyjazdem do Jaworzna. Wraz z paroma kolegami siedział przy stole, trener zaordynował „panowie, za pięć minut odjazd”. Król i kilku innych wzruszyło ramionami, kończą kawusie. Nagle autobus ruszą. W grupie konsternacja – biegniemy, nie biegniemy? Podnoszą się z krzeseł, a autobus po przejechaniu kilkuset metrów hamuje. Spóźnialscy pakują się do autobusu i odpalają na cały regulator: – I co, kurwa, obsraliście się? Bez nas byście przegrali w jebanym Wodzisławiu!

Zagraniczne zgrupowanie Amiki. Koniec treningu, Król leży obok boiska na plecach, piłka podłożona pod głową, przytrzymują ją rękoma. Trenerem był akurat Stefan Majewski, który zakazywał dotykania piłki rękami. – Kara, kara! – krzyczy Jurji Szatałow, wówczas asystent trenera. A Król na to: – Ja już jestem po treningu.

Szatałowa to nie przekonało i obstawał przy stanowisku, że Król musi zapłacić regulaminową dychę. No to „Królik” się zirytował. Wstał, włączył tryb Michael Jordan, zaczął kozłować tą piłką jak szalony. – Podlicz mi tylko ile płacę – rzucił tylko i poszedł do szatni.

Amica, odprawa przedmeczowa.

Trener: – Grzesiu, musisz dzisiaj dużo kiwać. Tego od ciebie oczekuje. Jasne?

– Jasne. Tylko jedna uwaga.

– Tak?

– Ja jeszcze nigdy w życiu nikogo nie okiwałem.

Polonia, ważenie piłkarzy przed jednym z treningów. Król wchodzi na wagę, a tak prawie dziewięć dych. Dariusz Kubicki załamał ręce, ale uznał, że trzeba nad „Królikiem” popracować. Problem w tym, że Król zawsze był trochę za gruby, a na tym etapie kariery miał już w dupie obowiązki. Kiełbasa, piwo, kebab. Piwo, kebab, kiełbasa. Dodatkowe treningi, bieganie? O tym za chwilę. Ale zasadniczo w tamtej Polonii schudnąć mu się nie chciało, a Kubicki naciskał: – Grzesiu, pociągniesz nam zespół, tylko się spręż!

Król wpadł zatem na wspaniały pomysł. Waga w szatni była ustawiona obok parapetu. Tydzień później wszedł na wagę, podparł się palcem o parapet, na liczniku o kilogram mniej. Kubicki zachwycony: – Grzesiu, dobry kierunek, oby tak dalej!

Tydzień później kolejne ważenie. Król dociska palec mocniej, licznik leci jeszcze niżej. Kubickiemu aż wychodzą rumieńce. Dwa tygodnie później, waga znów pokazuje, że piłkarz chudnie. Kubicki klepie go po plecach, choć bebzol piłkarza ani drgnie.

Po miesiącu Król wchodzi do szatni na ważenie i nagle zamiera. Waga nie stoi przy parapecie, a na samiuśkim środku pomieszczenia. O nic nie może się oprzeć. Wchodzi na wagę i wychodzi, że od czasu rozpoczęcia treningów z Kubickim (biegali razem dookoła boiska) przytył kilka deko. Trener załamał ręce.

W szatni żartowali, że Król straci na wadze dopiero wtedy, gdy kupi ją za sto, a sprzeda za pięćdziesiąt. W Amicę piłkarze na czas urlopów dostali sport-testery. Każdy trening był monitorowany i odnotowywany w urządzeniu – takie Endomondo paręnaście lat temu. Pierwsze spotkanie w klubie po przerwie, każdy zdaje sprzęt. Jeden piłkarz oddaje – osiem treningów. Inny, wybiegany, dziesięć. Król oddaje sport-tester, a tam dwanaście treningów biegowych. Nikt nie wierzy, Król idzie w zaparte – biegałem, odpierdolcie się. Wreszcie przyznaje się: – Dobra, kurwa. Dawałem bratu, biegał, a za każdy trening dawałem mu pięć dych.

GKS Bełchatów, Król wygląda jak karykatura piłkarza. Brzuch wylewa mu się spod koszulki, waży spokojnie ponad dziewięć dych. Spodenki dostał w największym możliwych rozmiarze, ale nawet nie musiał ich wiązać. Gdy pytają go o numer na koszulce, pyta o pierwszy wolny. – Dziewiętnaście? To tyle sztuk zapakuje w tym sezonie! – deklaruje. Wszyscy polewka, przecież ten schab nie strzelić pięciu.

Pewnego dnia wszedł do szatni i zapytał:

– Dobra, debile, z kim dzisiaj gramy?

– Z Widzewem – słyszy.

– To se dzisiaj dwa strzelę.

Wchodził na boisko i strzelał. Niestety dla Króla – blisko Bełchatowa leży Łódź. A w Łodzi są kasyna. A w kasynach wypłata do przegrania.

Sam szacuje, że w trakcie kariery przegrał trzy miliony złotych. Wielu kolegów nie chce go widzieć na oczy. Ci naiwni chętnie by go spotkali – choćby po to, by oddał pożyczoną kasę.

40. JACEK GMOCH

Jacek Gmoch, he, he, he, nigdy nie traci dobrego humoru. Na każde pytanie ma uniwersalną odpowiedź. Kadra Brzęczka? He, he, he. Forma Lewandowskiego? He, he, he. Stan polskiej piłki? He, he, he.

Najwybitniejszy trener spośród tych, którzy przemawiają z mazakiem w ręku. Jego szalony flamaster to odpowiedź na najbardziej ekspresyjne nurty sztuki nowoczesnej. Cóż to były za analizy, ile można było wyciągnąć z nich perełek. I ciach kreska, ciach kółeczko, i he, he, he, ciach strzałka, cofnij no tam panie tę akcję, he, he, he. Włączcie swoim młodym pociechom Painta, a i tak zapewne nie dadzą rady zrobić tak efektownym bohomazów, jakie Gmoch robił w telewizji. He, he, he.

Gmoch po zakończeniu kariery trenerskiej przypomina o sobie głównie podczas dużych imprez, gdy telewizje chętnie zapraszają go do studia. Budzi raczej ogólną sympatię widza, zwłaszcza w momentach, gdy np. potwierdza, że mimo wieku z jurnością wszystko w porządku.

Albo gdy mówi o en-bi-aj, en-bi,ej, ef-bi-ej, he, he, he.

Słuchając pana Jacka, można się dowiedzieć, że „drużyna musi mieć dobry spiryt”, „najlepsze uderzenie głową jest z dwóch nóg” albo zespół ma „bessę to znaczy hossę, to znaczy bessę”. I jeszcze, że he, he, he. Pan Jacek zawsze jest wesoły, zawsze się zaśmieje, problemów w życiu zdaje się nie mieć. I to bardzo fajna postawa życiowa, choć… ma ona swój niecodzienny urok. Ostatnie dni Kazimierza Górskiego. Pod szpitalem telewizje, przyjaciele się przewijają, także i Gmoch wychodzi ze szpitala.

– Panie Jacku, jak wygląda sytuacja? – pyta jeden z dziennikarzy.

– Bardzo dobrze. Napije się zupy i mu przejdzie!

Jego kariera trenerska potoczyła się w nieoczywisty sposób. Na mundialu rady nie dał, ale prowadził Panathinaikos, Olympiakos, zdobywał mistrzostwa Grecji, dochodził do półfinału Pucharu Mistrzów. W Grecji szanują go do tego stopnia, że powierzono mu Panathinaikos nawet w 2010 roku. Wprawdzie tylko na jeden mecz, ale jednak – Gmoch był wtedy od lat poza zawodem. Niewiele brakło, by poprowadził „Koniczynki” w… Lidze Mistrzów. I to przeciwko samej Barcelonie. Gmoch kontra Guardiola – to byłoby bezbłędne starcie tytanów.

Entuzjazmu nie podzielali chyba sami piłkarze. Perełką jest wywiad z Gilberto Silvą (Gmoch prowadził wtedy także m. in. Djibrila Cisse czy Luisa Garcię), który nie bardzo potrafił skojarzyć, o kim jest mowa.

– Jestem z Polski i chciałem zapytać o trenera, Jacka Gmocha.
– O kogo?
– Jacek Gmoch, ten trener, który prowadził was w jednym meczu z Iraklisem.
– Aaa…

W dawnych latach Gmoch wpadał na niekonwencjonalne rozwiązania. Przed mundialem w Argentynie „Szczęka” chciał dodać linii defensywnej odwagi, więc wysłał obrońców na… obóz. I to taki dosłowny – spali przez cztery dni pod namiotami na boisku w Rembertowie, Gmoch zorganizował im także udawany napad. W tych warunkach u obrońców miała obudzić się dusza lwa. Piłkarzom chyba niespecjalnie się to podobało, zwłaszcza, że reszta drużyny spała w wygodnym hotelu. – Panowie, kurwa, weźcie mnie stąd, ja chcę się wieczorem piwa napić – narzekał Jerzy Gorgoń.

Gmoch nie potrafił przegrywać i zawsze miał wielkie mniemanie o sobie. Nieprzypadkowo nadał swojej biografii tytuł „Najlepszy trener świata”. Pisze w niej choćby o biznesach, jakie miał robić z Rolling Stonesami, ale to dla niego tak nieistotna sprawa, że już nie pamięta, z którym konkretnie ze „Stonesów” spotkał się w Nowym Jorku („a bo ja pamiętam, jak ci krzykacze się nazywali?”). W innej historii opowiada o tym, jak pobił „Dzikiego”, członka mafii pruszkowskiej, gdy ten przymilał się do jego małżonki. Mafia szybko znalazła trenera, już nie w pojedynczej delegacji…

Gmoch jak nikt potrafi usprawiedliwić swoją porażkę. Uważa, że to on odpowiada za sukcesy w złotym okresie polskiej piłki, ale „jego dzieło zniszczyli ubecy”. O meczu z Argentyną na mundialu sądził, że był puszczony. Brazylijczyków posądzał o to, że wysmarowali sobie koszulki jakimiś „dopalaczami”, wąchali je podczas meczu i zapieprzali jak motorki. Piłkarze lubili żartować ze swojego trenera. Gdy Zbigniew Boniek rzucił temat „zakładamy się o to, kto zje ślimaka!”, wiedział, że pierwszy wyrwie się Gmoch. No i rzeczywiście – jadł aż miło, a drużyna leżała na podłodze. Żarty dotyczyły też rywalizacji Gmocha ze Strejlauem (obaj panowie się nie cierpią). Najpierw reprezentanci namawiali Strejlaua, by na wiszącym na ścianie plakacie podpisał się jak najwyżej. Gmoch za punkt honoru obierał sobie zawsze, by jego podpis był jeszcze wyżej. A że nie jest najroślejszym facetem, stawał na rzęsach, by nie złożyć autografu niżej, co splamiłoby jego honor.

Na koniec kolejny niekonwencjonalny pomysł, o którym w swojej książce pisał Grzegorz Lato. Zgrupowanie reprezentacji, atmosfera chyba napięta, olśniony Gmoch rzuca pomysł: – Panowie, pakujemy się w autobus i jedziemy wszyscy do burdelu na rozluźnienie!

Autobus faktycznie podstawiono, ale – jak opowiadają kadrowicze – nikt nie wsiadł do środka.

39. ANDRZEJ CZYŻNIEWSKI 

Oj, żałujemy strasznie, że „Czyżyk” zmarł, zanim zdążył napisać książę. Uwierzcie, że historiami obdzieliłby nie jedną, a kilka kapitalnych lektur. Facet znał ten sport na wylot – najpierw był niezłym piłkarzem, później sędzią, trenerem bramkarzy, a wreszcie dyrektorem sportowym. I w każdym tym fachu osiągał sukcesy.

To był po prostu dobry człowiek. Jak już skończyłem z piłką, to traktowałem go jak starszego brata. Zawsze doradził, często dzwonił wieczorami i gadaliśmy. Wiedza piłce? Niesamowita. Miał mega, naprawdę mega oko do piłkarzy – mówi Grzegorz Szamotulski. Z „Szamo” pracował we Wronkach, pierwszym trenerem był akurat Stefan Majewski, z którym obu było nie po drodze. Mieszkali w hotelu, jakieś zgrupowanie, „Czyżyk” wyszedł z pokoju i zadzwonił z komórki na telefon hotelowy Szamotulskiego. Całą rozmowę mógł podsłuchać Stefan Majewski, tak wtedy działały sieci telefoniczne. No i Czyżniewski przez ten telefon nawija, że Majewski taki, Majewski owaki. Kilkunastuminutowy roast umiejętności trenerskim Stefana. Wreszcie zawija się do pokoju i mija po drodze otwarte drzwi do lokum Majewskiego. Majewski czeka na wyjaśnienia, a „Czyżyk” mu na to: – Wszystko, co podsłuchałeś, to prawda i weź to do siebie.

To on stał w głównej mierze za sukcesami Lecha Poznań dekadę temu. Miał chrapkę na bycie trenerem Amiki, ale akurat Rutkowscy przenieśli biznes do Poznania, a że Czyżniewski dobrze z nimi żył, to został zatrudniony jako szef skautingu. I wyczarowywał perełki. Semir Stilić wynaleziony gdzieś na bośniackich pastwiskach. Henry Quinteros czy Hernan Rengifo przywiezieni zza oceanu. Ivan Djurdjević znaleziony w Portugalii. Ponadto strzały w dziesiątkę w Polsce – wielu pukało się w głowę, gdy Lech wolał zamiast Marcina Zająca przejąć wyróżniającego się w Płocku Sławomira Peszkę. Tak samo wcześniej do Amiki ściągnął Rafała Murawskiego, a później sklecił wokół niego środek pola w Poznaniu. Robert Lewandowski – no, to już nie musimy dodawać, że poznał się na jego talencie. Oddajmy głos samemu Czyżniewskiemu: – Lewandowskiego obserwowaliśmy już dwa lata temu. Osobiście oglądałem go w meczu przeciwko Ceramice Paradyż. Najlepiej w Zniczu grał wtedy Radosław Majewski, którego też chcieliśmy pozyskać. Ale tydzień po tym spotkaniu Groclin grał w Pucharze Polski przeciwko Zniczowi. No i niestety, od razu na miejscu wzięli chłopaka i podpisali z nim umowę, wiedząc, że i my jesteśmy nim zainteresowani. Chociaż może wyszło mu to na dobre – wtedy druga linia w Amice była bardzo silna i przy Murawskim, Bartczaku i Semirze mógłby za dużo się nie nagrać. A co do Lewandowskiego… Śledziliśmy każdy jego ruch. Chcieliśmy go nawet pozyskać dużo wcześniej, ale nie wyrażał na to zgody prezes Znicza. I wiedział co robi, bo wartość tego napastnika stale rosła. Aż doszło do tego, że zaczęło walczyć o tego chłopaka większość klubów.

Bez niego nie byłoby sukcesów Lecha w pucharach, bez niego nie byłoby też wielu ludzi, którzy dziś robią kariery w polskiej piłce. „Czyżyk” lubił dawać szansę – w Kolejorzu otworzył nabór na skautów, we Wronkach próbował wyprostować Grzegorza Króla, który zatracił się w hazardzie. Przez jakiś czas nawet z nim zamieszkał, byle „Królik” nie panoszył się po kasynach. Szamotulskiemu nakręcał makaron na uszy, by złożył aplikację na kurs trenerski i ten wreszcie został trenerem bramkarzy.

No i na koniec perełka z książki „Szamo”:

Na mecz zaprosiłem Andrzeja Czyżniewskiego, który chciał zaliczyć w Admirze staż trenerski. Przede wszystkim chciał się przyjrzeć zajęciom bramkarskim, które bardzo zachwalałem. W istocie, tam po raz pierwszy czułem, że się rozwijam (szkoda, że tak późno).

A teraz akcja.

Po meczu, wiadomo, trzeba się odstresować. Mnie dodatkowo urodziła się wtedy córka, Laura, więc tym bardziej była okazja do świętowania. Wsiadamy do mercedesa, za kółkiem Adam, po prawej jego kolega, „Pipa”, z tyłu ja i „Czyżyk”. Na stacji benzynowej – na której trzeba było zatankować nie tylko auto – „Ledziu” wdał się w sprzeczkę z jakimś ponurym gościem. Odjeżdżamy w kierunku Mödling, ale widzę, że nasz bulterier nerwowy, on się zawsze wtedy tak uroczo pocił na czole (z tego względu, mówiłem na niego „Janek”, od Janka Tomaszewskiego, też wiecznie spoconego).

Po pięciuset metrach mijamy właśnie faceta ze stacji, który spokojnym krokiem wraca do domu. Adam ciągle na niego wyklina pod nosem, cały się wewnątrz gotuje. I nagle – niestety – zaświtała mu w głowie myśl. – Chuj, zawracam! – wypalił, a następnie, jak powiedział, tak zrobił. Sęk w tym, że wjechaliśmy chwilę wcześniej na autostradę, więc jak zapewne wiecie, manewr zawracania nie był w tym miejscu najrozsądniejszy. Ale zawrócił i tak.

– Miałeś kiedyś czołówkę? – pyta i jedzie pod prąd. Ja w oczywisty sposób przerażony, Andrzej kurczowo trzyma fotel, „Pipie” oczy wychodzą z orbit. Pierwszy samochód z naprzeciwka odbił w prawo, drugi odbił w prawo. Żyjemy. – Hamuj!!! Trzeci… Trzeci nie odbił. Nagle huk i potem milisekunda głuchej ciszy, a następnie jęki. Otwieram oczy, przed nami płonie samochód, w który uderzyliśmy.

Andrzej leży między siedzeniami, jeszcze w tym momencie nie wiem, że złamał nogę, tak jak nie wiem, że „Pipa” ma złamany obojczyk, a ja sam rozwaloną głowę. W zasadzie bez szwanku wyszedł tylko Adam, może tylko nos pogruchotał, ale on nos łamał raz na miesiąc, to dla niego normalka, jak dla innych katar. – Wszyscy cali? – krzyknął Ledwoń. Rozejrzał się po samochodzie i uznał, że tak. – No to spierdalamy!

I – no cóż – spierdoliliśmy. Nikt się nawet przez sekundę nie zastanawiał, tylko jak Adam rozkazał – w nogi. Wydostaliśmy się z samochodu, ten drugi ciągle w ogniu, a my – w las! Pierwszy biegnie Adam i popędza: – Szybko, szybko, zanim policja przyjedzie! Za nim ja i „Pipa”, a na końcu „Czyżyk”, na tym swoim złamanym kikucie. I krzyczy do mnie:

– „Szamo”, pierdolę te twoje staże! Pierdolę je! Rozumiesz? Mam złamaną nogę!

Pierdolę te staże, jutro wyjeżdżam!

– Zamknij się i biegnij!

– Pierdolę te staże! Pierdolę!

38. RYSZARD TARASIEWICZ

Za czasów piłkarskich – pierwsze kopyto polskiej ligi. Za czasów trenerskich – pierwsze płuco polskiej ligi. Jako zawodnik zasłynął niesamowitą bombą z rzutu wolnego. Uderzeniem z dystansu imponowałby nawet i dziś, przy dużo lepiej przygotowanych fizycznie piłkarzach. I to nie tak, że musiał mieć dobrą pozycję do uderzenia, a wtedy dopiero coś wcelował po narożniku. Oj nie. Bywało i tak, że trafił z 30, a nawet 40 metrów. Kiedyś w kadrze w starciu ze Szwedami wstrzelił piłkę do bramki razem z bramkarzem.

Ponoć grał tak dobrze, jak dobrze lubił się bawić. Niektórzy nazywali go „Maradoną Wschodu”, ale tych przydomków było sporo. Był w sławnej „grupie imprezowej” Śląska z drugiej połowy lat ’80 – Tarasiewicz, Pękała, Król i Marciniak, którzy mieli fantazję i zabawić się potrafili. Do legendy przeszła historia, jak jeszcze w czasach komuny jedną z imprez przenieśli do czołgu, który stał w centrum Wrocławia. Wbili się tam po kryjomu i walili wódkę.

Już jako zawodnik lubił sobie pogadać z sędziami. Choć „pogadać” w jego kontekście jest złym określeniem, bo w pogadance chodzi o dialog. A dyskusje „Tarasia” z arbitrami często przemieniały się w monolog, a czasami wręcz roast. Wylatywał z boiska jako zawodnik, a później jako trener. Choć w ostatnich latach nieco się uspokoił, to i tak z ławki wylatywał. Ot, chociażby mecz Zawiszy z Wisłą, sędzia Borski nie uznał gościom bramki, Tarasiewicz szalał przy linii i ostatecznie został wyproszony z ławki. Po meczu „Taraś” mówił: – Niech pan Borski trochę więcej swój tyłeczek ruszy i trochę więcej biega, to będzie inaczej.

Gdy pewnego razu w I lidze grając w Poznaniu na Warcie rzucił z ławki wiązanką, to został naprostowany przez starszego kibica, który był rozczarowany wulgarnym językiem trenera. – Paaaanie Taraaasieeewicz – powiedział z wyraźną dezaprobatą. A „Taraś” tylko się odwrócił, gestem ręki przeprosił i schował się do budki trenerskiej.

Jeszcze nie tak dawno potrafił przymknąć oko na alkohol w szatni. – Piwko, dwa, może więcej walnąć możecie, ale kurwa nie róbcie trzody, nie jeździć mi autami po pijaku – mówił w jednym zespole. Choć sam miał jedno zgrupowanie, na którym pozwolił piłkarzom na „odrobinę” luzu. Zimowy obóz, zespół zameldował się w hotelu, ale trener nie wydzielił planu na zgrupowanie. Rada drużyny poszła do pokoju trenera, a tam siwo od dymu. – Panowie, jutro zaczniemy – wychrypiał szkoleniowiec. No to zespół poszedł spać. Rano ta sama sytuacja. – Panowie, dzisiaj SPA – znów zakomunikował trener odpalając kolejnego papierosa. Za dużo za tym obozie drużyna się nie natrenowała.

Sam przyznaje, że fajki to jego ukochany nałóg. – Przykro mi to mówić. Wiem, że to nie jest dobre. Ale, cholera, jak ja lubię palić – mówił. Bywało, że w przerwie do szatni najpierw wchodził asystent, który robił za niego część odprawy, a dopiero po kilku minutach wpadał „Taraś”. Najpierw musiał bowiem zakopcić. Po meczach też regularnie kurzył – zszedł do budynku klubowe, znalazł sobie miejsce przy oknie, wyciągał fajkę i zapalniczkę, by chwilę ochłonąć i dopiero wchodził do szatni.

37. ANDRZEJ GRAJEWSKI 

O Widzewie jego czasów mówiono „nikt ci tyle nie da, ile Grajewski z Pawelcem obiecają”. „Grajek” miał nietypowy sposób rozliczania się z piłkarzami – pensja na poziomie trzech tysięcy, reszta do ręki, zwykle według widzimisię właściciela klubu. Co jakiś czas Grajewski przyjeżdżał do Łodzi z Niemiec (na co dzień mieszkał w Hanowerze) z walizką pełną pieniędzy, a pod jego gabinetem ustawiała się kolejka. – Ty masz tyle, tobie tyle wystarczy, a ty, durniu, przyjdź później – rozdzielał właściciel, a piłkarze skręcali się z żenady.

Dzięki temu w drużynie nie dochodziło do żadnych protestów – jeśli zawodnicy stawialiby opór, „Grajek” siedziałby w Niemczech i nie zwoził do Łodzi kolejnych walizek. Bezbłędną anegdotę o tamtym Widzewie opowiedział Franciszek Smuda na otwarciu stadionu. Najważniejsi ludzie w klubie przyglądają się, jak firma budowlana stawia wysoki płot. Zapierdzielają równo. Andrzej Wojciechowski, ówczesny prezes, mówi: – Patrzcie, jak oni zapierdalają. A nie wiedzą, że robią to za darmo!

Grajewski był zawodowym żołnierzem, wyjechał na zachód w latach 70., pracował jako rzeźnik, sprzedawca kwiatów i kiełbasek z grilla, a później handlarz aut czy przedstawiciel firmy Müller Milch. Dorobił się sporej forsy, zwykle można było go zobaczyć w Porsche albo Ferrari. O Widzewie mówi, że stracił w nim fortunę i gdyby wiedział, że tak będzie, drugi raz by w niego nie wszedł.

To Grajewskiemu możemy zawdzięczać odkrycie dla świata Franciszka Smudy. Jeden z dziennikarzy zapytał go kiedyś, skąd wytrzasnął „Franza”. – No jak to skąd? Ze wsi! – odpowiedział bez ogródek. Ze wsi, a tak konkretniej z pracy fizycznej, bo największą zaletą Smudy było to, że jest tani. Sam Grajewski chwali się: – Najlepszy transfer? Smuda, bo za czapkę gruszek!

Smuda do dziś nie nauczył się mówić po polsku, ale w tamtych czasach – tuż po powrocie z Zachodu – podobno nie dało się go zrozumieć. Wszelkie anegdoty z językowymi lapsusami to już klasyki. Grajewski wpadł na znakomity pomysł, jak może dogadać się ze swoim szkoleniowcem. – Franiu, weź ty spróbuj powiedzieć to po niemiecku, może cię wreszcie zrozumiem – rzucił pewnego razu. No i odetchnął z ulgą, bo Smuda po niemiecku radził sobie o niebo lepiej. To zresztą Grajewski ochrzcił go „Franzem”.

„Grajek” miał w sobie duszę niespełnionego trenera. Potrafił przebrać się razem z drużyną i wejść do gierki, a przy tym ułożyć plan treningowy po swojemu. No i rzecz jasna ustalić skład. Motywatorem chyba nie był zbyt dobrym. Słynny mecz z Eintrachtem Frankfurt, 0:6 do przerwy. Drużyna w rozsypce, Grajewski motywuje: – Panowie, to tylko sześć bramek, jeszcze nic straconego!

Po meczu (0:9) rzucił tylko pieniądze mówiąc: – Kupcie sobie piwo, co wam zostało.

Znacznie „lepszym” motywatorem był z kolei jego wspólnik, Ismat Koussan, który do Polski przyleciał z Libanu. Opowiada na Onecie Marek Koniarek: – Raz, jak przegrywaliśmy ze Stomilem Olsztyn, do szatni przyszedł wściekły współwłaściciel klubu, Ismat Koussan. Zaczął wymachiwać pistoletem i krzyczał łamaną polszczyzną: „ja kurwa wystrzelać was wszystkich!”.

Z czym jeszcze kojarzy nam się Grajewski? Z absurdalną aferą koszulkową, do której doszło w 1993 roku. Mecz Polska – Anglia, drużyna Strejlaua. Mecz zagrożony, bo… reprezentacja nie ma w czym wystąpić. Sytuację uratował dopiero Grajewski, który na szybko skołował z Niemiec koszulki HSV. W nocy przed meczem naszywano na herb hamburskiego klubu orzełki, a drużyna była o krok od zbojkotowania spotkania. Wiele to mówi o czasach, w których była nie tylko polska piłka, ale i cały kraj.

Zresztą, na sprowadzane przez „Grajka” koszulki narzekano także w Widzewie. Mirosław Myśliński wspominał: – Andrzej Grajewski przed meczem przywiózł nam takie okropne stroje. Koszulki były rozciągnięte, zwisające rękawy. Koniarkowi dosięgały prawie do kolan! Jak w ogóle można było w czymś takim grać?

36.MARIUSZ PIEKARSKI

Król życia. Gdybyśmy mieli opisać go za pomocą jednej sceny z polskiego filmu, wybralibyśmy tę z kultowego „Sztosa”.

„Ja nie kolekcjonuję pieniędzy, ja żyję. Zarabiam dużo i wydaję dużo”. Idealnie pasuje do „Mario Piekario”, zwłaszcza do tego z młodych lat, słynącego z uroczej rozrzutności. Przehulał wszystkie pieniądze z kariery piłkarskiej, dobił dna, a potem spektakularnie się odkuł. Zero na koncie, Piekarski ma do wyboru: kupić pasztet czy kartę SIM. Kupuje kartę SIM, odświeża kontakty w Brazylii, ściąga do Polski Rogera i Edsona. Z niewiarygodną wręcz łatwością zalicza strzał w dychę i jego karta nagle się odwraca. Tak Piekarski stał się jednym z najprężniej działających polskich menedżerów.

Mało kogo pieniądze tak się nie trzymały jak „Mario”, jednocześnie paradoksalnie mało kto ma taką łatwość zdobywania ich. Jedna z anegdot podawana w dawnych czasach Weszło. Jeden z nas czeka na spotkanie z „Piekarzem” w restauracji, ten chwilę się spóźnia. Wpada zdyszany, rzuca: – Kurwa, ile trzeba się po tym mieście nabiegać, żeby zarobić 50 tysięcy euro!

Nawet podrzędnego kopacza potrafi wysłać do dobrej ligi, a nawet jeśli nie – przynajmniej ustawia go finansowo. Sam mówi, że dla niego najważniejsze jest, by jego piłkarz po karierze miał odłożone kilkadziesiąt milionów. Reszta to bzdury. Od czasów słusznie minionego ustroju prawdopodobnie nikt nie miał takich kontaktów w Rosji. To Piekarski namówił Czerczesowa na Legię, a gdy prowadzone w Warszawie rozmowy pomiędzy trenerem a klubem utknęły w martwym punkcie, musiał przyjechać i zaradzić. No i zaradził – Czerczesow dał się jednak przekonać.

Zaczynał od przemytu wraz z Markiem Citko – obwiązywali się paczkami fajek, chowali fanty po skrytkach w pociągu i jeździli na wschód i zachód. Anegdoty z dawnych czasów o podejściu „Piekarza” do pieniędzy to hity. Kilka perełek z książki „Szamo”:

– Czy to prawda, że miałeś lokaja?
– Tak, we Francji. Ale to był chłopak z Białegostoku. Był mi winny trochę kasy, to odpracował. 

– Czy to prawda, że miałeś ponad trzydzieści samochodów?
– Prawda. Na samochodach najwięcej traciłem. Kupowałem, a po sześciu miesiącach sprzedawałem za siedemdziesiąt procent wartości.

– Czy to prawda, że grając w Legii, na zakupy jeździłeś do Berlina?
– Prawda. Wolałem tam wydać dwadzieścia czy trzydzieści tysięcy na ciuchy raz na jakiś czas, niż w Polsce szwendać się dzień w dzień po sklepach.

– Czy to prawda, że jak nie chciało ci się chodzić na solarium, to kupiłeś sobie własne i wstawiłeś do domu?
– Prawda. Po co miałem się kłaść po jakiejś starej babie?

Żeby to naprawdę zrozumieć, trzeba go znać, widzieć tę roześmianą mordę, te oczka wesolutkie. Bo on nie szpanuje, tylko… żyje. On się cieszy, bawi, jest wiecznie zadowolony i widzi wszystko w różowych kolorach. To figlarz, dla którego każdy dzień jest przygodą.

(…)

Młody Mariusz przyjeżdża na zgrupowanie kadry. Na stoliku w kawiarni kładzie przed sobą telefon komórkowy. Wtedy na takie cacko mogli pozwolić sobie tylko najzamożniejsi.
– „Mario”, co oznacza to czerwone migające światełko?
– Że telefon w Polsce nie działa.
– To po co go nosisz?
– Bo tylko ja wiem, że nie działa.

(…)

Typowy dialog…
– Miałem w życiu ponad trzydzieści samochodów. Jak grałem w Bastii, to trzy równocześnie.
– Jakie?
– Bmw, porsche i peugeota 406.
– To tym peugeotem w ogóle jeździłeś?
– Tak, zwoziłem nim śmieci, bo mieszkałem na wzniesieniu, a kontener postawili dużo niżej.

(…)

Jako piłkarz Zagłębia Lubin jeździł polonezem kupionym od klubu na raty. Już wtedy chodziła mu po głowie myśl, że zrobił dobre wrażenie w meczu młodzieżówki w Brazylii, gdzie wpadł w oko potężnemu menedżerowi, i że w związku z tym lada chwila dostanie ofertę z Ameryki Południowej (i tak się w istocie stało). „Miedziowi” pojechali na mecz sparingowy do któregoś z wielkopolskich miasteczek. Stało tam porsche, jak się okazało, należące do Zbigniewa Drzymały.

– W ciągu kilku miesięcy będę takim jeździł – oznajmił z pewną siebie miną Piekarski.
– Mariusz, ty może najpierw tego poloneza spłać, co? – zakpił kolega.
– Poloneza? Phi! Poloneza to ja ci mogę dać, tylko mnie podrzuć na lotnisko, jak już dostanę ofertę.

I rzeczywiście: ofertę dostał, kolega na lotnisko podrzucił, a poloneza dostał w prezencie.

Niepordabialny!

Ożenił się z miss Brazylii i wicemiss obu Ameryk. W wieku 28 lat był już po dwóch ślubach i dwóch rozwodach. Jeden z nich kosztował go pół miliona dolarów. W Bastii z kolei odpuścił 1,5 miliona kontraktu, wolał wrócić do Legii grać za „grosze” (w odniesieniu do tamtej umowy) i wysłuchiwać o sobie, że źle się prowadzi. „Piekarz” lubił rozrywkowy tryb życia. Gdy dostał telefon z informacją, że Bastia chce go wykupić, zaśmiał się tylko: – Ale się wpierdolili.

Na koniec jeszcze jedna anegdota, tym razem ze „Stanu Futbolu”:

Jest jedyną mi znaną osobą, którą w środowisku niemal wszyscy lubią. Dusza towarzystwa, żartowniś, błyskotliwy anegdociarz, całkowicie niepodrabialny w szpanerstwie, z którym naprawdę mu do twarzy. U niego blichtr nie odrzuca, stanowi element image’u. Pieniądze zawsze zarabia jakby przy okazji, lekką ręką z nich rezygnuje, kupuje drogie prezenty. Mawiają, że jak Piekarski robi interesy, to zarabiają wszyscy wokół. Kiedyś siedzieliśmy w restauracji w centrum Warszawy i jedliśmy steki. Trochę kręcił nosem, że zatrudnił asystenta – do jakichś przyziemnych zajęć jak odbieranie faksu, wysyłanie e-maili, generalnie praca biurowa.

– Ale co, źle pracuje? – pytam.

– Nie, dobrze!

– To w czym rzecz?
– Wpisałem w umowę premię – procent od moich zysków. No i w tym miesiącu zarobił 38 tysięcy złotych! Przesada, nie?

Cały Piekarski, który kieruje się w życiu zasadą „daj zarobić wszystkim wokół, to i oni dadzą zarobić tobie”.

35. JAKUB MERESIŃSKI

Wspaniała postać. Gdyby nie istniała naprawdę, my nie dalibyśmy rady jej wymyślić (a wiecie, że wyobraźnię mamy bujną). Ładna marynareczka, ładna opalenizna, ładna furka (zarzuty o lewy leasing…), ładna też kartoteka. „Mereś” to przekrętas pierwszej wody, tak bezczelny, tak zuchwały, tak dziecięco naiwny…

My do tej pory nie wierzymy.

Ech, od czego by tu zacząć. Meresiński słusznie uznał, że człowiek bez wyższych studiów to w dzisiejszym biznesie trochę siara, więc podrobił świadectwo maturalne. Potem poszedł krok dalej – stał się literatem, pod jego nazwiskiem wyszła książka. Tytuł – „Wrogie przejęcie” (o zgrozo).

W internecie znajdujemy fragment, którym promowane jest to epokowe dzieło: Demokracja i kapitalizm mają to do siebie, że potrafią ukryć złodziejstwo pod wieloma różnymi nazwami. Jedni nazywają je przejęciem, dla innych jest to transfer dużej ilości kapitału bez wiedzy organów państwowych. Złodziejstwo zawsze jest jednak złodziejstwem, jedynie bardziej lub mniej wyrafinowanym. Łatwiej zawsze coś komuś zabrać niż postarać się o to samemu i bez znaczenia pozostaje, czy zabierają barbarzyńcy, czy ludzie ubrani w luksusowe garnitury.

Życiowe, widać, że autor wie, o czym mówi.

Wisłę nabył przy pomocy lewych gwarancji bankowych, a później wyprowadził z niej pieniądze. Wcześniej był podejrzany o wyłudzenie podatku VAT w kwocie 10 milionów, udział w zorganizowanej grupie przestępczej i pranie brudnych pieniędzy. Tłumaczył się, że ludzie są zawistni, składają donosy, a zorganizowaną grupą przestępczą mogą być trzy osoby, które ukradły gumę ze sklepu (!!!).

„Mereś” wierzy w to, że ludzie są naiwni. Kilkanaście miesięcy przed próbą wrogiego przejęcia próbował wyłudzić kredyt na 500 tys. złotych podrabiając… dowód żony Macieja Żurawskiego. Legendy Wisły. A potem chciał wejść do tejże Wisły. I liczył na to, że się nie wyda. Tłumaczył się w „Super Expressie” w swoim stylu: – Nie wziąłbym tych pieniędzy. To miał być prztyczek w nos, bo zerwała ze mną biznes.

Cudowne! Dla „Meresia” oszustwa to styl życia. Pamiętamy, jak w momencie, gdy był „na topie”, jeden z naszych kumpli pracujący kiedyś w sklepie rowerowym po ujrzeniu jego zdjęcia wypalił: – Ty, kojarzę go! Wziął u nas sprzęt na fakturę, a potem nie potrafił zapłacić.

W końcu życie jest jak rower – nie kręcisz, nie jedziesz

34. ADI PINTER

Pewnie wielu z was zapyta „eeee, kto?!”. Cóż, o Adim Pinterze wiele osób zdążyło zapomnieć. A to postać, z którą wiążą się tak kapitalne historie, że przymykamy oko nawet na to, że pracował w Polsce już pod sam koniec XX wieku i wrzucamy go do naszego rankingu.

Adolf, bo tak naprawdę miał na imię, znalazł się w Polsce trochę przez przypadek. Pracował jako przedstawiciel jednej z firm odzieżowych, załatwiał w I lidze interesy. Ale miał też licencję trenerską, w przeszłości pracował m.in. w Olympique Marsylia. Na treningach w Lechu Poznań opowiadał o tym, jak wrzucał do Jean-Pierre’a Papina, a ten – bach! – kończył wszystko z woleja. Zawodnikom to imponowało. Ale tylko przez kilka dni, bo okazało się, że Pinter to dyletant.

Kręcił się przy klubie, był reprezentantem firmy Jako, nam się wtedy kończyła umowa z Adidasem. Jakoś utrzymaliśmy kontakt, później na ostatnie kolejki przed spadkiem był członkiem sztabu drużyny, bo przedstawiał się jako specjalista od psychologii sportowej. Jak tak dzisiaj myślę, to on sam takiego specjalisty potrzebował. Uwiarygadniali go też inni ludzie, bo pamiętam, że w szkole trenerów spotkałem bodaj Uliego Hoennesa i Franza Beckenbauera. Wyściskali się z nim, pytali co tam u niego, chwalili, że to fachowiec. Może kiedyś miał zadatki na trenera, ale później rzuciło mu się coś na głowę. Stracił w Marsylii wszystkie pieniądze. Co myśmy mieli z nim za przeboje…  – opowiada Radosław Majchrzak, wówczas prezes Lecha. Kolejorz był w fatalnej sytuacji – właśnie leciał z I ligi, był w poważnych tarapatach finansowych, musiał wręcz organizować casting na piłkarzy.

Oj, na castingu Pinter mógł przebierać w zawodnikach. Na testach zjawił się m.in. Dominik Bednarczyk, do tej pory grający jako stoper. A że był wysoki, kawał chłopa, to Pinter od razu zarządził – panowie, to będzie mój snajper!

Metody szkoleniowe Austriaka były dość oryginalne. Na obozie postanowił, że piłkarze muszą się przyzwyczaić do fizycznej i twardej walki w II lidze. Organizował zatem gierki dwóch na dwóch – ale bez jakiegoś poważnego dryblowania. W tych gierkach chodziło o rąbanie się po kościach. – Wślizgi mają być, tnijcie się po nogach! Im więcej kopów w piszczele, tym lepiej. Musicie się do tego przyzwyczaić – ordynował. Na test wpadł zawodnik z Chorwacji, ale jak zobaczył te treningi, to spakował się i pojechał do domu. Podobnie zrobił Marcin Rosłoń, dziś komentator Canal+.

Na wstępie Pinter zażyczył sobie też kilkadziesiąt łóżek polowych. W klubie się dziwili – na cholerę to? A Pinter chciał, żeby zawodnicy w klubie mieli leżakowanie. Później te łóżka jeździły też na wyjazdy – podczas jednej z delegacji trener kazał zatrzymać autobus, wystawił wszystkie leżaki do lasu i kazał czerpać piłkarzom energię z przyrody. Coś czujemy, że dogadałby się z Liborem Palą.

Pinter jeździł oldschoolowym Volvo combi, takim samym, jak bohaterowie „Gangu Olsena”. Nic dziwnego, że jego auto dorobiło się ksywy właśnie po tytule duńskiej komedii. Pewnego razu trener przywiózł do Poznania sprzęt. Jego volvo było wypakowane po brzegi kartonami z piłkami, tyczkami, palikami. Nawet na dachu stała sterta kartonów, które były przywiązane do karoserii prowizorycznym sznurkiem. W klubie nie wiedzieli, czy pod stadion przyjechał Adolf Pinter, czy rodzina cyganów.

Zresztą z tym autem też jest dobra historia. Wyprzedźmy fakty – Lech ostatecznie zauważył, że ma do czynienia z kompletnym wariatem i go zwolnił. Pinter nie mógł pozostawić tego bez afery. Kupił kilka tubek pasty do zębów i na masce Volvo namalował swastykę, a zdjęcia wysłał do „Sportu”. Gazeta opublikowała fotografie, a sam trener narzekał, że w Lechu wyzywali go od nazisty.

Ale skoro Pinter był specjalistą od psychologii sportu, to nie można też pominąć historii o tym, jak wspaniale motywował piłkarzy. Pewnego razu przechadzał się po szatni z książką w ręce. Wreszcie któryś z piłkarzy zapytał o to, co tam trener czyta. A on na to – słuchaj, to jest książka o najlepszych piłkarzu na świecie. I wręczył pytającemu lekturę do ręki. Zawodnik ją otworzył, a w środku były wycięte kartki i w puste miejsce było wciśnięte lusterko. Książka o najlepszych piłkarzu świata była zatem o tym, kto ją aktualnie „czytał”.

Pinter to też mistrz motywacji. Początek sezonu w II lidze, Lech dostał manto w Kietrzu. Dla spadającej z ligi potęgi to był potężny policzek. Piłkarze wrócili w wyjazdu do Włókniarza w środku nocy, rano miała odbyć się odprawa. Pinter przemawiał, a tłumaczył wszystko Tomasz Rybarczyk, masażysta. Pinter mówi „panowie, ja tu widzę rodzący się zespół, za rok będziemy już w I lidze!”. Zespół zdezorientowany, każdy gapi się w posadzkę, potężny dół. Na słowa Pintera wstaje Sławomir Twardygrosz i mówi „kurwa, co on pierdoli, my się zaraz z tej ligi spierdolimy”.

Inny wyjazd Lecha. Zespół zatrzymuje się w hotelu, rano wstaje i oznajmia prezesowi śpiącemu z nim w pokoju, że idzie biegać. 20 lat temu jogging nie był tak popularny, ale Pinter chciał przykozaczyć. Opowiadał o tym, jak co ranek robi te dziesięć czy piętnaście kilometrów. Trener wyszedł, trener wrócił – cały umorusany w błocie, no bo przecież biegał po lesie. Szkoda tylko, że jeden z zawodników zobaczył, jak Pinter tapla się w błocie tuż przed hotelem.

Wracaliśmy też raz z jakiegoś wyjazdu. Wchodzimy do knajpy, Pinter się rozejrzał i mówi, że on tu nie je. Pytam go o co chodzi, a on, że tu jest grill węglowy, a on jada tylko z drewnianych. To był taki moment, gdy utwierdziłem się w przekonaniu, że trzeba się z nim rozstać – wspomina Majchrzak.

Nie jesteśmy zdziwieni, że w żadnym polskim klubie już później nie pracował.

33. KRZYSZTOF GAJTKOWSKI

Nigdy nie był wielkim snajperem, miewał swoje okresy świetności (ot, chociażby pięć goli w jednym meczu w barwach Lecha Poznań), ale na ogół był po prostu solidnym ligowcem. Dlaczego znalazł się zatem w tym zestawieniu? I to wyprzedzając chociażby barwnego i inteligentnego Wojciecha Szczęsnego, który CV „Gajtka” nakrywa pomponem od czapki?

Ano dlatego, że jeśli mówimy o postaciach barwnych, to „Kusza” zapisał się w kanonach polskiej piłki swoją prostotą. Bo to nie był skomplikowany facet – raczej nie z tych, którzy mają swoje stałe miejsce w filharmonii, którzy do spania czytają rozprawki Baumana. To raczej gość, który miał olbrzymie problemy, by uzupełnić papiery przy zapisywaniu dziecka do przedszkola.

A było tak – „Gajtek” pojechał wypełnić kwity wraz z dwójką ludzi z klubu. Do ręki dostał formularze i długopis. No i się zaczęło. Na komunikat „tu proszę wpisać imię i nazwisko” Krzysiek wpisał… imię i nazwisko. Nie „Krzysztof Gajtkowski”, tylko dosłownie „imię i nazwisko”. Potrzeba nowego formularza, dane osobowe wypełniającego mamy za sobą, Gajtkowski dochodzi do danych dziecka. Wiek syna? „Kusza” drapie się po brodzie, wyjmuje telefon, dzwoni do swojej partnerki po konsultacje.

No i hicior. Doszło bowiem do tego, że Krzysztof musiał też wpisać dane matki dziecka. Brzmi niepozornie, prawda? No, nie do końca. „Gajtek” wyciągnął telefon po raz i zapytał: – Sonia, ty masz naprawdę Sonia na imię, czy tylko tak na ciebie godoją?

Ostatecznie dziecko do przedszkola udało się zapisać, ale towarzyszący mu ludzie z klubu byli zapłakani ze śmiechu. Przypuszczamy, że podobną reakcje nasz bohater musiał wzbudzić podczas jednych z negocjacji kontraktowych. Było tak – rozmowy trwały, udało się wypracować konsensus co do zarobków piłkarza, ale prezes klubu pyta: – Krzysiek, ale ty chcesz to w brutto czy w netto?

A „Gajtek” na to: – Obojętnie!

Nie dziwi nas zatem historia o tym, że gdy raz do hotelu, w którym spał, przyjechali przedstawiciele klubu, który chciał go kupić, był tak przerażony, że… czmychnął przez okno.

32. SYLWESTER CACEK 

Nic nie opisuje Sylwestra Cacka lepiej niż historia jego relacji z Dudu Paraibą, któremu – jak wszystkim zresztą – nie płacił. Były właściciel Widzewa pieniędzmi nie dysponował, więc wymyślił sobie, że w ramach rozliczenia zaproponuje piłkarzom ziemię. Tak, ziemię. Nie, nie taką do kwiatków, ale to w sumie do Cacka by pasowało. Zachwalał, że to genialna lokalizacja, perełka, pewniaczek jak kurs 1,02 u buka, a w rzeczywistości nie mógł sprzedać jej od dłuższego czasu. Zdezorientowany Dudu nie wiedział, o co w propozycji Cacka chodzi.

– Ja jestem z Brazylii. Ja chcę wracać do Brazylii – mówił łamanym polskim.

Koledzy na to: – Spokojnie, weźmiesz w doniczkę.

Ale Dudu łeb na karku miał i na żadną ziemię kosztem kontraktu godzić się nie chciał. A więc z Cackiem walczył sądowo, a że sprawę wygrał, to do multimilionera, przed laty stałego bywalca setki „Forbesa”, zapukał komornik. I zajął… Zegarek. 

Zegarek.

Multimilionerowi.

Którego nie stać było na zapłacenie piłkarzowi.

Ta anegdota mówi bardzo dużo o Sylwestrze Cacku, który wymarzył sobie, że odbuduje potęgę Widzewa, ale na marzeniach – no i jeszcze wielu pustych deklaracjach – się skończyło. Tak jak wielu właścicieli potrafiło niszczyć swoje kluby w sposób uroczy, zabawny, wspominany z nutką uśmiechu, tak Cacek budził wyłącznie odrazę. Zniechęcił do siebie wszystkich wokół, jedyną reakcją, jaką wywoływał, było „idź już sobie”.

Samego siebie uważał za zbawiciela Widzewa, a doprowadził do tego, że łódzki klub grał swoje mecze w Byczynie (!!!) i na jakiś czas stracił prawa do swojego herbu (!!!), który wszedł w skład masy upadłościowej (Cacek chciał go wcześniej rozpaczliwie sprzedać, cena wywoławcza: 2 500 000 zł netto). Gdy klub stał nad przepaścią, beztrosko wypowiadał się w mediach: – Upadłość? Będzie to będzie.

Doprowadził do sytuacji, w której sponsorzy Widzewa woleli łożyć pieniądze na klub anonimowo. Płacili, ale nie chcieli, by ich logo było widoczne przy cackowym projekcie „wielkiego” Widzewa, taka to była siara. Sponsorowanie tamtej drużyny nie zawsze było zresztą przyjemnością. Gdy Grzegorz Waranecki z dobrej woli wziął na siebie pensję Eduardsa Visnakovsa, Cacek żartował sobie z niego, że to nie ta liga finansowa, że nie jest nawet w setce ludzi łódzkiego biznesu i „jak znowu zrobi taki numer, to znowu dostanie w łeb” (chodziło o jakąś wypowiedź w mediach). 

O, albo historia z Mateuszem Broziem, któremu zewnętrzny sponsor chciał opłacać kontrakt.

– To chyba całość dogadana? – upewniał się Widzew.
– Tak. Tylko, że pieniądze będą przelewane bezpośrednio na konto piłkarza, a nie do kasy klubu – podkreślał sponsor, chcąc mieć pewność, gdzie trafi kasa.
– Nie, nie. Tak to nie będzie, tak to my dziękujemy…

Groził, że przeniesie klub do Olsztyna. Odwróciło się od niego większość zasłużonych postaci, na przykład Józef Młynarczyk twierdził publicznie, że nie zamierza dalej chodzić na Widzew rządzony przez Cacka. Trenerami niedoszły zbawca Łodzi pomiatał. Probierz? Dla Cacka to mitoman i nigdy więcej go nie zatrudni. Michniewicz? Gdy nie chciał podpisać nowego kontraktu (na nieatrakcyjnych warunkach), Cacek grzmiał o jego brakach i sugerował układy (chwilę wcześniej proponując mu kontrakt!).

Na stanowisku prezesa posadził swojego syna (co ciekawe – później ten syn „oddał się do dyspozycji akcjonariusza”, śmiech na sali). Młody Cacek – jak na prezesa-nieogara przystało – uwielbiał mieszać się w skład. Pewnego razu apelował do swojego trenera, by nie stawiać na Wojciecha Szymanka, bo – uwaga, uwaga – zna się z Piotrem Stokowcem, a więc z pewnością odpuści mecz. Szymanek oczywiście wystąpił i zagrał dobre zawody. O, albo idiotyczna zasada, którą wprowadził – piłkarze nie mogli ubierać się w ciuchy Adidasa.

– A w butach Nike mogę? – zapytał Rafał Grzelak.
– Nie.
– Pumy?
– Też nie.
– To w czym mogę?!
– Ja tu sobie nie życzę żadnych much w nosie!

Hitowe były też transfery Widzewa, który podziękował np. za Denissa Rakelsa, którego negatywnie oceniła pani pani psycholog (tatuaże miały świadczyć o jego wewnętrznym zagubieniu). Bo każdy z nowych zawodników musiał najpierw przejść testy psychologiczne. Europejskie standardy, mądre prześwietlanie zawodnika? Może i na pozór, bo gdy zajrzymy w raporty, jakie wystawiała pani psycholog, okaże się, że… dwóch zawodników otrzymało dokładnie taką samą opinię. Psychologia kontrolowana – Crtl+C, Ctrl+V. Żeby było śmieszniej, klub najpierw opłacał zawodnikom kosztowne badania medyczne, a później transfer upadał przez psychologa (nie można było zamienić kolejności?).

Jednocześnie ten sam klub potrafił zatrudnić Bogdana Stratona – symbol beznadziejnego transferu – mimo ostrzeżeń trenera, który go nie chciał (słusznie uważając go za szrot) i płacić mu prawie 30 tysięcy złotych miesięcznie. Mimo że przychodząc siedział na ławie w drugiej lidze rumuńskiej, po Ekstraklasie niczego nie osiągnął, a w Widzewie rzadko łapał się nawet na ławce.

Nie, koniec tego, bo to wszystko trochę jak w tym filmie – nic śmiesznego.

31. BOGUSŁAW BANIAK

Kolorowy ptak i mistrz opowieści. Piłkarze, którzy z nim pracowali, opowiadają jeszcze, że był też mistrzem suszarek. W niejednej szatni roztrzaskał komplet krzeseł, a w paru ścianach zostawił wgłębienia po ciśniętych butelkach. Piłkarzy czasami wręcz musztrował. A przynajmniej tak twierdził sam, bo o jednym zespole mówił, że tak sobie wychował piłkarzy, że jak prosił przy linii o coś do picia, to dwóch piłkarzy tak się rzuciło, że prawie uderzyli się nawzajem głowami.

Piotr Kieruzel: – Pół roku w Warcie Poznań u Bogusława Baniaka było jedną wielką burą. Codziennie za wszystko i o wszystko.

Szybko zyskiwał sympatię dziennikarzy, bo na konferencjach potrafił dać show, a i przy tym miał lekkość w nawiązywaniu kontaktów. Na jednej z pierwszych konferencji w Warcie, gdy małżeństwo Pyżalskich ogłosiło „Zieloną Rewolucję”, Baniak miał dać przemowę. No i dał. Opowiadał o tym, jak pieniądze Pyżalskich pozwolą klubowi na skok jakościowy, zachwycał się jakością nowych piłkarzy. – Pani Prezes zbudowała nam pięknego Titanica i my teraz musimy nim dopłynąć do celu – spuentował. Sam się zreflektował nad tym, jaką głupotę palnął. Po konferencji podszedł do dziennikarzy na catering i powiedział: – Ale z tym Titaniciem to dopierdoliłem…

Choć jeśli chodzi o konferencje prasowe, to klasykiem pozostanie ta po meczu Floty z Miedzią. Baniakowa Flota wygrała w Legnicy, a już wcześniej przebąkiwano, że grunt pod nogami trenera Ulatowskiego nie jest zbyt stabilny. No i na to wjechał Baniak. Nie wiemy, co lepsze – tekst „Bebeto” czy mina Ulatowskiego:

Wesoło było z nim w Pogoni Szczecin. Rodzina Ptaków akurat robiła w Szczecinie brazylianę. „Dżentelmeni ze Rzgowa”, jak nazywał Baniak Brazylijczyków ściągniętych do klubu, dawali się we znaki. Baniak oburzał się, że władze klubu chcą ustalać mu skład („dostałem telefon z góry, że na Legii nie ma bronić Majdan tylko człowiek, który trzy miesiące wcześniej sprzedawał w Brazylii garnitury”), ale i nie mógł uwierzyć, że niektórzy ze ściągniętych piłkarzy tak bardzo nie ogarniają futbolu. – Pamiętam taką sytuację. Mamy rożny, a jeden z nich przyszedł do ławki i pił wodę zamiast wracać pod swoją bramkę, bo szła kontra.

Nie ma co się dziwić, że wkrótce z Pogoni wyleciał. Ale jak już wylatywać, to z przytupem. Na rozmowę o przyszłości przyszedł do Antoniego i Edwarda Ptaków. Jeśli ktoś nie wie, jak obaj panowie wyglądali, to niech wygoogluje. Obaj mieli problemy ze wzrokiem – u jednego oczy uciekały na zewnątrz, a drugiemu do środka. Ptakowie powiedzieli, że z jednej strony jest krytyka kibiców, ale z drugiej cały czas się wahają nad zostawieniem „Bidona” w zespole. Na to Baniak: – Panowie, ja wyjdę na moment, a wy sobie to przedyskutujcie, spójrzcie prosto w oczy… – powiedział. Nie zdążył wyjść z pokoju i już wyleciał.

Zimowy sparing Warty Poznań, zimno jak cholera. Na tyle zimno, że jeden z zawodników „Zielonych” przywdział na głowę czapkę. A że innej nie miał, to założył klubową, zimową czapkę z pomponem. Baniak nie mógł wytrzymać tego widoku i drze się z ławki: – Ściągaj tę czapkę! Kurwa, ściągnij czapkę! – ale piłkarz nie reaguje. Wreszcie „Bidon” ryknął: – ŚCIĄGAJ, KURWA, TĘ CZAPKĘ, BO WYGLĄDASZ JAK JAKIŚ CZOP!!! – i podziałało.

No i na koniec perełka, choć temat do żartów średni, bo chodzi o zdrowie. Baniak jeszcze za czasów pracy w Polsce przeszedł dwa zawały. Ten drugi w Warcie, został właściwie wyciągnięty z autobusu ruszającego na jeden z wyjazdów. Kierownikowi „Zielonych” coś w zachowaniu Baniaka nie pasowało, był jakiś nieswój. Zadzwonił po karetkę i faktycznie – serducho trenera świrowało. Natomiast historia pierwszego zawału trenera Baniaka jest przekomiczna.

Baniak był akurat trenerem Odry Opole i w domowym zaciszu oglądał „Koło Fortuny”. Finał, a zatem hasło do odgadnięcia. Literki się pokazały, pozostało tylko kilka luk, kategoria „sport”. No i widać jak byk – hasło to Odra Opole. Baniak wstał i krzyczy: – Odra Opole, no Odra Opole! – emocjonuje się: – Powiedz to wreszcie, kurwa, ODRA OPOLE! – drze się już na stojąco. Brak wiedzy uczestnika tak go rozemocjonował, że trafił do szpitala z zawałem.

30. ZBIGNIEW DRZYMAŁA

Magnat Grodziska Wielkopolskiego. Z jednej strony – chodzą legendy o tym, jak Dyskobolia kupczyła awanse z niższych lig do Ekstraklasy. Z drugiej strony – kupczyło wtedy wielu, Drzymała i jego klub nie był jedyny, a już po wprowadzeniu ustawy antykorupcyjnej zrobił w mieścinie 50 kilometrów od Poznania klub, którego zazdrościć mogli mu w Poznaniu, Wrocławiu czy w Trójmieście. Bogata Wisła Kraków piętnaście lat temu miała pakę wyrastającą wysoko ponad ligę, a Dyskobolia na prowincji dzięki finansom Drzymały była przez moment druga siłą w kraju.

Wielkich pieniędzy dorobił się na tapicerce. Sam się śmiał, że tapicerkę ma we krwi, bo kiedyś w zakładzie ojca przeszył sobie palec maszyną. Dwie dekady temu Forbes szacował jego aktywa na wartość pół miliarda złotych. Interesy szły świetnie, postanowił zrobić coś dla swojego miejsca. Urodził się w Grodzisku, mieszkał nieopodal. Przejął malutki klub w stolicy powiatu, kupił za drobne ziemię, na której stała zabytkowa trybuna. I zrobił tam malutki, acz elegancki stadionik. No i klub, który walczył z Herthą Berlin czy Manchesterem City.

Czarny golf i czarne okulary przeciwsłoneczne. Tak wielu zapamiętało Drzymałę z czasów, gdy zasiadał w loży na stadionie przy Powstańców Chocieszyńskich. Wywiadów nie lubił, zdjęć też nie, poobrażał się na „Przegląd Sportowy”, bo twierdził, że kpią z niego i nie doceniają tego, że wpompował własne pieniądze w klub. Nikt się nie zastanawia, że przecież przez cały czas dokładam do tego interesu. Pokażcie mi jednego człowieka, który wyłożył pieniądze na piłkę i „Bóg zapłać” mu ktoś powiedział… Abstrahując skąd one były, to jednak wkładając je w sport, nie przepił ich! Nie wywiózł z kraju! Tysiące osób w różny sposób zarobiło duże pieniądze – i nikt nie miał pożytku! – burzył się w jednym z nielicznych wywiadów.

Bo Drzymała był miejscowym magnatem, który jednak robił coś dla społeczności. Nie zamknął się w zameczku za miastem, ale wyniósł to miasto na afisze. Kto by dziś słyszał o Grodzisku, gdyby nie Dyskobolia? A Drzymała miał gest – na 700-lecie miasta ufundował mieszkańcom 30 tysięcy butelek piwa Grodzisz, w pewnym momencie zatrudniał trzy tysiące ludzi w fabrykach w powiecie. No i dawał frajdę w postaci futbolu.

Nie jest tajemnicą, że lubił napisać trenerowi SMS-a z wskazówkami taktycznymi. Choć działo się to dopiero wtedy, gdy zaczął myśleć, że wiedzą przerasta trenerów. Fajnie tłumaczy to anegdota, którą kiedyś sprzedał Bogusław Kaczmarek. Drzymała na początku mówił mu, że szuka jakiegoś speca od piłki, który wyjaśni mu pewne kwestie taktyczne, szkoleniowe, piłkarskie. A już pod koniec kadencji „Boba” regularnie wcinał się w ustawianie składu. – Zbyszek, najpierw chciałeś, żebym cię czegoś nauczył, a dzisiaj sam próbujesz na mnie wpływać – żalił się Kaczmarek. – A bo ja już się tego futbolu nauczyłem – odpowiadał prezes.

Na piłce znał się średnio, ale miał nosa do piłkarzy. No i miał pieniądze, by ich kupować. Gdy sprowadził do Grodziska Andrzeja Niedzielana, to szatnia nie od razu go kupiła, bo Dyskobolia pamiętała padolino „Wtorka” w jednym z meczów w Grodzisku. Niedzielan zwłaszcza nie mógł złapać wspólnego języka z Grzegorzem Rasiakiem, z którym miał przecież tworzyć zabójczy duet snajperów. Drzymała znalazł rozwiązanie. Usadził obu przy stole, przyniósł im po „grodziszczu”, postawił po piwie przy obu napastnikach i rzucił: – No, wyjaśnijcie sobie, co wam leży na sercach. Jak dla mnie kochać się nie musicie, ale grać macie ze sobą tak, że będę cmokał.

No i Rasiak z Niedzielanem jakoś się dogadali, a później batożyli kolejne defensywy w lidze.

Regularnie zabierał na zagraniczne zgrupowania całą rodzinę. Ponad dwudziestu piłkarzy, sztab szkoleniowy, a poza tym Drzymałowie. A że każdy z rodziny brał ze sobą na wyjazd walizkę lub dwie, to ktoś te walizy musiał tarabanić. No i kończyło się tak, że piłkarska młodzież wiozła do hotelu swoje torby ze sprzętem oraz jedną z walizek córki właściciela klubu.

Nie jest tajemnicą, że Drzymała był też wielkim fanem tenisa. Zresztą zaraz obok boiska głównego w Grodzisku powstał kompleks kortów. Ale do rzeczy – Drzymała nienawidził przegrywać. Wściekał się, chodził później z muchami w nosie. Doskonale wiedział o tym wspomniany Bogusław Kaczmarek. Kiedyś „Bobo” przechodził obok kortów, gdzie prezes akurat grał z Markiem Kostrzewą, asystentem trenera. Kaczmarek pyta o wynik, a Kostrzewa, że 6:1, 4:1. – Marek, wariat jesteś? Chcesz wylecieć z roboty? Chłopie, odpuść.

Kostrzewa szybko się zreflektował. Skończyło się na 6:1, 4:6, 1:6. Później trener już wiedział, że z Drzymałą można porywalizować, ale ostatecznie trzeba pozwolić mu wygrać. Drzymała serwował, ewidentny metrowy aut, a Kostrzewa krzyczał: – Prezesie, samiuśka linia, ależ serwis!

Drzymała był też przesądny – wierzył w swój nos, ale i w pewne utarte tradycje. Na przykład w tę, że jego drużyna zawsze wygrywa z okazji imienin Zbigniewa, czyli na początku kwietnia. W 2005 roku imieniny wypadały akurat wtedy, gdy było już niemal przesądzone, że Jan Paweł II na dniach zakończy swój żywot. Władze ligi zastanawiały się nad przesunięciem całej kolejki, ale Drzymała się upierał – żadnego przesuwania kolejki, Groclin musi zagrać z Wisłą Płock, bo na pewno wygra. Wszak tego samego dnia pan Zbigniew świętował imieniny. Mają grać, mają grać – grzmiał Drzymała. Dyskobolia pojechała do Płocka, dostała 1:2 w czambuł. Czar prysł.

Mało kto pamięta o tym, ale Drzymała był jednym z pomysłodawców… wprowadzenia VAR-u. – Jeśli będą powtórki dla sędziów, to przynajmniej nie będą kręcić lodów – twierdził. Dziwnie brzmiało to w ustach człowieka, który publicznie przyznawał, że kupował mecze, tak ja wielu innych w tamtych czasach.

Szkoda, że Drzymała nie poszedł na wojnę z korupcyjnym układem, tylko grał tak jak inni. Dziś jest już schorowanym człowiekiem po poważnych przejściach zdrowotnych. Dzisiejsza Dyskobolia nie ma z nim już nic wspólnego, sprzedał też kompleks hotelowy w Grodzisku. Ale lud Grodziska nigdy nie zapomni mu tego, że dzięki pieniądzom Drzymały i czutce do piłkarzy cała Polska usłyszała o mieścince godzinę drogi od Poznania.

29. ALBIN MIKULSKI

Bajerant i ściemniacz pierwszej wody. Makaron na uszy umiał nawijać, podobnie jak grać szefa przed kamerą. Do legendy przeszło nagranie z meczu Groclinu z Pogonią Szczecin. Zirytowany Mikulski zerka, czy aby na pewno obok niego stoi kamera Canal+, a później odstawia teatrzyk. Polecamy.

Nikt tak głośno nie krzyczał „oszustwo, skandal!” spod linii bocznej. Jednocześnie Mikulski nie miał problemu w tym, by samemu uskuteczniać oszukiwanie. Ostatecznie został skazany za kupczenie meczów. W jednej z ostatniej retransmisji Ligi+ miała miejsce zgrabna konwersacja.

Andrzej Twarowski zaczyna: Trener Mikulski przejął klub w dość trudnym momencie, bo teraz nie można już kupić…

Na to wcina się Paweł Zarzeczny: Meczu?

Twarowski: Nie, nie, piłkarza.

Ale generalnie był z Mikulskiego niezły bajerant. Grzegorz Król opowiadał, jak Mikulski namawiał go na transfer do Szczakowianki. Dzwoni telefon, „Królik” odbiera: Dzień dobry, czy mam przyjemność rozmawiać z najlepszym napastnikiem w Polsce? To świetnie, z tej strony najlepszy trener w kraju, pan Mikulski. My cię chcemy, podpisujemy kontrakt. Kasa nie gra roli. Grzesiu, słuchaj, my gramy systemem z jednym napastnikiem. I ja tego napastnika z boiska nie zdejmuje. Grzesiu, słuchaj… Wiesz kto będzie tym napastnikiem? Ty, Grzesiu. Ty nim będziesz.

Ciekawie było też w Pogoni Szczecin, gdzie Mikulski układał zespół za czasów Lesa Gondora. W Pogoni wszystko się już rozlatywało, trzeba było kleić drużynę na kolanie. Mikulski zorganizował casting na piłkarzy, przez testy przewinęły się dziesiątki piłkarzy. Składak Mikulskiego nie wytrzymał jednak próby czasu i spotkań. W zespole odbyło się głosowanie – kto jest za zwolnieniem trenera, kto za tym, by pracował dalej. Mikulskiego zwolniono, ostatecznie Pogoń zdobyła najmniej punktów w lidze w historii Ekstraklasy i poleciała z ligi.

Mikulski uwielbiał zagraniczne zgrupowania. Piłkarze też je lubili, bo często przypominało to kolonie z czasów szkoły podstawowej. Luzik, rozruch, karty, piwko. Piłkarze przychodzili pytać Mikulskiego – jak dziś trenujemy, panie trenerze? A on przeciągał się w wyrze i mówił, że popołudniu lekki streczing i spacer.

Schemat obozów u Mikulskiego wyglądał na ogół podobnie – poniedziałek rozruch przed meczem, wtorek sparing, środa rozruch po meczu, czwartek rozruch przed meczem, piątek sparing. I tak dwanaście-czternaście dni. Kiedyś Mikulski pod koniec obozu zagaił: – Panowie, jutro jeszcze ostatni trening przed wylotem, mam nadzieję, że nie padacie ze zmęczenia.

Na to Jacek Wiśniewski: – Trenerze, my już padamy, może wystarczy basenik i już damy sobie spokój z treningami – szydzi „Wiśnia”.

A Mikulski na to: – Jacuś, ty masz łeb! Słyszeli? Jutro pójdźcie coś na basen!

Trener był za to mistrzem pompowania piłkarzy. To znaczy – na początku zdawało to egzamin, zwłaszcza u piłkarzy łasych na komplementy, ale im dalej w las, tym trudnej było jechać na robieniu z pierwszoligowców polskich Maradonów. Odprawy Mikulskiego często wyglądały tak, że wchodził do szatni, zerkał na zegarek i zaczynał nawijkę: – Panowie, ja tu widzę kapitalnych piłkarzy. Bramkarz? Najlepszego mamy, ni chuja gola nie puści, zobaczycie, Lew Jaszyn to pikuś. Obrona? Chłopy takie, że ich napastnicy to będą się bali do nich podejść. Pomoc? Ludzie świata, przecież my mamy taką pomoc, że nikt nie ma. Napastnik? Ty się nawet spinać nie musisz, ty strzelasz ot tak, cyk, brameczka, od niechcenia.

I tak to się kręciło.

28. JAN TOMASZEWSKI

Pierwszy krytyk polskiej piłki nożnej. Spojrzałby na czystą kartkę, a i tak dostrzegłby w niej skurwysyństwo, układy i korupcję. Ostatnio trochę wyhamował, ale były czasy, gdy dziennikarze go uwielbiali. Wystarczyło rzucić hasło i już – mocny materiał, pełen dosadnych tez i jechania z polską piłką. Nie bez powodu dorobił się ksywki „spocony Janek”. Wielu ludzi nie traktuje jego wypowiedzi poważnie, nie zawsze słusznie. Zdarzało się, że mówił sensowne rzeczy.

Nic nie opisuje Jana Tomaszewskiego lepiej niż pierwsza rzecz, którą zrobił dzień po wygraniu wyborów. Taki dzień można spożytkować na tysiąc sposobów – świętując, brylując w mediach, dziękując sztabowi, opracowując plan działania, no cokolwiek, opcji mnóstwo. Tomaszewski wstał, umył zęby, ubrał się i poszedł do prokuratury. Życzliwie poinformował o tym, że Franciszek Smuda mógł dopuścić się dwóch przestępstw. Pierwsze – posługiwanie się licencją UEFA Pro bez posiadania matury, drugie – przyjęcie premii za mecz, który był ustawiony. Rano, dzień po wyborach. Długo wyczekiwał na ten moment. Do prokuratury chciał wybrać się od dawna, ale bał się, że zostanie to odebrane jako element kampanii.

Ze Smudą jechał przy każdej możliwej okazji. Do klasyki przeszła jego wypowiedź w TVN.

– Czy trzeba zwolnić Franciszka Smudę? – pyta dziennikarka.
– Nie można go zwolnić. Trzeba go wypierdolić dyscyplinarnie.

O Złotej Piłce: – Ustawka.

O PZPN: – Organizacja przestępcza.

Znów o PZPN: – Zakopałbym wszystkich, od prezesa do sprzątaczki.

O Grzegorzu Lato: – Skończy w więzieniu.

Raz jeszcze o Smudzie: – Naplułbym mu w twarz.

I ulubiony bon-mot, rzucany w wielu kontekstach: – To zwykłe skurwysyństwo.

Ale bywają i ładne zaczepki. O Januszu Basałaju: – To Ezop polskiego mikrofonu, opowiada bajki.

O Michale Listkiewiczu: – Życzę mu, żeby był szefem PZPN-u dwadzieścia lat. O czym ja bym pisał, gdyby w PZPN-ie byli normalni ludzie?

Gdyby słowa Tomaszewskiego miały moc, połowa polskiej piłki siedziałaby za kratami. W polskiej piłce w ostatnich latach dzieje się nieporównywalnie więcej dobrego niż przed dekadą, a więc „Tomek” nie bardzo ma okazję, by się uaktywniać. Chociaż… potencjalne ofiary jego krytyki doskonale wiedzą, jak ujarzmić spoconego Janka. Żadną tajemnicą jest fakt, że Zbigniew Boniek chętnie zaprasza go do loży, gdzie Tomaszewski jest przyjęty z honorami. Michał Listkiewicz poszedł krok dalej – zaproponował Tomaszewskiemu posadę szefa komisji etyki w PZPN. „Tomek” czuł się jak ryba w wodzie – całymi dniami wyszukiwał afer, pisał donosy, wyobrażał sobie najważniejsze osoby polskiej piłki w pasiakach. A Listkiewicz miał spokój.

Podobny manewr zastosowała kiedyś Amica Wronki. Cytat z książki „Szamo”: Z Jankiem Tomaszewskim miałem styczność raz w życiu. Wtedy jako telewizyjny ekspert co tydzień bardzo krytykował Amicę. Działacze zastanawiali się, jak w końcu uciszyć tę wielką gębę, i wpadli na doskonały pomysł. Zaprosili go do Wronek, aby przeprowadził pokazowy trening, przy czym za ten jeden dzień zapłacili mu tyle, jakby ,,Tomek” pracował w klubie z pół roku. Wziął więc absolutnie niemądrą, gwiazdorską dolę i wrócił do siebie. Od tamtej pory Amica już stała się jednym z bardziej chwalonych w telewizji klubów.

Jedni kombinowali, a inni po prostu szli do sądu, jak Smuda, którego Tomaszewski nazwał „prostakiem”, za co musiał publicznie przeprosić i oddać „Franzowi” zadośćuczynienie w wysokości 20 tysięcy złotych. Jakim cudem sąd uznał, że Smuda prostakiem nie jest? Tego nie wiemy, ale z wyrokami dyskutować nie wypada.

27. MARCIN WASILEWSKI

Gdybyśmy mogli wyskoczyć na piwo z jednym ekstraklasowiczem, to prawdopodobnie wybralibyśmy „Wasyla”. No, może jeszcze zastanawialibyśmy się nad Jakubem Błaszczykowskim. Ale spójrzcie w lustro i powiedzcie sobie w twarz – nie, nie wydaje mi się, by Wasilewski był równym ziomkiem, który i wniesie szafę na czwarte piętro, i poratuje drożdżami w kryzysie.

Nasza ulubiona anegdota o „Wasylu”? Bezsprzecznie ta, o przedłużonym pobycie części ekipy Amiki Wronki we Wrocławiu. Ekipa rozrywkowa gości została na Dolnym Śląsku nieco dłużej, a zebrał się tam przepotężny skład – Darek Dudka, wspomniany Wasilewski, Tomasz Dawidowski, po stronie gospodarzy m.in. Piotr Włodarczyk. Jeden z piłkarzy Amiki przedłużył sobie test na doping, kierownik pozwolił mu zostać, dostał „ochroniarzy”, ale zamiast siku do kubka na stadionie skończyło się grubym baletem na mieście.

Zawodnicy Amiki w miasto poszli bez toreb, wrzucili je do autobusu, natomiast piłkarze Śląska mieli ze sobą sprzęt piłkarski – sztole, ochraniacze, koszulki. To akurat ważne w tej historii. Środek nocy, kilka piw już wlanych w siebie, nagle ktoś podpuszcza „Wasyla” – Marcin, ty nie potrafisz dobrego wślizgu zrobić. – Ja nie umiem? Co ty pierdolisz, jak nie umiem wślizgu zrobić? – wkurzył się Wasilewski: – Dawaj korki – rzucił do jednego z kolegów.

Założył wkręty, wziął rozbiegł i rzucił się wślizgiem na dywan rozłożony wzdłuż baru. A że nie miał na nogach lanek tylko klasyczne ostre wkręty, to przeciął ten dywan na pół. – I co, wślizgów nie umiem robić, co? – skwitował wątpiących.

Inna historia, też związana ze Śląskiem, ale jeszcze wtedy, gdy „Wasyl” grał we Wrocławiu. Zgrupowanie w Szklarskiej Porębie, w samym środku nocy włączają się alarmy przeciwpożarowe. Na korytarz wybiegają członkowie sztabu trenerskiego, w budynku zjawia się straż pożarna, cały korytarz mieni się na biało. Powód? Wasilewski z Piotrem Włodarczykiem mieli zbyt długie wieczorne roztrenowanie, podchmieleni chwycili za gaśnicę i przystroili ściany na nowo. Skończyło się na tym, że we dwójkę musieli opłacić czyszczenie budynku.

Trudno nie uśmiechnąć się, gdy kibice Anderlechtu opowiadają, jakim kozakiem dla nich był Marcin Wasilewski. Ilu możemy wymienić Polaków, którzy w zagranicznym klubie mają status symbolu? Policzylibyśmy na palcach jednej ręki. A „Wasyl” na trybunach tamtejszego klubu ma nawet taniec na swoją cześć, w którym… kibice obijają się łokciami. Przecież to genialne w swojej prostocie.

– Myślę, że 99 procent zawodników nie wróciłoby do futbolu po takiej kontuzji. Ale trafiło na Marcina i jego powrót stał się dla nas symbolem. To zrobiło z niego legendę w naszych oczach. Nie zrozum mnie źle, zawsze trybuny uwielbiały go za to, że wkładał całe serce w każde starcie i walczył za trzech. Był też bardzo skuteczny pod bramką rywali, miał wyczucie i nikogo się nie bał. Ale to dzięki pozbieraniu się z tamtej kontuzji osiągnął dla nas „boski” status, stał się uosobieniem walecznego ducha, z którym także chcielibyśmy, aby utożsamiano Anderlecht. Gdy wrócił na boisko i strzelił z karnego Standardowi, przybiegł do nas, na płot wokół trybun, cieszyć się z nami. Podziękować za wsparcie, które dawaliśmy mu w czasie, gdy był kontuzjowany. To było wspaniałe – mówił jeden z kibiców Anderlechtu w wywiadzie dla Weszło.

Ale dość tych ckliwych historyjek, przyszliście tu przecież po rozrywkę, a nie po to, by pociły wam się oczy.

Wasilewski pojechał na pierwsze, albo jedno z pierwszych swoich zgrupowań reprezentacji Polski. Jak to on – nosiło go, tu jeszcze został po treningu, tu podostrzył na „dziadku” (o metodach podostrzania za moment), tu podpytał starszych kolegów o jakiś drobiazg. Nagle pyta Tomasza Hajtę:

– Tomek, słuchaj, a ustawiłbyś mur z chłopakami? Taki meczowy, kilka razy sobie uderzę.

A Hajto sprowadził go do parteru:

– Po co? Przecież z trybun nie będziesz strzelał wolnych.

Trening Amiki, „Wasylowi” jeden z kolegów zakłada siatkę. Zespół w śmiech, klasyczna szyderka o tym, żeby Marcin wziął igłę i nitkę, żeby sobie zacerował dziurę między nogami. Wasilewski uśmiecha się, ale rzuca pod nosem tak, by jego ciemiężyciel słyszał: – Masz przejebane, lepiej spierdalaj.

Wasilewski tak ciął tego, który puścił mu kanał, że chłop wybił sobie z głowy ośmieszanie kolegi.

No i może jeszcze jedna anegdota z czasów najnowszych. „Wasyl” w szatni Wisły Kraków gra pierwsze skrzypce i nie jest to żadna tajemnica. Ale nakreślmy tło – w roli głównej Kamil Wojtkowski, który regularnie spóźniał się na treningi. Trener Stolarczk miał już tego dość – powiedział, że jeszcze jedno spóźnienie i na Wojtkowskim zostanie postawiony krzyżyk. Następnego dnia… Wojtkowski do klubu faktycznie nie przyjechał. Szybki telefon, pytanie, a Kamil odpowiada: – Trenerze, miałem wypadek samochodowy.

No trudno, wypadek – najważniejsze, że cały i zdrowy. Problem w tym, że Wojtkowski oczywiście ściemniał – na następny trening przyszedł na piechotę, a auto zaparkował kawałek obok normalnego parkingu. Na jego nieszczęście – samochód (bez najmniejszej ryski po „wczorajszym wypadku”) zauważył „Wasyl”, który w szatni po cichaczu przejął kluczyki i przepakował auto na sam środek boiska treningowego.

26. WOJCIECH KOWALCZYK

Oczywiście, zdajemy sobie sprawę, że sportowy szczyt „Kowala” przypada na XX wiek. Natomiast nie mogło zabraknąć w tym zestawieniu jednego z najbardziej wyrazistych ekspertów piłkarskich ostatnich lat. Myślisz – kto najbardziej jedzie po bandzie w studiach piłkarskich, widzisz – Wojciech Kowalczyk.

Jeśli dziś myślicie, że Wojtek szarżuje już z pozycji byłego piłkarza, a jako zawodnik odpowiadał formułkami, to szkoda, że nigdzie nie ma zapisu konferencji z Las Palmas. Kowalczyk miał ostrą kosę z trenerem, który był totalny parodystą, wyczyniał jakieś niestworzone cuda na treningach, a ponadto wystawiał swojego syna w wyjściowym składzie. Zespół był przeciwko niemu, a „Kowal” nie należał do wyjątków. Wreszcie przyszła konferencja, któryś z dziennikarzy zapytał o powody tak słabej dyspozycji zespołu.

– O, dobrze, że pan o to zapytał – odpowiedział „Kowal”, rozsiadł się na krześle i zaczął roast: – Tak słabego trenera nie spotkałem nigdy. To jego wina, że straciliśmy szansę na bezpośredni awans. Tak, przez niego. Przez jego niedokształcenie i głupotę. Nie mogę zrozumieć jakim cudem ktoś dał mu tu pracę. To amator.

Dziennikarze w szoku, „Kowal” zebrał gratulacje od szatni za powiedzenie prawdy.

Czy Kowalczyk miał barwną karierę? Oj, zdecydowanie. Strzelał gole na Camp Nou, na Old Trafford, ustrzelił Sampdorię, walnął kilka sztuk w reprezentacji, ma medal olimpijski. Ale – jak sam mówi – jeszcze barwniejsze miał życie. W Legii całym zespołem przesiadywali po kilka godzin w legendarnym „Garażu”, herbaty raczej nie pili, a mistrzostwa przyklepywali właściwie w połowie sezonu. Przed ważnymi meczami – abstynencja, ale po wygranych – hulaj duszo. „Kowal” do dziś powtarza – grzeczne zespoły nie wygrywają.

Ale dobra, miało być o dzisiejszej działalności naszego redakcyjnego kompana, a nie o karierze. No to lećmy. 2010 rok, „Piłka Nożna” wybiera na odkrycie sezonu Macieja Jankowskiego. Układ jest jasny – Jankowski jest ze stajni menadżera, który równocześnie był właścicielem „PN”. Kowalczyk na wieść o tym sztucznym pompowaniu zawodnika zrzeka się nagród sprzed lat – odkrycia roku z 1991 i miana piłkarza roku w 1992. – Proszę więc redakcję „Piłki Nożnej”, aby nie uwzględniała mojego nazwiska i nie wpisywała go na listę dotychczasowych laureatów. Nie chcę, by moje nazwisko w jakiś sposób uwiarygadniało obecne rozstrzygnięcia i by było w jakikolwiek sposób z nimi kojarzone. Wybór Macieja Jankowskiego na „Odkrycie Roku” jest dla mnie końcem prestiżowego plebiscytu, obrzydliwym zwycięstwem prywaty. Odebrano mi radość z własnych osiągnięć. Kiedy za dwadzieścia lat powiem, że byłem „Odkryciem Roku”, to ktoś będzie miał pełne prawo zapytać, kto mi to załatwił – pisze na łamach Weszło.

Miewał tezy przestrzelone, jak na przykład ta, że Celtic zgwałci Legię. Albo ta, że młodzieżówka na Euro U21 zostanie zdemolowana przez Włochów. Ale „Kowal” jako jeden z pierwszych ekspertów zaczął mówić, że Polska na Euro 2012 nie wyjdzie z grupy, choć początkowo był fanem Smudy. Ale zanim jeszcze ktokolwiek zaczął mieć wątpliwości, Kowalczyk oświadczył „trzy mecze i do chaty, tak będzie, wspomnicie sobie te słowa”. Po meczu z Czechami ukazał się na Weszło się felieton Wojtka z jakże wymownym tytułem – „Smuda, wypierdalaj”.

Do legendy przeszły historie o tym, jak trudno dodzwonić się do „Kowala”. Wychodzi on bowiem z założenia, że jak ktoś bardzo chce z nim pogadać, to zadzwoni kilka razy i w końcu go złapie. Pyszna jest też anegdota o tym, jak Wojtek przez kilka lat z rzędu nie odbierał telefonów od Leszka Pisza. Legenda Legii dzwoniła do Kowalczyka co święta, by złożyć mu życzenia, ale „Kowal” ani razu nie nacisnął zielonej słuchawki. Wreszcie Pisz zapytał Krzysztofa Stanowskiego o co Kowalczykowi chodzi – obrażony czy co? Stan zapytał wreszcie: – Wojtek, czemu ty właściwie nie odbierasz od Leszka telefonów?

A Kowal: – Przecież wiem co chce mi powiedzieć…

Żałujemy tylko, że „Kowal” nie wywiązał się ze swojej obietnicy, że jeśli Hiszpania wygra Euro 2008, to wskoczy na wizji do polsatowskiego basenu.

25. SŁAWOMIR PESZKO

Pół człowiek, pół litra. Żaden spośród wciąż aktywnych piłkarzy nie ma takiej zdolności do pakowania się w kłopoty. Jeśli na drodze na boisko leży skórka od banana, z pewnością poślizgnie się na niej Peszko. Dyżurny przypałowiec polskiej piłki.

Peszko nawet z nieszkodliwego challange’u z papierem toaletowym potrafi uczynić coś, o czym będzie się mówiło, niekoniecznie doceniając inteligencję piłkarza.



Najgrubsza akcja? Chyba jednak taksówka w Kolonii, bo kosztowała ona „Peszkina” wyjazd na Euro 2012. Peszko po wprowadzeniu do swojego umysłu bajkowego stanu wracał z Marcinem Wasilewskim do domu, ale miał wrażenie, że taksówkarz błądzi. Klasyczna kłótnia, taksówkarz zadzwonił na policję. Gdy Peszko usłyszał o policji, wybiegł z taksówki i próbował uciekać. No, ale niestety – dał się złapać i spędził nockę na izbie wytrzeźwień. Franz Smuda ruszył do Kolonii i jeździł po komisariatach, by ustalić, co tak właściwie zrobił jego piłkarz. Jezu, jakie to było żenujące.

Tak samo jak pozwanie do sądu Macieja Szczęsnego, który po tej akcji nazwał Peszkę w „Przeglądzie Sportowym” głąbem, kołkiem i debilem. Gdy Peszko przyjeżdżał na zgrupowanie kadry, wsiadał w samochód i jechał do Kielc na sprawę. No świetne, na pewno bardzo pomagało mu to w trzymaniu formy.

„Wasyl” po Kolonii jeszcze się wyratował, ale dla Peszki była to recydywa. Reprezentanci podczas jednego ze zgrupowań dłużej posiedzieli przy buteleczce. Peszko z Maciejem Iwańskim wracali do hotelowego pokoju koło 4 nad ranem, ale mieli pecha, bo natknęli się na Jacka Zielińskiego, asystenta Smudy. Jak podawał „Fakt”, Peszko po tym zdarzeniu prosił o drugą szansę… na kolanach.

To u Smudy robił furorę w Lechu, ale „Franz” nie przepadał za Peszką, a o powodach opowiadał sam zainteresowany w programie „Prosto w Szczenę”. Po odejściu Smudy z Lecha Peszko powiedział w wywiadzie, że „Kolejorz” w końcu ma dobrego trenera. No a za kilka tygodni okazało się, że Smuda został selekcjonerem.

– No i co pierdolisz w gazetach, że macie jakiegoś tam lepszego trenera? – zapytał Smuda na zgrupowaniu, a Peszko nie wyparł się swoich słów. – Zawsze miałeś jaja, a teraz miałeś jaja powiedzieć mi to w twarz – odpowiedział mu Smuda. Piłkarz zyskał w jego oczach, jak wspomnieliśmy wcześniej – do czasu.

Peszko to taki as, że najpierw robi, później myśli. Gdyby było inaczej, nigdy nie wystosowałby do Macieja Kalkowskiego, asystenta Piotra Stokowca, następującego zapytania: – Gdzie ty kurwa grałeś?! Pojebało ci się?!

To oczywiście był początek jego końca w Lechii, z którą związany był nie tylko kontraktem piłkarskim, ale i miał zagwarantowaną pracę skauta pięć lat po skończeniu kariery. Niewiele myślał też na boisku. Przekonał się o tym (boleśnie) choćby Novikovas.

Peszko nie włączył myślenia także po meczu, gdy w rozmowie ze „Sportowymi Faktami” mówił: – To była normalna walka o piłkę, po prostu źle to wszystko obliczyłem, nie skontrolowałem ruchu. Przypadek.

No, cały Sławek. 106 żółtych kartek i 11 czerwonych w karierze (więcej niż brutale jak Pepe czy Materazzi), na koncie kopanie dmuchanej lalki w barwach Arki Gdynia, targanie za ucho Tomasza Kędziory i potraktowanie go z łokcia. Ale to fajny gość. Lubiany w szatniach. Do dziś nie mamy pojęcia, jakim cudem stał się bliskim kumplem Lewego i o czym panowie rozmawiają, ale łatka „Atmosfericia” przylgnie do Peszki na długo.

24. MICHAŁ ŻEWŁAKOW

Michał Żewłakow miał bardzo luźne podejście do swojej kariery. Sam śmieje się, że mecz dla niego nie kończył się na gwizdku, a na ostatniej szklance przy barze. Perfekcyjnie podsumowała ją swego czasu jego małżonka: – Nie wiem, jak ty wytrzymałeś 20 lat jako piłkarz, jak ty ciągle wychodziłeś.

„Żewłak” wiedział, że wszystko można, jeśli jest na to dobre miejsce i czas. I chętnie z tej życiowej prawdy korzystał, a nocne spotkania przy kieliszku czegoś mocniejszego w niczym mu nie przeszkodziły. Grał w Olympiakosie, Anderlechcie, rozegrał 102 mecze dla reprezentacji. Kawał kariery. Spotkań w biało-czerwonej koszulce miałby z pewnością więcej, gdyby nie pamiętny lot z USA.

Koszulka Chicago Bulls, przekrzywiona czapeczka, stylówka jak na trzepak – w tym stroju Żewłakow zaprezentował się po wyjściu z samolotu, ale najciekawsze było to, co działo się na pokładzie. Smuda grzmiał, że „Żewłak” wraz z Borucem pili wino z buteleczek, zaczepiali stewardessy, byli wulgarni. Jak to Smuda – obraził się i na jednego, i na drugiego, zarzekał się, że u niego pijaństwa nie będzie. Boruca nie powołał już nigdy, a „Żewłakowi” dał zagrać tylko w meczu pożegnalnym.

Który odbył się w Grecji.

A Smuda nie puścił żadnego z kadrowiczów na imprezę.

Było to wieśniackie pożegnanie zasłużonego przecież piłkarza. Żewłakow lubił wbić później we „Franza” szpilę. Na przykład w TVP.

Czego brakowało polskiej reprezentacji? – padło pytanie, gdy został zaproszony do studia meczowego.
Brakowało trenera – króciutko zdiagnozował „Żewłak”.

Świetna była też ta wbita na Gali Ekstraklasy. – Trenerze, czy ja dziś będę mógł się napić wina bez konsekwencji? – zapytał wyraźnie rozbawionego Smudę, trzymając w ręku statuetkę.

Dodajmy, że Żewłakow cudem uratował się przed konsekwencjami afery lwowskiej za Leo Beenhakkera. Pił razem z Borucem, Dudką i Majewskim, ale… biesiada zmęczyła go i w porę wrócił do pokoju.

Inna sytuacja z reprezentacji, z której „Żewłak” został zapamiętany – gol samobójczy strzelony w Belfaście. Były kapitan reprezentacji opisywał w „Przeglądzie Sportowym”, jaka atmosfera panowała za kulisami: – Po meczu siedzieliśmy z chłopakami w pokoju. Padło hasło, że należałoby sprawdzić, jak się trzyma trener. Poszedłem więc do niego, zapukałem, otworzył. Szykował się już do spania. Pytam go, jak się czuje. Mówi: „Michał, widziałem w piłce już wiele, ale czegoś takiego jeszcze nie. Nie wiem nawet, jakie powinienem mieć do was pretensje. A ty, jak się czujesz”, pyta mnie. „Szczerze mówiąc, to mi się chce płakać”, odpowiedziałem, a on na to: „To płacz”. Siedział zamyślony, ja z załzawionymi oczami. Spytał mnie: „Masz ochotę zapalić?” Wziął cygaretkę, ja papierosa i tak siedzieliśmy pięć minut w całkowitym milczeniu.

Po latach w „Stanie Futbolu” komentował w swoim stylu: – Strzelić Arturowi Borucowi z 30 metrów wcale nie jest łatwo! I to na wyjeździe!

Żewłakow zwykle trafiał na trenerów, którzy wiedzieli, że piłkarzowi trzeba dać trochę luzu. W Turcji Umit Ozat przyniósł przed meczem flaszki i papierosy. Postawił na stole przed piłkarzami i zaprosił do konsumpcji. – Panowie, chciałbym czuć się jutro po meczu tak, jak wy teraz – rzucił do piłkarzy, a ci wygrali z faworyzowaną „Galatą”. Innym razem Timur Kecbaia złapał go na papierosie pod prysznicem. Lekko zestresowany „Żewłak” czekał na potężną zjebkę. – Jak masz palić, to pal przy mnie, a nie się chowasz, bo źle to wygląda – „grzmiał” trener.

Żewłakow w swojej pracy dyrektora sportowego ma identyczne podejście. Po pierwszym wygranym meczu na wyjeździe Zagłębia wpadł do szatni pogratulować drużynie. – Panowie, mam nadzieję, że ten autobus będzie dziś wesoły. Bawicie się na mój koszt! – zapowiedział chłopakom, czym kupił sobie szatnię. O zainteresowaniu lubińskiego klubu mówił początkowo: – Musieliby tam najpierw otworzyć „Paros” i kasyno.

Transfery też zdarzało mu się robić przy barze. Legia, „Żewłak” udaje się w delegację, wieczorem wychodzi na dyskotekę, gdzie spotyka Orlando Sa. – Pomyślałem sobie, że skoro się nie boi wychodzić na imprezy i strzela bramki, to znaczy, że ma w sobie to coś – wspomina Żewłakow. Na dyskotece szybko przeszedł do konkretów. Jeszcze w środku nocy zadzwonił do Bogusława Leśnodorskiego poinformować, że znalazł napastnika. – Przecież wy pojechaliście po obrońcę! – dziwił się ówczesny prezes Legii.

Tak jak bracia Gikiewicz mają bardzo podobne charaktery, tak Michał z Marcinem mocno się różnią. Michał jest zabawowy, Marcin raczej spokojny i stonowany. Dlatego zdziwił się, gdy pewnego razu zobaczył w gazetach informację, że balował na mieście. Zadzwonił do brata, a ten z wdziękiem poinformował: – Nie wiem, Marcin, co ty robisz w wolnym czasie.

Greccy dziennikarze zapytali Michała o nocne ekscesy, a ten odparł, że… przyjechał do niego brat. No i nie omieszkali tego opisać.

23. CZESŁAW MICHNIEWICZ

Jeden z najszybszych procesorów pod względem anegdot i ripost w kraju. Trudno się z nim nudzić – pod względem budowania team-spirit trudno znaleźć lepszego trenera w kraju.

Zgrupowanie młodzieżówki, do Grodziska Wielkopolskiego zjeżdżają się piłkarze. W hotelu meldują się ełkaesiacy – Piotr Pyrdoł i Jan Sobociński. Ten drugi akurat po strzeleniu gola samobójczego w Ekstraklasie. ŁKS szoruje po dnie tabeli, Janek przyjeżdża w średnim humorze. Michniewicz wita się z oboma „na miśka” i rzuca do Sobocińskiego:

– Janek, słuchaj, my tu siedzimy od tygodnia i jedna rzecz nas gryzie…

– Tak, trenerze?

– Komu damy indywidualne krycie na ciebie w naszym polu karnym.

Duet Walukiewicz-Sobociński dostał u niego zbiorczy pseudonim „Elektryczne Gitary” – od tego, że co rusz potrafią odpalić jakiś zapalnik w defensywie. Inna analiza taktyczna młodzieżówki. W sali cały zespół, trener ze swoim asystentem zwracają uwagę na złe zachowania piłkarzy po stracie. Cały zespół się cofa po tym, jak piłkę przejął rywal, ale podświetlony Przemysław Płacheta spacerkiem wraca na własną połowę. Wszyscy wokół niego są podpisani imieniem i nazwiskiem, ale nie zawodnik Śląska. U niego pojawia się podpis – Johnny Walker.

Ta sama analiza, Sebastian Walukiewicz bez asekuracji jako ostatni stoper ładuje się między trzech zawodników rywali. Jakimś cudem wychodzi bez straty, ale już dostaje podpis – Franz Beckenbauer. Szatnia ciśnie szyderkę, ale zawodnikowi łatwiej przyjąć taką krytykę. Z Piotra Grzelczaka śmiał się kiedyś, że ma pakiet większościowy akcji Drew-Budu – to w nawiązaniu do techniki Mister Woleja. Grzelczak u Michniewicza się odblokował, nie obraził się.

Trening Lecha Poznań, na boisku treningowym akurat trwał remont. Robotnicy wykopywali duże fragmenty ziemi, które leżały sobie na zielonej murawce. Michniewicz wychodzi na trening bez okularów, bierze piłkę z rąk jednego z piłkarzy i posyła woleja na drugą stronę boiska. Zespół zdziwiony, bo przecież patrzą na trenera kopiącego piłką w wielkie kawałki ziemi. – Cholera, jakieś dziwne te wrony – mówi Michniewicz.

Niektórzy nabijają się, że u Michniewicza jest więcej trików psychologicznych i sztuczek, a mniej trenowania. Że uskutecznia efekciarstwo, ale to wszystko jest zbudowane na chybotliwej konstrukcji. Natomiast Michniewicza bronią wyniki. No i piłkarze go po prostu lubią – bo jest inny. W Lechu jako pierwszy zabierał piłkarzy do kina albo puszczał filmy w autobusie – przed pamiętnym meczem z Legią w Pucharze Polski puścił piłkarzom fragmenty radości Francuzów po zdobyciu mistrzostwa świata. W szatni pewnego razu odpalił muzykę z „Gladiatora”. Już w Bielsku-Białej zabrał cały zespół na „Cud w Lake Placid” o tym, jak amerykańscy hokeiści ograli Rosjan na igrzyskach w 1980 roku. – Dobry jest w tych sztuczkach. Chociaż nie wiem, czy sztuczki to dobre określenie, bo to po prostu działa. Nawet jak mieliśmy w szatni jakichś opornych chłopaków, to trudno było im się czasami nie uśmiechnąć po której wrzutce „Mourinho” – mówi nam jeden z zawodników, którzy pracował z nim w Pogoni. „Mourinho” – tak czasami nazywają go z przekąsem piłkarze. Wszystko wzięło się od ksywy, którą nadali mu dziennikarze – początkowo była fajna, ale z czasem opatrzyła się jak każdy „polski Messi” czy „Ibrahimović znad Wisły”.

Jako jeden z pierwszych (albo i pierwszy) trenerów w Polsce wprowadził do analiz treningów drony. Pierwsze testy? Kilka dni przed wylotem na obóz z Pogonią do Turcji jego asystent Kamil Potrykus zamówił sprzęt przez internet. Testowali go w jednym ze szczecińskich parków. Akurat spotkał ich tam Rafał Murawski i nie mógł się nadziwić – co dwóch dorosłych chłopów robi w parku z pilotem w ręce.

W Termalicę za to czy dziś w reprezentacji U21 ma kilkadziesiąt iPadów z wgranymi nań analizami rywala czy zaleceniami taktycznymi dla własnych piłkarzy. Nie zawsze jednak władze klubu pozwalały mu na takie zabawki. W Pogoni zatem drukował kartki A4 z analizami meczów, wyglądało to trochę jak zrzuty ekranów z pamiętnych analiz Jacka Gmocha – tylko wydrukowane i złożone do teczki. Adam Frączczak lubił podchodzić w trakcie zajęć do trenera i zagadywać: – No, trener pokaże nam co tam ma na tych iPadach.

Swoim synom powtarza: uczcie się, młodzież, to nie będziecie musieli zostać trenerami. Ale dziś już niewielu pamięta, że Michniewicz był też w przeszłości bramkarzem. Właściwie – drugim bramkarzem, bo niemal całą swoją karierę przesiedział na ławce. Miał też jedno spektakularne wejście na boisko. Mecz Amiki Wronki z Atletico Madryt, transmisja w telewizji, Michniewicz jak zwykle wygrzewa ławeczkę. Nagle urazu doznaje pierwszy golkiper Jarosław Stróżyński. Czesław w panice, bo przecież ostatni raz na boisko wchodził jakoś za Napoleona. Nerwowo się przebiera, ale jest pewien problem – ciśnie go na pęcherz. Stróżyński przedłuża zejście z boiska jak może, a Michniewicz nie ma w okolicach płotu, pod którym mógłby się odpryskać. Klęka zatem niedaleko ławki i sika przez nogawkę spodenek. Całość łapie kamera telewizji. Komentator na widok lejącego Michniewicza wypala: – Szanowni państwo, oto Czesław Michniewicz. To jego wielki moment! Z przejęcia aż się modli!

22. BOGUSŁAW LEŚNODORSKI

Dlaczego tu jest tak smutno? – pytał w swoich pierwszych dniach w Legii Warszawa. Bo z Leśnodorskim smutno nigdy nie jest. Biorąc pod uwagę jego pozycję i majątek – jest to niewiarygodny luzak. Scenka sprzed kilkunastu dni. Wyjechał za miasto rozpalić grilla i kupił Żuka. Tak po prostu. Pochwalił się tym na swoim Twitterze. Z piwkiem w ręku.

Mało kto w polskiej piłce ma taki luzik, jak „Leśny”. Gdy w pierwszych tygodniach w Legii jeździł po korytarzu deskorolką, zainstalował na korytarzu konsolę i witał się z pracownikami słowem „siema”, budził ogólne zdziwienie. Zwłaszcza, że już wtedy w Legii panował raczej korporacyjny ład. Leśnodorski wchodził w piłkę jako świeżak, sam nie ukrywał, że niespecjalnie zna się jeszcze na futbolu. Zaraził się nim bez reszty – szybko stał się jednym z właścicieli klubu, a w swoim gabinecie spędzał całe dnie. Żeby było przyjemniej, wstawił sobie do niego szafę grającą. Garniturów raczej unikał, zdarzało się, że mecze oglądał w dresie. Na ręce wytatuował sobie Vito Corleone. Ciągły luzik.

Styl zarządzania klubem? Powiedzielibyśmy – bardzo ofensywny. Leśnodorski nie bał się wysokich kontraktów i grubych ruchów. Ale trzeba mu oddać, że kilka hitowych strzałów zrobił – z Vadisem czy Nikoliciem na czele. Omal nie namówił na Legię Kamila Grosickiego, będącego wtedy w dużym gazie. No i między innymi dzięki temu, że grał grubo, Legia znalazła się w Lidze Mistrzów.

Gdy Leśnodorski dopinał jeden z hitowych transferów, w klubie został przyjęty piłkarz z menedżerem. Na stole szampany i przekąski, okoliczności na dłuższą posiadówkę. Praca prezesa bywa jednak nieobliczalna, „Leśnemu” coś wypadło, rzucił delegacji, że się spieszy i trzeba szybko się dogadać.

Ile chcesz zarabiać?
– Tyle i tyle.
– Tyle dać nie mogę, ale dziesięć procent mniej będzie dobrze. No, to tu są dokumenty, jedzcie, pijcie, ja muszę lecieć! – rzucił i wyparował z sali.

Powiedzieć, że Leśnodorski i Mioduski to dwa światy, to jakby nic nie powiedzieć. Ludzie z dwóch kompletnie różnych biegunów. Dlatego Leśnodorski chcąc wprowadzić w życie wszystkie pomysły musiał kombinować. Wiedział na przykład, że Mioduski za nic w świecie nie zgodzi się na zatrudnienie takiego trenera jak Czerczesow – trochę prawdziwka, trochę zamordystę, generalnie dość nieprzewidywalnego gościa. – Powiedzieliśmy Czerczesowowi, jak ma się przy nim zachowywać i co mówić, żeby Darek powiedział „ok” – opowiadał Leśnodorski w „Stanie Futbolu”. Czerczesow okazał się dobrym aktorem, bo Mioduski przyklepał jego zatrudnienie.

Ale kiwany był także sam Czerczesow. Gdy Leśnodorski negocjował powrót Miro Radovicia do klubu, trener nie był zachwycony tym pomysłem – głównie dlatego, że miał mocno obsadzone pozycje skrzydłowych i dziesiątki. Leśnodorski zaproponował piłkarzowi: – Zrobimy tak, że oficjalnie będziesz zarabiał mało, by się Stasiek nie czepiał, ale dostaniesz dodatek za to, że jesteś zdrowy i wszystko ci się wyrówna.

I wszyscy zadowoleni.

Leśnodorski lubił grać na nosie Lechowi Poznań. Wyjął z niego Bartosza Bereszyńskiego, Kaspera Hamalainena, Krystiana Bielika i niewiele brakowało do przechwycenia innej perełki – Karola Linettego. Wszystko było w zasadzie na ostatniej prostej, ale Legia się wycofała. Maciej Wandzel poprosił, by tego nie robić, bo… zrobiło mu się Lecha żal.

To dość dobry miernik tego, jak bardzo Legia grała na nosie „Kolejorzowi”. Na Słowacji z kolei, o czym Leśnodorski opowiadał w „Foot Trucku”, negocjacje rozpoczęły się od dwóch butelek koniaku podanych do śniadania. Powrotu do Warszawy były właściciel Legii nie pamięta. Warto było się poświęcić, bo na Dudzie Legia zarobiła miliony. Zresztą, Leśnodorski wyróżnia się także tym, że to jeden z nielicznych właścicieli, który na piłce zarobił. Dla wielu kibiców to najlepszy prezes w XXI wieku i nie tylko w Legii, ale i całej Ekstraklasie.

21. ARTUR BORUC 

Za co szanujemy Boruca? Za to, że – mówiąc wprost – ma wyjebane. Żyje po swojemu i nie zamierza wchodzić nikomu w cztery litery. A jak komuś się to nie podoba – to jego problem.

Gdy chciał się poczuć jak gwiazda rocka, rzucił hotelowym telewizorem o ziemię. W czasach juniorskich zdarzało mu się bronić po jointach. Zrobił sobie na pępku tatuaż ze srającą małpą i podpisał ją „Rangers”. Lubi sobie dziabnąć, zapalić, nie kryje się z tym. W Fiorentinie zdarzało mu się wychodzić na fajeczkę z własnym trenerem – Sinisą Mihajloviciem. Z prasą rzadko rozmawia, bo go to nudzi. Ale gdy już rozmawia, zawsze wychodzi ciekawie.

Fragment wywiadu „Przeglądu Sportowego”:

Ponowna gra w reprezentacji Polski to pewnie jedno z pańskich noworocznych postanowień. Jakie są inne?
– Niech pomyślę… Pewnie rzucę papierosy i przestanę pić wódkę, schudnę dwadzieścia kilogramów. Zrobiłbym też coś dla świata. Załatam czarną dziurę, powalczę z głodem w Etiopii.

No król. Ale do historii przeszedł inny wywiad Boruca, ten udzielony Sergiuszowi Ryczelowi po aferze samolotowej, którą opisywaliśmy już przy „Żewłaku”. Boruc nazywał w nim Smudę „Dyzmą”. Niby niewinnie, niby nie wprost, niby tylko się pomylił i zaraz poprawił, cholera – świetne były te szpilki. W ogóle cały ten konflikt to starcie intelektualnej wagi ciężkiej z piórkową. Bardziej dosadny był Boruc jeszcze w samolocie. Gdy Smuda zaczął robić aferę, wypalił: – Znowu, kurwa, ma pan coś do mnie?

A coś miał i to przez lata. Gdy poznał Boruca w Legii, wołał na niego „pedalska dupka”. – Wołaj pedalską dupkę, niech wchodzi do bramki – mniej więcej tak. Po aferze samolotowej Boruc odwdzięczał się: – Za słowa, jakich używa, w normalnym życiu dostaje się w pysk.

Smuda zrobił z igły widły, znacznie grubsza była afera lwowska, po której z kadry wyrzucono Boruca i jego kompanów – Radosława Majewskiego i Dariusza Dudkę. Szczegóły tego wieczoru opisywał „Fakt”. Piłkarze zebrali się w jednym pokoju, opróżnili minibar, później minibary z kolejnych pokoi, a gdy już zrobiło się wesoło, latali po flaszki do hotelowej restauracji. Nie zawsze wycieczki kończyły się sukcesem. Majewski w drodze po alkohol… zasnął na kanapie w lobby.

Cała trójka dobijała się później do drzwi przydzielonej kadrze tłumaczki proponując jej igraszki, za które piłkarze chcieli nawet zapłacić. Rozgrzane apetyty dobijających się do drzwi piłkarzy uspokoił dopiero Jan de Zeeuw, kierownik kadry, którego o ekscesach poinformował personel, a on sam oczywiście zdał raport Leo Beenhakkerowi. Bramkarz nie mógł liczyć na zaufanie jak chociażby u Bogusława Kaczmarka, który krył go przed selekcjonerem, gdy Boruc szedł na dymka.

Selekcjoner nie wiedział, co z tym fantem zrobić i miał pewne wątpliwości, czy wersja wydarzeń zgadza się z rzeczywistością. Ale wszelkich wątpliwości pozbawił go właśnie Boruc, który przyszedł na śniadanie wczorajszy w samych majtkach i skarpetkach. A potem jeszcze, gdy dla zatuszowania sprawy Leo nakazał napisanie listu z przeprosinami dla tłumaczki, Boruc nie zamierzał się pod nim podpisywać. Skończyło się tak, że koledzy podrobili jego podpis.

Chyba raz jeszcze powinniśmy pisać, że Boruc zawsze miał wyjebane, co?

Całą aferę fenomenalnie opisał Jerzy Pilch: – Radek Majewski, młody chłopak. Napił się z Arturem Borucem, wszyscy mają do niego pretensje. Ale panie redaktorze, jak można mieć pretensje do tego dzieciaka, skoro ja też chętnie bym się z Borucem napił. Kto by się z nim nie napił?

W Celtiku do dziś jest pamiętany. Uwielbiał prowokować kibiców Rangersów, przed którymi robił znak krzyża. Podczas meczu dusił swojego kolegę z drużyny Lee Naylora. Raz nie pojawiał się w klubie przez dwa dni i nie dawał znaku życia. Gdy już przyjechał, wszyscy zaaferowani dopytywali:

Co jest, co się stało?
A, samochód mi się zepsuł – odpowiadał Boruc jak gdyby nigdy nic.

Do Gordona Strachana mówił rzeczy w stylu „zamknij mordę, rudzielcu”, ale ten i tak go kochał. Gdy była chwila wolnego, Boruc uderzał do Polski i balował. Często trafiał do kasyna, gdzie potrafił przegrać 20 tysięcy funtów jednej nocy. Czasami zdarzało mu się przegapić samolot. Wracał wtedy prywatnym, na co wydawał fortunę. Podczas jednego z takich wypadów przyłapali go paparazzi (w ogóle Boruca uwielbiały i uwielbiają tabloidy). W jednej z gazet pojawiły się zdjęcia, jak pali, pije i całuje się z dziewczyną.

Przemysław Rudzki wspomina, jak zareagował Gordon Strachan. Szkot mówił mediom: – Słuchaj, gość dostał wolne, pojechał do swojego kraju i całował się ze swoją młodą dziewczyną. Faktycznie, wielki kryminał. Tyle razy chciałem, żeby moja żona pocałowała mnie, ale jestem tak brzydki, że nie może na mnie patrzeć. Ani nie chodzimy do kina, ani się nie całujemy, więc niech Boruc ma coś z życia.

Inny dowód na uwielbienie, jakim się cieszył w Glasgow. Cytat z „Szamo”: O ile się nie mylę, 4 tysiące funtów tygodniowo to była także pierwsza umowa Artura Boruca w Celticu. Potem się wydało, że „Żuraw” zarabiał 8 tysięcy, ponieważ księgowa się pomyliła i Arturowi wysłała przelew, który miał iść dla Maćka. A Maćkowi – ten przeznaczony dla Artura. Ostatecznie jednak gwiazdorskie warunki otrzymał Boruc. Kiedy poszedł do prezesa Celticu na rozmowy w sprawie przedłużenia kontraktu, ten położył przed nim odpowiedni papier i powiedział: – Wpisz, ile chcesz.

Artur nie wiedział, jak się za to zabrać. W końcu machnął ręką – skoro tak, to tak, jak szaleć, to szaleć. I wpisał 25 tysięcy funtów tygodniowo. Prezes zajrzał mu przez ramię i skwitował jednym słowem: – OK.

A „Borubar” chodził jeszcze kilka dni i kręcił nosem: – Chyba mogłem wpisać więcej.

Wspomnieliśmy o miłości tabloidów do Boruca. To uczucie oczywiście bez wzajemności, co więcej – Boruc na Wyspach dwukrotnie pozwał brukowce do sądu. Opowiadał o tym w wywiadzie dla „Playboya”: – Raz opublikowali zdjęcie, na którym rzekomo prostuję prostownicą włosy mojej kochance. Zdjęcie było skopiowane z facebooka mojej najmłodszej siostry, a „kochanką” była właśnie ona. Dziennikarze przyszli do mnie, by zapowiedzieć, że będzie taki materiał, i że mają moje „pikantne, kompromitujące zdjęcie”. Parsknąłem śmiechem i uprzedziłem ich, że muszą się liczyć z interwencją w sądzie. Mimo tego, wydrukowali historyjkę o zdradzie Boruca. Drugim razem rzecz dotyczyła rzekomo wysyłanych przeze mnie MMS-ów ze zdjęciami fujarki do kolejnej kochanki. Na sali sądowej te MMS-y były analizowane. Ludzie je oglądali. Było naprawdę zabawnie.

Na koniec historia ciekawej relacji Boruca z śp. Lechem Kaczyńskim. Anegdota, którą podał na swoim Twitterze Paweł Wilkowicz:

Helsinki 2007, mecz Polska-Finlandia, świetny mecz Boruca i wizyta Lecha Kaczyńskiego.

Podczas spotkania z drużyną Prezydent do Artura:
– Ja też byłem kiedyś bramkarzem, w piłce ręcznej.
– To chyba w tę rękę to pod poprzeczkę panu rzucali, co?

Wszystkich wokół lekko ścisnęło, a Prezydent spokojnie:

– Ale dołem wszystko broniłem.

Potem Kaczyński nazwał Boruca w wywiadzie telewizyjnym „Borubarem”, co także przeszło do legendy.

20. GRZEGORZ SZAMOTULSKI

Jeśli szukać większego świra w polskiej piłce od „Szamo”, to trzeba przeczesać chyba każdą wioskę w kraju, każdy kamień, każdą piwnicę, a przypuszczamy, że i tak będzie trudno o równie wielkiego gagatka. Dewiza „bad decisions make good stories” przyświeca mu od zawsze – bo w życiu chodzi o to, że ma się dziać.

Weźmy na przykład mecz z Widzewem, który tak swoją drogą odbywał się dzień po weselu Szamotulskiego. Klasyka tych starć Legii z łodzianami, zatem na trybunach – ogień. Kibice Widzewa lżą bramkarza gospodarzy. Co robi każdy normalny bramkarz w tej sytuacji? Ma to w dupie, gra swój mecz. A co robił „Szamo”? Machał środkowym palcem, wykonywał gest Kozakiewicza, wypinał dupę w kierunku ich sektorów. Drugiej połowy nawet za bardzo nie oglądał – był tak nakręcony, by dopiec przyjezdnym, że właściwie całe 45 minut machał fuckami w kierunku sektora znajdującego się za jego bramką.

Wyjazd Amiki Wronki, mecz w Genewie. Oficjele z Polski siedzą sobie w hotelu na tarasie, wśród nich m.in. Mirosław Jabłoński, który miał do Grześka niewytłumaczalną słabość. Szamotulski spać nie może, przechadza się po hotelu, wreszcie dosiada się do większego grona. Nagle Jabłoński zauważa nieproszonego gościa:

Szamo, co ty-ty-ty tu ro-robisz? – pyta Jabłoński, który od dawna wyraźnie się jąkał.

– Siedzę sobie, co mam robić?

– Wy-wy-wynocha do pokoju, te-teraz!

– Trenerze, ale tak poważnie – co to za różnica, czy będę pił tu z wami czy w pokoju z chłopakami?

Jabłoński chwilę pomyślał i odparł:

– Ra-ra-racja, Szamo.

I Szamotulski skończył wieczór na piciu whisky z trenerem i prezesami.

Amica wówczas Szwajcarów wyeliminowała, ale w kolejnej rundzie Pucharu UEFA dostała bęcki od Malagi. Właściwie nie bęcki, bo było tylko 1:2, więc najniższy wymiar kary. Jabłoński przyjął tę porażkę wręcz rozanielony. Bał się kompromitacji, a tu odpadł z honorem. Do szatni wszedł rozpromieniony i pogratulował zespołowi. Szamotulski siedział wkurwiony, a po gratulacjach trenera nie wytrzymał: – Co ty, kurwa, gadasz?! „Na bo, na bo i ten, ten”? Tylko tyle masz nam zawsze do powiedzenia! I zdejmij, do kurwy nędzy, te okulary, bo ci zaparowały.

Też Amica, tym razem starcie „Szamo” z ówczesnym trenerem bramkarzy, Józefem Młynarczykiem. Ten zasłynął z kolei z tego, że organizował mordercze treningi. Bramkarze po nich padali, nie mieli na nic siły. Chora intensywność, aż do przesady. I to w każdych warunkach – zima, błoto, suchy piach. Nic dziwnego, że bramkarze u Młynarczyka szybko się rozsypywali, bo wysiadały im barki od padów w szalonym tempie. Na jednym z treningów w Amicę Młynarczyk wyautował dwóch golkiperów, został tylko Szamotulski.

– Nie zapierdolisz mnie. Matyska żeś zapierdolił, Dudka też, Baię w Porto też. Ale mnie nie!

Młynarczyk się obraził, zszedł do szatni. Akurat mijał Pawła Janasa, który wówczas był w Amicę dyrektorem. Wziął trenera i bramkarza do gabinetu, chciał wyjaśnić sprawę.

– Panowie, o co chodzi?

– Nie będę już z tym pojebem pracował – oznajmił Młynarczyk.

– Rozumiem. Grzesiu, a tobie o co chodzi?

– Ja to samo, co trener Młynarczyk, tylko w drugą stronę

Janas pociągnął łyk whisky, wlepił Szamotulskiego 20 tysięcy kary i powiedział, że on się w relacje piłkarz-trener nie wpierdala.

Też Amica, tym razem gabinet prezesa Kaszyńskiego, który wpadł na pomysł, by zamrozić piłkarzom premie. Do Kaszyńskiego wybrała się delegacja drużyny, która miała przekonać prezesa, że to nie jest taki dobry pomysł. Miało być pokojowo, miały być rzetelne negocjacje, ale „Szamo” wjechał z buta:

– Niech pan spojrzy za okno! Niech pan, kurwa, spojrzy!

Kaszyński rzucił okiem, a Szamotulski kontynuował:

– Czy tu jest, kurwa, pięknie? Pytam się! Czy tu jest pięknie? Otóż, kurwa, nie! A może tu są wspaniali kibice, co? Otóż, kurwa, nie ma takich! Czy pan myśli, że ja całe życie marzyłem o tym, żeby grać w Amice Wronki? Tak się panu wydaje? Otóż, kurwa, nie marzyłem! Przyszedłem tu grać dla pieniędzy. Mnie jest wszystko jedno, co pan tu zrobi. Jak dla mnie, to może pan nawet zorganizować tu wyścigi żużlowe, mogę Gollobowi czyścić motor! Ale, do kurwy nędzy, ma pan obowiązek zapłacić pieniądze, które pan obiecał!

Prezes został przekonany, Amica płaciła tak, jak obiecała.

„Szamo” w negocjacjach był mocny. Kiedy w Legii nie było pralek – w innych klubach normalnie hasała pani w pralni, które ogarniała usyfione ciuchy po treningach i meczach, a w Legii nie. Szamotulski się wkurzył i po którymś z treningów zdjął totalnie upaćkany strój, włożył go do wiadra, zalał jeszcze wodą i rzucił prezesowi Pietruszce ten pakunek na stół.

– Teraz niech mi prezes powie, że ja mam to kurwa prać.

Tydzień później prezes zakupił kilka pralek, problem został rozwiązany.

Inna historia ze Sturmu Graz. Austriacki klub popadł w problemy finansowe, Sturm chciał poobcinać piłkarzom kontrakty, ale nie mógł się dogadać z piłkarzami. Krewkiego „Szamo” postanowili w Grazie postraszyć rezerwami. Nawet nie tylko postraszyć, co odesłać go na mecze drugiej drużyny. Kibice byli oburzeni, bo akurat co do formy sportowej Szamotulskiego trudno było się wówczas przyczepić, ale trener Franco Foda odesłał go do drugiej drużyny i basta. „Szamo” swoją dumę miał, ale uwijał się w tych rezerwach jak kocur. Wreszcie Foda przyszedł zagaić.

Grzesiu, nie odstawiałeś fuszery, broniłeś na 100%, chciałbym cię wystawić w ostatnim meczu ligowym Sturmu.

A Szamotulski miał to już w nosie i rzucił tylko:

Teraz to pocałuj mnie w dupę.

Lata późniejsze, Szamotulski zalicza właśnie epizod w Koronie Kielce. W szatni kwas, piłkarze się nie lubią, jeden kopie dołki pod drugim. „Szamo” akurat udziela wywiadu jednemu z dziennikarzy.

– Panie Grzegorzu, w czym właściwie tkwi problem Korony?

– W „grupie węgorz”.

– Dlaczego „grupa węgorz”?

– Bo wiedzą jak wleźć w dupę prezesa

Skoro przy Kielcach jesteśmy – przed jednym z meczów „Szamo” wchodzi do łazienki, a tam Paweł Sobolewski stoi przy lustrze ze szczoteczką i szoruje sobie zęby. Zaraz przed wyjściem na boisko:

– Ty, co ty robisz? Będziesz ich kiwał czy będziecie się całować?

19. GRZEGORZ LATO

Najszybszy człowiek w historii świata. Czas na setkę? Trzy sekundy. Raz (przechylenie literatki), dwa (wypicie), trzy (przełknięcie). W taki sposób Grzegorz Lato, wybitny polski piłkarz, ale i były prezes PZPN, rozmawiał z mediami.

Miało to swój urok? Może i miało, ale był to raczej humor trzepakowo-rynsztokowy. Lato był chodzącą kompromitacją. Człowiekiem nieobytym, człowiekiem bez żadnych kompetencji miękkich, ani tym bardziej twardych. Prawdziwek. Twarz betonu. Ucieleśnienie wszystkiego, co kryło się jeszcze nie tak dawno pod hasłem „typowy działacz”.

Zresztą, o czym my mówimy, skoro prezesa PZPN przerosło nawet zwykłe składanie życzeń.

Gdy go wypuszczono do międzynarodowych mediów, bełkotał jakieś łamańce w stylu „polisz pipol, polisz goverment”. Jan Tomaszewski celnie podśmiewywał się, że Lato zna trzy języki – jeden swój i dwa w butach. Na fotografiach niezwykle często widziany jest z alkoholem. No i te niekończące się wstawki w wywiadach. „Ja panu powiem, panie redaktorze”. „Ja powiem panu uczciwie”. Gdy zapytano go o to, czy będzie tęsknił za Rafałem Kaplerem, wymamrotał w swoim stylu: – Panie redaktorze, ja naprawdę nie gustuję w chłopcach.

Ale czego można się spodziewać po gościu, który wyrzucił trenera przed kamerami telewizji? „Nie chcę podejmować decyzji po meczu pochopnie, ale decyzja jest nieodwołalna”. Cyrk.

To jeszcze jedna wypowiedź-perełka. Reakcja na zarzut, że jest jednym z najtwardszych betonów w polskiej piłce. – I dobrze. Bo gdy stawia się dom, to fundamenty z czego się buduje? Właśnie z betonu – twardego, mocnego, niezniszczalnego surowca, który tworzy rdzeń domu. I tak samo jest w PZPN, którego najmocniejszą część tworzą zawodnicy, medaliści mundiali.

DO WSPÓLNEGO OGRADZANIA ZAPRASZA BETAFENCE!!!

Pierwsza decyzja? Podniesienie sobie pensji. Najbardziej absurdalny ruch? Usunięcie orzełka ze strojów reprezentacji (pamiętacie tę gapę, w której miała grać – jak to ją wtedy nazywaliśmy – reprezentacja PZPN?!). Najbardziej pokrętne tłumaczenia? Domniemana łapówka, którą Lacie wręczył Grzegorz Kulikowski, rozczarowany człowiek finansujący kampanię „Mr Betonu”, odsunięty tuż po wyborach. Było mniej więcej tak – Kulikowski wręczył Lacie łapówkę, zrobił nagrania, Lato pieniądze przyjął, sprawa poszła w Polskę. Ewidentna muka. Jaką linię obrony przyjął Lato?

Kopertę przyjął, schował do sejfu, ale… nie otwierał. Więc skąd miał wiedzieć, że to łapówka.

Przecież codziennie prezesi związków toczą takie rozmowy:

– Co to? Koperta? Aha, OK, schowam do sejfu, nie będę zaglądał.

Ta kadencja to jeden wielki niekończący się przekręt. Facet odpowiadał za polską piłkę w momencie najważniejszej imprezy w jej historii, a nawet takie pierdółki jak wynajem autokaru cuchnęły na kilometr. Ot, jedna ze scenek. Reprezentacja U-17 przebywa na Pomorzu. Jedzie na basen. Można wynająć autokar w okolicy? Można. Związek wysyła jednak autokar z Warszawy (za 20 tysięcy plus VAT), ten wykonuje usługę i wraca, a za dwa dni schemat znów się powtarza (za 20 tysięcy plus VAT). Autokar dziwnym trafem jest w posiadaniu akademii, którą zarządzają ludzie powiązani z wierchuszką związku. No i najważniejsze – w pewnym momencie zostaje wprowadzony aneks, że w przypadku zerwania umowy, PZPN musi płacić za usługi transportowe 75 tysięcy miesięcznie przez 36 miesięcy. No zajebisty deal, piękne wyciąganie kasy.

Lato chciał budować nową siedzibę PZPN na fatalnych warunkach (ciekawe dlaczego, czyżby pieniądze znów miały uciec?). Gdy do wrocławskiej prokuratury osobistości polskiej piłki mogły jeździć autokarami, Lato oczywiście bagatelizował sprawę: – Jestem ciekaw, kiedy to w końcu zamkniemy. Wkrótce będziemy ścigać sędziego, który wziął kilogram kiełbasy. Albo pół litra wódki. Powoli dochodzimy do granicy absurdu.

Obiecał, że jeśli Polska nie da rady na Euro 2012, poda się do dymisji. Abstrahując już od tego, że prezes związku nie ma żadnego wpływu na wynik drużyny, więc to absurdalne, by przez niego leciał ze stołka – Lato po mistrzostwach o swojej deklaracji oczywiście zapomniał. Był beznadziejnym trenerem, rzecznikiem prasowym, senatorem, działaczem, prezesem PZPN. Tylko piłkarzem dobrym.

18. PAWEŁ JANAS

Zadzwoniliśmy do kilku zawodników, którzy współpracowali z Janasem. Pierwszy zawodnik:

– A jak z treningami u Janasa?

– Z czym?

Kolejny:

– Największa zaleta Janasa?

– Wiesz jaka. Nie wpierdala się.

Jeszcze jeden:

– Najbardziej zapamiętałem rozmowy indywidualne. „Łycha” na stole, w ręku fajka, coś tam zamruczał, koniec rozmowy.

I już ostatni:

Fajny gość, ale nie wiem jakim był trenerem, bo poprowadził nam może ze dwa treningi, resztę ogarniali mu asystenci.

Na początku pracy jeszcze mu się chciało, ale im dalej w las, tym rzadziej ustawiał zajęcia. Na boisko może i wyszedł, ale spacerował sobie gdzieś dookoła boiska, mrużył oczy i z daleka oglądał to, jak drużyna pracuje. Odprawy taktyczne? Przecież drużyna wie, co ma grać. Ale z odprawami pyszna jest anegdota z reprezentacji. Analiza przedmeczowa, ostatnie polecenia. Oczywiście wszystko prowadzi asystent Maciej Skorża, przypomina kto i jak gra, stałe fragmenty, jaki pressing, krycie i tak dalej. Skorża się produkuje, opowiada, wreszcie kończy. Janas siedzi gdzieś z tyłu.

Okej, trenerze, coś jeszcze chciałby pan dodać? – zagaja Skorża selekcjonera.

A Janas wstaje, otwiera drzwi od szatni i rzuca:

– Nie, tylko rozgrzejcie się porządnie, żeby wam czasem nic nie pierdolnęło.

Być może na samym początku swojej pracy trenerskiej jeszcze mu zależało, ale im starszy, tym coraz częściej łapał się na tym, że co byś nie zrobił, co byś nie wymyślił, to boisko weryfikuje. Wyznawał tezę, że w szatni ma być zgrana grupa, kilku do noszenia pianina, kilku do grania na pianinie i jakoś to się będzie hulało. Mecze ze słabymi? Na sto jakieś dziewiećdziesiąt wygra. Z lepszymi? Dziesięć na sto wygramy. I po co wymyślać, kombinować, skoro wpływu na to wielkiego nie masz.

Paweł „ja się nie wpierdalam” Janas w pełnej krasie. Jest atmosferka, to piłeczka chodzi. On sam za kołnierz nie wylewał, więc pozwalał piłkarzom – na piwko, dwa, czasami jedenaście.

Powrót Legii z Goteborga, wszyscy w szampańskich nastrojach. Alkohol, karty, zabawa. Jedyny maruda w całym towarzystwie to Piotr Mosór, który grał wówczas niewiele, a uważał, że powinien grać prawie wszystko. Nie pił razem z kolegami, siedział nabzdyczony. Do stołu podchodzi Janas:

– Piotruś, a ty pijesz?

– Nie, trenerze – odpowiada Mosór. Przekonany rzecz jasna, że zapunktuje u trenera profesjonalizmem.

– Mhm. To wypierdalaj.

 Nie jest tajemnicą, że za czasów Legii w latach ’90 Janas pozwalał piłkarzom na dużo. Z wieloma piłkarzami był na „ty”, bo z takim Leszkiem Piszem chociażby grał jeszcze w piłkę. „Janosik” doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ma mocną ekipę i ona wygrywać mecze może sobie sama – po prostu trzeba dbać o to, by nikt się nie żarł i by w szatni była atmosferka. Historia ze zgrupowania w Turcji, gdzie sam Janas siadał z zespołem do kieliszków. Pewnego dnia trener lekko przesadził i Pisz ze starszyzną uznał, że trener jeszcze napruty nie może schodzić na posiłek do hotelowej restauracji. Co więcej zrobili? Zamknęli go w pokoju na klucz.

– Leszek, Lesiu… Otwórz, zejdę z wami.

A Pisz na to:

– Cicho tam, siedź i nie wyłaź, przyniesiemy ci jedzenie na górę.

 W Legii w pewnym momencie zaczęły się jednak tarcia, piłkarzom lekko odwalało i toczyli ze sobą wojenki. Janas miał dość ustawiania ich do pionu, znalazł jednak sposób jak rozwiązać sprawę dookoła. Wezwał żony piłkarzy do klubu i postawił sprawę jasno: – Drogie panie, proszę uspokoić mężów. Za mistrzostwo mamy taką premię, za puchar taką, a jak wygramy to i to, dostaniemy nawet bonus. Mam nadzieję, że to sporo wyjaśnia.

I żony mężusiów poustawiały tak, że nikt już o żadną pierdołę do gardła sobie nie skakał.

Rozwiązywanie sporów – część kolejna. Tym razem metoda „na siłę”. W Amice Mariusz Kukiełka pokłócił ze Stefanem Majewskim (żadna to nowość, pół zespołu patrzyło wtedy krzywo na Stefana). Janas jako dyrektor sportowy wziął sprawy w swoje ręce. Podszedł do Kukiełki, chwycił go za rękę, złapał za ramię Majewskiego i uścisnął im dłonie.

– No, nie pierdolić mi tu więcej.

Myślisz Janas, widzisz go z fajką w dłoni. Kopcił nałogowo, jednego od drugiego, w gabinecie, w szatni, w kiblu, w tunelu, przed stadionem. W pokoju trenera na stadionie w Kielcach zrobiono mu nawet okno, bo od zaduchu można było tam paść. Choć początkowo dla Krzysztofa Klickiego palący trener był widokiem niecodziennym.

Panie Pawle, tu się nie pali – oburzył się, gdy Janas odpalił papierosa w kanciapie.

Mhmmmm… Już się pali – wychrypiał „Janosik”.

17. MICHAŁ PROBIERZ

Można Probierza lubić, można nie lubić, można cenić, można nie cenić, ale jedno oddać mu trzeba – wprowadza do polskiej piłki masę kolorytu. W świecie, w którym rządzi poprawność polityczna, a na konferencjach prasowych klepie się formułki, Probierz regularnie rzuca coś takiego, że wszyscy łapią się za głowę. A potem o tym dyskutują.

Kiedyś mieliśmy z niego sporą bekę, gdy na każdym kroku podkreślał, że Jagiellonia nie ruszy do przodu, dopóki w Białymstoku nie wybuduje się lotniska. Były to nie do końca trafione postulaty, ale równolegle wciąż nawijał o szkoleniu, braku boisk, braku podstaw. I tu już miał (i wciąż ma) wiele racji. Zresztą, brak podstaw najlepiej zdiagnozował rozpoczynając pracę w Cracovii, gdzie zaczął od nauki krótkich, najprostszych podań.

Probierz lubi w kreatywny sposób odpowiedzieć na szpilki. Mariusz Piekarski zarzucał mu w wywiadzie, że tylko buduje, życia braknie by zobaczyć efekty, nie nadaje się do dużego klubu.

Herzlich willkommen in Bialystok. Ich werde Deutsch sprechen und sondern ich werde auch ein anderen Trainer – tak Probierz rozpoczął swój monolog po meczu Jagi z Lechią i kontynuował opisywanie meczu po niemiecku. A potem wyjaśnił, jakie było przesłanie: – Jak polski trener coś powie, to zawsze jest problem. Jak polski trener opowiada, że trzeba szkolić młodzież, to jest reakcja „co on opowiada?” i zamiast niego daje się trenera niemieckiego. Tak jak dzisiaj czytam wywiad z jednym z menadżerów, który mówi, że nie trzeba w Polsce szkolić, to może zamknijmy wszystkie szkółki, sprzedajmy wszystkich piłkarzy i sprowadźmy z zagranicy?

Przy okazji dostało się zagranicznym szkoleniowcom, a to nie pierwszy raz, gdy Probierz wziął sobie ich na celownik. Henningowi Bergowi przed meczem podarował rozmówki polsko-norweskie. Niby sympatycznie, ale jednak trochę szpilka.

Po odpadnięciu Cracovii z pucharów, na konferencję przyszedł w okularach. Zamysł? Pokazanie publice, że ocenia polską piłkę przez różowe okulary, nie dostrzegając, w jakich warunkach pracują ci, którzy wyrzucają nas z pucharów.

Gdy irytowały go głosy otoczenia, które wymagały efektów pracy w Cracovii, zasadził na konferencji paprotkę. – Może za pięć minut coś wyrośnie? – pytał wtedy ironicznie dziennikarzy.

No i klasyk. Ostatnia kolejka, Jagiellonia z szansą na mistrza, w końcówce sędzia nie dyktuje karnego dla Jagi, chwilę potem gwiżdże jedenastkę dla Legii. – Przyjadę do domu i whisky sobie pierdolnę, co mi pozostało? – pytał zrezygnowany Probierz. A gdy wychodził z sali, rzucił jeszcze: – Chyba se szybciej pieprznę.

Przed derbami Krakowa: – Kiedy jadę na Wielicką i po lewej stronie mijam Tele-Fonikę, to przypomina mi się jedno spotkanie i fraszka Sztaudyngera „Klasa”, która pasuje idealnie do pana Cupiała. Może jak będzie miał okazję, to sobie ją przeczyta.

Nie wiemy, czy Cupiał ją przeczytał, ale my możemy:

„Oprócz tego różni nas klasa
Bo pan sam jesteś kutas,
A ja – mam kutasa.”

Z Wisły zresztą nie ma dobrych wspomnień – odszedł, nie mogąc dogadać się ze starszyzną, a po latach zdarzyło mu się nie podać ręki z Radosławem Sobolewskim, który należał do liderów starszyzny. Probierz nie zawsze idzie na noże z piłkarzami, czasami też ich broni, nawet w sytuacjach, gdy samemu wychodzi na… niezbyt rozgarniętego człowieka. Mecz Jagi z Lechią. Ktoś rzuca zapalniczką w Drągowskiego, ten pada jak rażony prądem, efektów co najmniej tyle, jakby ktoś rzucił bombę. Na młodego piłkarza całkiem słusznie wylała się krytyka, było to zachowanie szczeniackie, w sumie nie wiadomo do końca, co chciał tym osiągnąć. Co zrobił Probierz? By chronić swojego piłkarza, wydał oświadczenie, w którym napisał, że to on wszystko wymyślił. By obronić Pelle van Amersfoorta zarzucał ostatnio stacji Canal+, że do skrótów wybiera farfocle polskich ligowców.

Tej samej Canal+, która opakowuje naszą ligę w cudowny papierek i cmoka na każdą próbę uderzenia z 40 metrów (wiecie – „brawa za decyzję, nie ma kontry”).

Ale to i tak nie jest najbardziej jaskrawy przykład wstawienia się za piłkarzami. Po jednym z meczów Probierz prawie pobił się z kibicami. To przewracanie bandy, to odpychanie własnych zawodników. Kino.

16. TOMASZ HAJTO

Co chodzi o Hajtę, powiemy tak – on miał ten kwalitet, on trzymał głębie, podał, nie kiwał, grał z kija, szczelał gole. Pamiętamy taki mecz w Schalke 04 – na ataku Ebbe Sand, Gerald Asamoah, w pomocy Andreas Moeller, ale mówimy z głowy, to możemy się pomylić, tak? My nie czytamy jak wy codziennie z internetu, a wielką aferę robicie. No i o czym to? Sand, Asamoah – u nich widać było ten kwalitet, tak samo jak u Kaiserslautern z sezonu 97/98, my możemy wymienić skład. W bramce Reinke, na prawej Kadlec… Oni mieli, jak to mawiają Niemcy – antizipieren. Mieli te detale. To te detale w dzisiejszej piłce robią przewagę, tak? I znaleźć się w takim gronie… To co to jest, to jest przypadek? No sorry, z ulicy tam nie biorą, tak?

A ten Żewłakow kiedyś spytał: – Tomek, powiedz, jak to jest być takim zajebistym i mieć takiego małego kutasa?

No ten Żewłak jest jakiś taki ten… To jest takie małe, to jest takie typowo polskie. Sprzedawanie 110 kartonów nieopodatkowanych papierosów w Niemczech. Straty dla niemieckiego skarbu państwa to ponad trzy tysiące euro i wlepiają 43 500 euro grzywny. I oni mówią, że to jest ten… No ja nie wiem. To jest takie małe. My nie potrafimy dyskutować merytorycznie. Jak ja to mówię – idź wyjedź na zachód i to pokaż, pokaż, że masz jaja. Gadać to każdy potrafi. Ale wejdź na bojsko, przepchnij obrońcę, pokiwaj. Tego nie mają…

Trenerami powinni być ludzie, którzy coś w piłce widzieli. Dotknęli ją od środka. Szczelali gole, widzieli poważnych piłkarzy. A kto jest u nas trenerem? No powiedz, kto jest u nas trenerem? W Ekstraklasie? Kto się na tym zna? Co chodzi o pracę trenerską Hajty w szkole trenerów w Białej Podlaskiej, napisał ją o anatomii kolan, gdzie jego asystent Marcin Popieluch był specjalistą w tej dziedzinie. Jak my to mówimy – lubimy spekulować. My nie powiemy ci teraz, czy to jest plagiat, czy to jest wiedza trenerska. Trzeba być, zobaczyć. No Roko, tak czy nie? Tomkowi Frankowskiemu trzeba było jasno powiedzieć – z nim pressingu już nie zrobimy. On nie pasował do dzisiejszej piłki, brakowało mu cech wolicjonalnych. Wybiegania, przesuwania. On tylko antycypował, z niemieckiego „antizipieren”. Szanujmy się, tak?

DA DA DA. DA DA DA. Ja wracam z tańców? Ja jestem!

Albo ten, Rafał Kosiec. Pisze jakieś farmazony, że ktoś czegoś nie oddał, że dwieście tysięcy. Ja powiem tak, jak mi powiedział kiedyś jeden trener, który zrobił Ligę Mistrzów, prowadził takich piłkarzy jak Ribery, Hummels, w defenzywie Boateng, na prawej Robben… I on mówi – człowieku, jak nie robisz czegoś w poniedziałek, wtorek, środę, czwartek, piątek i w sobotę, to w niedzielę tego nie zrobisz. To są mądre słowa, to jest facet, który wygrał Ligę Mistrzów. Jak nie oddajesz forsy w poniedziałek, to co, w niedzielę oddasz? My kiedyś byliśmy w polskiej szatni. Mniejsza o klub, zawodnicy byli tam, jak my to mówimy – typowe zero. Zero techniki, zero agresji, zero szczałów. Była zbiórka na telewizor, kolega się żenił. Już dawno po ślubie, a oni się dalej telewizora doprosić nie mogli! I znowu – to jest takie typowo polskie. Bo dostali mikrofalówkę.

Spekulują, że wyjścia do kasyna, że długi… My powiemy tak – ludzie dzisiaj widzą tylko hejt, na Facebooku, na Twitterze, na Instagramie, teraz na TikToku, tak? Była truskawka na torcie i już się nie podoba. I jak gra teraz reprezentacja? Truskawka na torcie dodawała 23% do jakości gry, jak my to mówimy, biało-czerwonych. W dzisiejszej piłce mało kto rozumie, co to jest gra pod ciągłą presją, jak to Niemcy mówią – Gas geben. Kiedyś dziennikarz pyta, gdy Hajto był w ŁKS-ie, czy motywował się specjalnie na Czerkasa. Panowie, nie może być tak, że są takie pytania. Napinać to się można na Ligę Mistrzów, gdy pilnuje się Ljungberga, Henry’ego czy na lewej Piresa. Tak? A nie na jakiegoś Czerkasa. Czy wyście powariowali? To porównywanie czekolady z gównem.

Na reprezentacji było wielu piłkarzy z, jak ja to mówię, polskiej ligi. I ci, którzy grali w Lidze Miszczów, pytali: – A ty jaki masz zegarek? Ile ty w tej polskiej lidze zarabiasz? Krzysiu Ratajczyk, który grał w Austrii Wiedeń u Joachima Loewa, w środku Janocko, Wagner, w defenzywie Dospel, usłyszał to i powiedział: – Jeszcze raz kogoś zapytasz o zegarek, to ci pierdolnę. I temat się skończył, tak?

Tak samo jak o, o, o, dobra, czekaj, teraz ja mówię. Powiem anegdotę. Anegdotę! Wisła Kraków, trener Kasperczak, na prawej Baszczyński, atak Żurawski, Frankowski, kwalitet. Było to po meczu Pucharu UEFA, był kiedyś taki puchar, z Schalke. I Hajto po tym meczu wszedł, powiedział „do zobaczenia” i wymachiwał przed oczami kartą kredytową. No to to jest takie… Ten… Panowie, trzeba sobie powiedzieć na koniec jedną rzecz – jeśli majtki, to tylko Gianni Versace, tak?

15. MIROSŁAW STASIAK

Mamy 2020 rok, a jeszcze nikt nie zekranizował historii Mirosława Stasiaka – to jasny znak na to, że z polską kinematografią coś jest nie tak. Przecież ta historia to gotowy scenariusz na film. Nie trzeba nawet koloryzować, nie trzeba fabularyzować – bierzesz Stasiaka, zbierasz wspominki, masz gotowy hicior kinowy o tym, jak właściciel składów opałowych kupował sobie udziały w klubach głównie po to, by się w nich wystawiać. A jak trener go nie chciał wystawiać, to trenera zwalniał.

Wyobraźcie sobie, że dzisiaj – dajmy na to – Jarosław Królewski wchodzi na trening Wisły Kraków, zbija piąteczki z Żukowem i Sadlokiem, trenerowi Skowronkowi nakazuje wystawić się w najbliższym meczu w wyjściowym składzie. Do rzutów wolnych podchodzi oczywiście sam Królewski, karne to też jego działka. A ja Skowronek zdecydowałby, że jednak w ataku lepiej stawiać na Buksę, a nie Królewskiego, to by Skowronka w klubie już nie było.

Brzmi absurdalnie, prawda? A taka historia zdarzyła się naprawdę. Tylko nie było tam przykładowego Królewskiego, ale był Mirosław Stasiak jak malowany.

Dorobił się na biznesie kopalnianym, choć trudno powiedzieć, że był magnatem województwa. Kasa pozwoliła mu jednak otwierać wiele furtek. Z czasem zakumplował się chociażby z Janem Tomaszewskim, Tomaszem Hajto, Antonim Ptakiem, lubił się pokazywać w towarzystwie Kazimierza Górskiego. Ale zanim do tego doszło – przejął klub w Gomunicach, przemalował go na Stasiaka Gomunice. Grał tam kilka lat, klub wreszcie wrócił do III ligi, Stasiak hasał po ataku razem z chociażby Grzegorzem Piechną. Lokalne gazety pisały o „Romario z Gomunic.

Hubert Kościukiewicz, były piłkarz z Gomunic: – Klub był jego zabawką. Przychodził sobie na który chciał trening i trenował. Nie musiał być na zbiórkach. Ale jeśli się pojawił, to nie w połowie treningu, tylko był na całym i normalnie ćwiczył. Przebierał się jednak w swoim pokoju. Po treningu szedł do siebie, pakował się i wyjeżdżał. 

Stasiak jednocześnie kopał sobie w ataku i płacił piłkarzom, bo był formalnie właścicielem drużyny. W szatni mówiono „gramy dziesięciu plus Mirek”, bo Stasiakowi nie chciało się wracać do defensywy, a chłopakom powtarzał „podaj mi, jak strzelę”. Piłkarsko jeszcze wtedy dawał radę, miał już 35 lat. W IV lidze strzelał gole workami, ale już z wiekiem, z awansami i z poważną kontuzją tempo meczu mu odjeżdżało. Piłka mówiła „nie”, Stasiak mówił „co ty mi tu gadasz, jeszcze pokopię”.

W szatni miał swój folwark. To znaczy – o ile do niej poszedł, bo na ogół przebierał się w swoim gabinecie. Ale w przerwie do szatni musiał zejść. Pewnego razu w Gomunicach trener po pierwszej połowie zaordynował:

– Mirek, schodzisz.

Mirek na to:

– Nie schodzę, ty nie jesteś trenerem.

I zwrócił się do drugiego trenera.

– Jakie decyzje trenerze?

– Takie, że schodzisz Mirek.

– To ty też nie jesteś trenerem.

Kapitanem był Jurek Flaszka, chłopak z Gomunic, przyjaciel Stasiaka od lat.

– Jurek, jakie decyzje?
– Mirek, zostajesz.

No i został.

Inna historia – tym razem o tym, jak Stasiak ustawiał sobie zespół. Na ogół piłkarz-właściciel sprzęt po meczu zabierał ze sobą do gabinetu. Ale raz zapomniał dać go do wyprania. Przyszedł tydzień później na kolejne spotkanie, a tam brakuje jego koszulki. Nie ma co się dziwić – gniła kilka dni w pokoiku prezesa. No to pyta: panowie, gdzie mój sprzęt? A kierownik na to, że pewnie w gabinecie, bo tu jest siedemnaście sztuk prosto z prania, brakuje tylko koszulki prezesa. Mirek podrapał się po brodzie, odwrócił się do jednego z młodziaków i rzucił:

– Ściągaj strój, daj mi, ty zakładaj ten brudny.

Gomunice były jednak dla niego za małe. Rzucił się na większe wyzwania – Ceramikę Opoczono wziął pod swoje skrzydła, przemalował ją na KS Stasiak Opoczno. Skończyło się kopanie po IV lidze, Stasiak szybko awansował na zaplecze I ligi. Jako prezes i – a jakże! – jak zawodnik.

Długo nie zajęło mu wyrzucenie kolejnego trenera. Latem grał mało, w sierpniu zwolnił kolejnego szkoleniowca. Oczywiście dlatego, że nie grał. Rzeczony trener, Mariusz Łaski, na łamach „Gazety Wyborczej”: – Po wyleczeniu kontuzji chciał grać w każdym meczu. Już w spotkaniu z RKS Radomsko żądał, bym go wpuścił na boisko, ale sędzia wcześniej odgwizdał koniec meczu. W sobotę prezes chciał także wejść, ale nie wyraziłem zgody. Nie chciałem stracić autorytetu, dlatego Stasiaka wpuściłem dopiero w ostatniej minucie meczu. Prezes rwie się do gry, ale nadal widać u niego skutki groźnej kontuzji. Niektórzy dziennikarze porównują Stasiak do Romario, może dlatego chce zawsze być obecny na boisku.

Stasiak publicznie łoił swoich kolegów z drużyny (a zarazem i pracowników, których zatrudniał). Cytat tym razem z samego prezesa: – Uwielbiany przez kibiców Mężyk również dzisiaj zawiódł, gdyż zmarnował dwie 200 procentowe okazje. Śmiem twierdzić, że ja w tych sytuacjach strzeliłbym gola.

Artur Bugaj w wywiadzie dla Weszło:

Był jeszcze prezes Stasiak, który za wszelką cenę chciał udowodnić, że potrafi grać w piłkę. Czasami było nam wstyd, jak wchodził na boisko. W ogóle nie trenował, miał brzuszek jak ja teraz, trenerowi wydawał polecenia – zdejmij tego, ja wchodzę. To uwłaczało wszystkim piłkarzom i szkoleniowcom.

Musieliście grać na niego? Obrażał się, jak mu nie podano?

Pewnie się obrażał. Można mieć kaprysy, ale trzeba mieć trochę samokrytyki. On nie miał jej w ogóle.

To jak funkcjonował w szatni?

Nie funkcjonował, siedział w gabinecie. Na treningach go nie było, a jeśli się w szatni odezwał, to tylko podczas odprawy powiedzieć, że za ten mecz dokłada tyle i tyle. Jako człowiek może i fajny facet, ale piłkarsko największa farsa, jaką widziałem.

Zawsze wchodził na końcówki. Raz daliście mu karnego strzelać, też nie trafił.

Istniała plotka, że gol, którego wreszcie strzelił, padł dlatego, że jednemu z obrońców dał tysiaka: weź puść mnie, muszę trafić.

Bywało i tak, że przyjeżdżał pięć minut przed rozpoczęciem meczu, zabierał buty jakiemuś zawodnikowi i wskakiwał za niego do podstawowego składu. Przypominamy – rzecz działa się dwie dekady temu, nie w prehistorii. I na ówczesnym drugim poziomie rozgrywkowym, a nie gdzieś w A klasie.

Cezary Stefańczyk, też w naszym wywiadzie: – Był napastnikiem, przynajmniej tak myślał, ale co tu kryć – w czasach naszej wspólnej gry wychodziło mu niewiele. Pamiętam jeden sparing, był wolny z siedemnastu metrów. U nas Jacek Berensztajn, specjalista od takich uderzeń, ale podchodzi Stasiak w tenisówkach i mówi, że chce strzelać. Wszyscy w śmiech, no ale „Berek” nie będzie się przecież z przełożonym kłócił. Walnął w mur na wysokości brzucha i koniec zabawy. 

Później przeniósł jeszcze finansowanie do KSZO Ostrowiec. Ostatecznie rzucił piłkę na kilka lat, gdy nazwisko skrócono mu do jednej litery i wezwano do na wycieczki do wrocławskiej prokuratury. Lista meczów, w których miał maczać korupcyjne paluchy, sięga na blogu Piłkarska Mafia dwucyfrowej liczby. Nie tak dawno sponsorował jeszcze Mechanika Radomsko, wrócił też do wspierania klubu z Gomunic. Na boisko już go nie ciągnie, lata nie te.

14. BOGUSŁAW KACZMAREK

Prawie nikt nie mówi do niego po imieniu, nawet na dresie trenerskim miał napisane „Bobo”. Mistrz bon-motów. Jego trenerskim ojcem był Wojciech Łazarek, co doskonale wyjaśnia zamiłowanie do kwiecistego języka. – Marcin, dziadek idzie – wołał do swojego syna, gdy na horyzoncie pojawiał się „Baryła”, co podkreśla zażyłość obu panów.

Skoro zaczęliśmy od bon motów, czas na the best of:

W kilku klubach, w których pracowałem płacono mi… czekami. Czekałem, czekam i będę czekał od nich na pieniądze.

– To pomocnik? Chyba młynarza.

– Stoicie pod tą bramką jak czołgi pod Stalingradem.

– Byłeś cienki jak wypławek.

– Cionek przed stratą  gola w meczu z Senegalem odwracał się jak „Batory” w porcie. 

– Trzeba biegać po boisku, bo drzewa umierają stojąc.

– To, co Lamptey zaprezentował dziś, to statystyka i wypoczynek.

– Ta nasza liga to bieda z nędzą połączona z prowizorką i nieumiejętnościami.

O drugiej połowie meczu: – Najlepsze połowy to miał Dalmor, przedsiębiorstwo połowów dalekomorskich.

O pomyśle z podziałem punktów: – Przez podział to rozmnażają się jednokomórkowce.

– Mogliśmy odciąć rywala z szubienicy albo pozwolić, by jeszcze dyndał.

– Piłka to największa kurtyzana świata.

– Dziś Sazankow to gość po ciężkim urazie. Lekarz, który czyścił mu staw, mówi, że śruby pozakładane miał takie, że gąsienica w czołgu by się na nich trzymała.

– W ostatnich dwóch latach Lechia wydała spore pieniądze na tzw. „wzmocnienia”. No ilu się sprawdziło? Garstka. Garsteczka. Z tych nazwisk można by wycisnąć tyle, co mleka z chorego kozła.

– Ciągle powtarzam to piłkarzom: Lechia to nie imienny u cioci Jadzi. To symbol daleko wykraczający poza sport.

– Nie potrzebuję w klubie piłkarzy i ich menedżerów, którzy doją klub jak tę krowę z reklamy Milki.

No i jeszcze dwa klasyki z pomeczowych konferencji. O Ricardinho, którego chciał wkładać do mikrofalówki i Traore, który na boisku musi występować w futrze:

I o dziewczynach, które mają okres pięć razy w miesiącu:

Nudzi nas poprawność polityczna na konferencjach prasowych, dlatego wspominamy Kaczmarka z dużą sympatią. Podobnie jak piłkarze Stomilu. „Bobo” miał szczęście do klubów, które płaciły w czekach i nie inaczej było w Olsztynie. Kaczmarek nie tylko trenował wtedy drużynę, ale i miał dobre kontakty w Holandii, zwłaszcza w Feyenoordzie, do którego wytransferował Jerzego Dudka i Marka Saganowskiego. Holendrzy mieli tak duże zaufanie do „Bobo”, że zgodzili się także na ściągnięcie dobrze zapowiadającego się Zbigniewa Małkowskiego.

Kaczmarek po gotówkę pojechał osobiście. Przewiózł ją w walizce przez granicę, a drużyna odebrała go z lotniska w Warszawie. Dlaczego drużyna pofatygowała się aż do stolicy? Ano dlatego, że 400 tysięcy marek, jakie otrzymał Stomil, Kaczmarek podzielił wśród zawodników, którzy od miesięcy nie widzieli pensji. Bez żadnych kwitów, do ręki, czym zainteresowała się prokuratura. „Bobo” miał problemy z tytułu nielegalnego przewozu pieniędzy, ale sprawa została umorzona.

Holenderskie kontakty przydały się też w reprezentacji, w której był asystentem Leo Beenhakkera. Na pierwszym treningu piłkarze często używali najpopularniejszego polskiego słowa na „k”. Beenhakker zwrócił się do swojej prawej ręki: – Kurwa? Kurwa? Na kogo wołają kurwa?

Dla piłkarzy „Bobo” był raczej dobrym wujkiem, Boruca krył przed Leo, gdy ten wychodził na fajkę, ale i samemu czasami potrzebował krycia. Dzień przed meczem Polska – Portugalia, ostatni trening naszych rywali. Ostatni kwadrans jak zwykle otwarty dla mediów, oglądają go „Bobo” i Adam Rothstein. Portugalczycy pozwolili zebranym niepełnosprawnym dzieciom obejrzeć cały trening wraz z rodzicami. Kompan „Bobo” wmieszał się w tłum i takim sposobem asystenci dowiedzieli się, że nie zagra Helder Postiga.

O dobrej historii pisał też portal lechiahistoria.pl. Gdy już „Bobo” pracował w Lechii, zadzwonił do niego Waldemar Fornalik, wówczas selekcjoner, z informacją, że prawdopodobnie powoła Mateusza Machaja. Raz, że miał wtedy swoje pięć minut, dwa – ku uciesze lokalnej publiki, Fornalik chciał powołać kogoś z Gdańska, gdzie odbywał się sparing z Urugwajem. Wiedząc o nadchodzącym powołaniu dla swojego piłkarza, „Bobo” uznał, że ten musi inaczej spędzić przerwę reprezentacyjną. Od jakiegoś czasu Machaj miał problemy z przegrodą nosową, a Kaczmarek wychodził mu miejsce w Szpitalu Marynarki Wojennej za górę od dresu Lechii. Piłkarz odbył drobny zabieg akurat wtedy, gdy miał dostać pierwsze (być może jedyne) powołanie do kadry w życiu. Machaj był mocno wkurzony, a po jednym z meczów zaprezentował w ramach cieszynki wymowne okulary skierowane w stronę „Bobo”.

Fornalik musiał powołać kogoś innego. Takim sposobem Bogusław Kaczmarek, odkrywca 99% polskich ligowców (uważa się za odkrywcę nawet tych piłkarzy, z którymi nigdy się nie poznał, Andrzej Czyżniewski śmiał się, że odkrył nawet Leonidasa), przywrócił do reprezentacji po długich miesiącach Piotra Brożka.

13. ADAM LEDWOŃ

Adam Ledwoń, już niestety świętej pamięci. Jedna z najbardziej świrniętych postaci w historii polskiej piłki. Każdy inny piłkarz/trener/działacz to przy nim potulny aniołek. Zginął śmiercią samobójczą podczas Euro 2008. Przed meczem z Austrią powiedział w rozmowie z Weszło: – Jak z nimi nie wygramy, to się normalnie powieszę. Napiszcie, że będę dyndał na jakiejś latarni w Klagenfurcie.

Dwa dni później się powiesił.

Ale nie z tego powodu. „Ledek” żył niezwykle impulsywnie. Miał swoje demony. Zwłaszcza po alkoholu. Możemy stawać na głowie, a nie dokopiemy się do lepszych anegdot niż te, które w swojej książce przytaczał „Szamo”. Przekleimy zatem kilka z nich.

*

Aha, gdyby mógł się z wami przywitać, zapewne krzyknąłby do ucha, ile sił w płucach: „Halo!”. „Ledek” był w Austrii znanym piłkarzem, ale nie przeszkadzało mu to grasować np. po dworcu w Wiedniu i znienacka podlatywać do siedzącej na ławce osoby, by wrzasnąć jej z odległości pięciu centymetrów, prosto do ucha: „Halo!”. To był taki ryk, że odlatywały gołębie, ludzie z tych ławek czasami spadali, zrywali się, podskakiwali jak oparzeni i osiągali stany przedzawałowe. Wyobraźcie sobie, że najspokojniej w świecie siedzicie na ławce i czytacie gazetę, a ktoś z tyłu skrada się, by nagle wydrzeć ryja: „Halo!”. To było takie „halo”, że jak przyjeżdżałem pociągiem do Wiednia, to niosło się po całej hali przyjazdów i już wiedziałem, że Adam postanowił mnie odebrać, a póki co zabija czas straszeniem przypadkowych osób. Halo!!!

*

– Co robisz?

– Wkręcam kołki. Jutro mecz. Trzeba się dzisiaj przygotować.

– Ale jak?

– Będę ćwiczył na Murzynach.

Mieliśmy ich w Sturmie Graz kilku. Adam ich nawet nie odróżniał. Dzień przed meczem „ćwiczył na Murzynach” – wyobrażał sobie, że to zawodnik drużyny przeciwnej, z którym miał na pieńku (w każdym zespole ktoś taki był), i testował najbardziej wymyślne faule. Czasami bolało od samego patrzenia.

*

– Co ty taki smutny?

– Skupiony.

– A co się dzieje?

– Będzie kartka.

– Czerwona czy żółta?

– Żółta na pewno, boję się czerwonej.

– A za co?

– Jest tam taki frajer u przeciwników. Od dawna chcę go zapierdolić. Ale mam plan. W pierwszej minucie sędziowie nie dają czerwonych. To znaczy dają, ale rzadko. Pierdolnę go w pierwszej minucie.

Gdy tylko arbiter rozpoczął mecz, Adam wypadł jak z katapulty z naszej połówki i znienacka władował się makabrycznym wślizgiem w nogi upatrzonej wcześniej ofiary. Sędzia podbiegł – żółta! I ostra reprymenda. Krzyczy: – Ostatni raz! Ostatni raz!

„Ledek” zadowolony. W lidze austriackiej Adam Ledwoń zobaczył 96 żółtych kartek i zgaduję, że jest to rekord wszech czasów. Był jednak na tyle inteligentny, że tylko raz otrzymał dwie w jednym meczu. Do tego doszły skromne trzy bezpośrednio otrzymane kartki czerwone.

*

Zespoły stoją w tunelu, niedługo mecz Sturm Graz–Rapid Wiedeń. W zespole gości Marcin Adamski. Adam podchodzi do niego i mówi:

– Zobacz, co zrobię z tą waszą pizdą.

Następnie kieruje się w stronę Andreasa Ivanschitza, wschodzącej gwiazdki austriackiej piłki. Dobry zawodnik, ale miękki, o słabej psychice. „Ledek” staje przed nim, jego twarz znajduje się centymetr od twarzy skołowanego pomocnika Rapidu. Nagle… Adaś zaczyna warczeć. Ale nie tak warczeć jak silnik traktora, to jest raczej ryk wściekłego lwa. Warczy tak, że normalny człowiek zeszczałby się w gacie ze strachu. Nie wiadomo przecież, czy ten szaleniec za chwilę naprawdę nie ugryzie.

– Argh! Argh! Arghhhhhhh!!!

Ivanschitz aż skulił się przerażony. W meczu nie zanotował ani jednego udanego zagrania, a zaraz po przerwie poprosił o zmianę. Ilekroć widział podbiegającego Adama, marzył tylko o tym, by pozbyć się piłki na czas.

*

Gramy w Admirze, przeciwko nam Radek Gilewicz. Adam atakuje go łokciem i celowo łamie nos, „Gilu” zalewa się krwią. Jeszcze podczas meczu Adam cały w skowronkach podbiega do mnie i radosnym głosem mówi:

– „Szamo”, ale siadło, ale chrupnęło! Bajka! Czyściuteńko!

A już po zakończonym spotkaniu wzięło go na wspomnienia:

– Kiedyś były piękne czasy w polskiej lidze. Canal+ nie było, żadnych powtórek, żadnych stu kamer, no i Marian Dziurowicz trzymał rękę na pulsie. Ty wiesz, ile ja wtedy nosów złamałem?

*

A skoro padło słowo „Stan”, to od razu przypomina mi się wyjście na dyskotekę. Wszystko jest dobrze, miło, żadnych awantur. Ja oczywiście czujny jak ważka, bo nigdy nie wiadomo, w którym momencie „Ledek” zaatakuje przypadkowo wybraną osobę. Głowa więc jak na tranzystorach, lewo-prawo, wyczuwam, że jest aż za spokojnie. Adam jak gdyby nigdy nic dzwoni do „Stana”, bo on lubił sobie po nocach podzwonić, na co zresztą czasami Krzysiek narzekał – nagle o trzeciej czy czwartej nad ranem zaczynała się seria telefonów prosto z baru i pijacki bełkot do słuchawki. Wtedy „Ledek” chwilę pokonwersował, widzę, że mówi „OK”, w końcu odkłada. A jak odłożył… Nagle skok tygrysi, prosto na jakiegoś gościa przy barze. I zaczyna go oprawiać. Kop za kopem, tamten leży, Adam na niego wskakuje. I wrzeszczy:

– To od „Stana”! To od „Stana”!

Łapię go, odciągam, tamten mocno oberwał. Słyszę, że policja już w drodze, więc – jak zwykle – trzeba się zawijać. Po kilku minutach dzwonię do Krzyśka.

– Coś ty mu powiedział?!

– Ja? – pyta zaspany i skołowany.

– No ty!

– Nic.

– On skoczył na jakiegoś człowieka, zaczął go kopać i krzyczał: „To od »Stana«!”.

– Hmm… Ja… Wiesz… On do mnie mówi: „Ty, jest tu taki gość, co się ciągle na mnie gapi, wkurwia mnie”. I ja mu na to, tak na odczepnego, zupełnie bez sensu, powiedziałem: „To mu przyjeb ode mnie”. I nie miałem pojęcia, że on to weźmie na serio! Wszystko, co wiązało się z bijatyką, Adam zawsze brał na serio.

*

Dzwonię. Pierwszy sygnał. Drugi… Trzeci… Nic. Adam zawsze odbierał, więc dzwonię jeszcze raz. Pierwszy sygnał. Drugi…

– Nie mogę rozmawiać! – odzywa się nagle głos w słuchawce.

– A co się dzieje?

– Nie mogę rozmawiać, bo wyjmuję kulę!

– Że co?!

– Kulę wyjmuję! Z głowy!

– Z głowy?!

– Z głowy sarny.

– Jakiej, kurwa, sarny?!

– Zaraz zadzwonię!

No i po jakimś czasie faktycznie dzwoni:

– Ty, jaka akcja. Bo wiesz, władowałem się samochodem w drzewo. Lekka bombka, wiadomo. No i tak się zastanawialiśmy, co zrobić, żeby ubezpieczenie oddało kasę. Brat ustrzelił sarnę, podłożyliśmy ją pod auto, pozorując wypadek. Tylko trzeba było tę pieprzoną kulę wyjąć!

*

Samochodami nigdy się nie przejmował.

– Adam, ulewa!

– No i co?

– Dachu w aucie nie zamknąłeś!

– Trudno.

– Idź.

– Nie chce mi się.

– Przecież będzie pełen wody.

– Przyjadą strażacy i odpompują. 

*

– Adam, a pamiętasz, co żeś zrobił wczoraj w nocy?

– Ja nic nie pamiętam!

– Audi Q7 kupiłeś!

– Ja?!

– Tak.

– O kurwa, znowu?

*

Zawodowy rozpierdalacz niszczył wszystko na swojej drodze. Często dla jaj. W Admirze był z nami jeszcze trzeci Polak, Tomek Iwan. Wykazał się skrajną nieodpowiedzialnością, przekazując Adamowi swój nowy klubowy samochód, który to z kolei Adaś miał w Polsce podstawić żonie Tomka. Finał tej historii powinniście przewidzieć. Prowadził kolega „Ledka”, on z kolei rozparł się w fotelu pasażera i zaczął dokonywać dzieła zniszczenia. Na dzień dobry – tapicerka. Adam odpalał kolejne papierosy, a następnie gasił je gdzie popadnie – w siedzeniu, na suϧcie, na desce rozdzielczej. Calutki samochód zamieniał w popielniczkę, dziura obok dziury.

– Co by tu urwać? O, to!

Z każdym kilometrem auto było coraz bardziej zdewastowane. Na domiar złego przed Katowicami wesoła gromadka złapała gumę, ale Adam nakazał jechać dalej i już do miasta samochód wjechał na feldze, spod której szły iskry. Na sam koniec „Ledziu” stwierdził, że auto w środku – zgodnie z planem – jest w stanie opłakanym, za to na zewnątrz jeszcze wygląda znośnie. Wskoczył więc na dach i tańczył na nim tak długo, aż pojawiły się rozliczne wgniecenia. A później zadzwonił do Tomka: – Tomuś, mamy mały problem z autem.

*

Jeszcze jeden typowy dzień z życia Adama Ledwonia. IMPREZA URODZINOWA Przyjechali kiedyś do Wiednia na testy Piotrek Mosór i albo Marcin Bojarski, albo Piotrek Włodarczyk. Już nie pamiętam, któryś z tej dwójki. Adam chciał ich ugościć:

– Chodźcie, musimy się napić.

Oni zestresowani.

– Nie no, co ty, Adam, przecież my tu jesteśmy na testach!

– Ale ja mam urodziny!

– Ale…

– Nie ma żadnego ale! Nie napijecie się ze mną w urodziny?

Patrzę zdziwiony na „Ledka”. Urodziny? Coś mi się nie zgadza. Zaraz, zaraz… Przecież jest środek lata, a urodziny to on miał w styczniu. Ale dalej odgrywa scenkę i wkręca chłopaków, na tyle skutecznie, że ci – chcąc nie chcąc – uznali, iż w urodziny odmówić faktycznie nie wypada. Adam tak ich wziął w obroty, że dzień później słaniali się na nogach i z miejsca oblali badania wydolnościowe. Trener zapytał się zdziwiony:

– Co to, amatorzy?

– A nie wiem. – „Ledek” lekceważąco machnął ręką.

*

Dzień w dzień robił szalone rzeczy. Bił się z człowiekiem od koszenia trawy w Grazu, bo ten ośmielił się wytknąć mu kiepską formę (trzeba by widzieć ich dwóch turlających się po murawie). Na dyrektora sportowego Admiry skoczył i gdy ten leżał na ziemi, „Ledek” – jakby to ubrać w słowa – symulował doustny stosunek seksualny, co miało wyrazić niezadowolenie z decyzji o nieprzedłużeniu kontraktu z Markiem Świerczewskim (świadkiem tej sceny był jeden z pracowników klubu – tak się wystraszył, że zaczął uciekać i… zerwał więzadła w kolanie).

*

On w Katowicach zawsze miał bardzo mocną pozycję, był ulubieńcem trenera i oczkiem w głowie prezesa, Mariana Dziurowicza. Opowiadał mi kiedyś, jak wraz ze Sławkiem Wojciechowskim – „Ledek” i Wojciechowski to byli dwaj najwięksi gwiazdorzy katowickiej drużyny – podczas powrotu z imprezy zaszli do mieszkania trenera, Piotra Piekarczyka. Władowali się w środku nocy. Adam skierował się do sypialni, dał własnemu szkoleniowcowi kopa w dupę i syknął:

– „Orzech”, wstawaj!

„Orzech” wstał, jego żona zrobiła jajeczniczkę dla wszystkich, było miło i sympatycznie. Trenera zupełnie nie zdziwiła ta niezapowiedziana wizyta koło piątej nad ranem.

*

Opowiada raz Adam:

– Wracam ze zgrupowania reprezentacji Polski, podjeżdżam na klubowy stadion i tak się zastanawiam, co robić dalej. Dobra, jadę do Opola na balety! Rozglądam się po parkingu, a tam samochód magazyniera, biały polonez. Podkradłem się do kanciapy, wziąłem kluczyki i w drogę. Przejechałem sto kilometrów i wiecie co?

– Co? – pytają wszyscy.

– Nagle słyszę za sobą chrapanie. Magazynier śpi za przednimi fotelami!

– I co, wywaliłeś go?

– Nie, trzy dni ze mną pił!

*

A teraz będzie opowiastka o tym, jak to Adam – urodzony romantyk – postanowił swojej żonie, Mariolci, ugotować rosół. W pobliżu był targ ze zdrową żywnością, a nawet z żywymi zwierzętami. „Ledek” zakupił dwie kury, uznając całkiem słusznie, że świeży rosołek to jednak nie to samo co bulion z kostki rosołowej. Miał zamiar przygotować dla żony prawdziwy obiad, nie żadną chińską zupkę, którą odgrzewa się w pięć minut. Kury – żywe, gdaczące – zapakowano do kartonowego pudełka. Co jednak robić dalej? „Przecież ja nigdy kury nie zabiłem” – przypomniał sobie Adam i postanowił znaleźć wyjście awaryjne. W pobliżu znajomy prowadził pizzerię, a pizzeria to przecież restauracja. W każdej restauracji powinien być kucharz, prawda? A każdy kucharz umie robić rosół. Ta jakże trafna dedukcja nakazała „Ledkowi” skierować się w stronę wspomnianej knajpy. Była niedziela, godzina trzynasta. Gdy wszedł do środka, całe rodziny pałaszowały hawajską, calzone czy inną capriciosę.

– Gdzie jest morderca?! – krzyknął Adam i w pizzerii zrobiło się cicho jak makiem zasiał.

Właściciel, kibic, wybiegł szybko do „Ledka”.

– Potrzebuję mordercy, który mi zabije te dwie kury.

– Człowieku, jakiego mordercy?!

– Trzeba zabić dwie kury. Robię rosół, zabij mi je.

– Ja nie zabijam kur.

– Jesteś kucharzem!

– Ale ja robię pizzę!

– Ale jesteś kucharzem!

– Ja w życiu kury nie zabiłem!

– Czyli mi nie zabijesz tych kur?

– Nie.

– Na pewno nie?

– Na pewno.

Temu dziwacznemu dialogowi przysłuchiwało się kilkadziesiąt osób – ludzie przyszli do pizzerii na niedzielny obiad. Mieli nadzieję na spokojny posiłek, miłą atmosferę, pogawędkę w gronie rodzinnym. Tymczasem do środka wtargnął piłkarz austriackiej Bundesligi trzymający w rękach kartonowe pudło, najwyraźniej z czymś żywym w środku.

– Skoro mi nie zabijesz tych kur…

Adam wyjął pierwszego ptaka i trzymając go za nóżki, zaczął wywijać nad głową jak lassem, a następnie puścił między gości. Później to samo powtórzył z drugą kurą. Drób fruwał po całej pizzerii, przerażeni ludzie uciekali w popłochu, zrzucając na ziemię talerze, sztućce, przewracając krzesła, tratując się nawzajem. Restauracja opustoszała w dziesięć sekund. Z ciągle żywymi kurami Adam Ledwoń wrócił do domu. Postanowił, że będzie mężczyzną i rozprawi się z problemem sam. Pierwszy ptak mu uciekł, drugi rzeczywiście został zabity. „Ledziu” miał dobre chęci, chciał naprawdę odnaleźć w sobie duszę romantyka i przygotować zupkę. Jednak całe popołudnie nie potoczyło się zgonie z planem. Zmęczyły go zakupy na targu, wyczerpało psychicznie zamieszanie w pizzerii. Był już zniechęcony, ochota na rosół przechodziła. Uznał: „Koniec tego dobrego, trzeba przyspieszyć”. Zabitą kurę – z piórami, ϩakami i krwią – wrzucił do garnka z wodą i odkręcił gaz na full. Kiedy Mariolcia wróciła do domu, zadała to samo pytanie, które zadawała sobie cała okolica: – Co tak śmierdzi?

12. ZBIGNIEW BONIEK

Wiele osób mówi o nim, że jest bezczelny. A on jest po prostu cholernie pewny siebie. I od zawsze taki był. Gdy wchodził do seniorskiej piłki, to w lidze obowiązywał podobny przepis jak dziś – trenerzy musieli w wyjściowym składzie wystawiać młodzieżowca. Różnica polegała na tym, że młody nie musiał być na boisku przez cały mecz. Zatem trenerzy nierzadko ściągali młodziaków po kwadransie gry. Boniek w Zawiszy Bydgoszcz znalazł się w wyjściowym składzie, ale trener Bronisław Waligóra planował ściągnąć go po kilkunastu minutach gry. Młodziutki Boniek szalał jednak na boisku, zrobił jedną z bramek i miał w nosie wołania trenera o zmianę. W szatni nasłuchał się od szkoleniowca, że jest rudym gówniarzem, że jest nieodpowiedzialny i nie da się z nim współpracować. Co zrobił Boniek? Wzruszył ramionami, pociągnął łyk wody i wybiegł na drugą połowę.

Piłkarzem był znakomitym, pewnie każdy kibic umieściłby go w trójce najlepszych polskich zawodników w historii, wielu umieściłoby go nawet na pierwszym miejscu. Ale w Zawiszy, czy później w Widzewie niektórym przeszkadzało to, że nie uznawał hierarchii. Mówimy tu o szatni ustawionej pod starszyznę – młody musiał się podporządkować. A Boniek uznawał, że szacunek zdobywa się umiejętnościami na boisku, a nie metryką. W Łodzi spodziewali się, że przychodzi do nich kolejny szczylek, który ponosi za starszyzną piłki. A w szatni zjawił się facet, który przedstawił się i powiedział, że za dwa lata zagra w kadrze, a niedługo później wyjedzie za grube pieniądze na zachód.

Boniek w szatni Widzewa stawał się jednak kimś, z kim trudno było się nie liczyć. Bywały kłótnie, oczywiście. Ale bywało i tak, że Boniek dawał komuś w mordę.

Do legendy przeszedł jego chrzest w reprezentacji Polski. Rzecz działa się za oceanem, kadra akurat grała w tournee w Ameryce Południowej. Władysław Żmuda pisał w swojej książce: –  Jechaliśmy autokarem i w pewnym momencie mówimy do Jacka [Gmocha]: „Panie trenerze, trzeba się zatrzymać i chrzest zrobić młodym”.(…) No i Zbyszek faktycznie straszne lanie dostał. Klapkiem w tyłek laliśmy go z Tomaszewskim i Gorgoniem. Po trzecim ciosie upadł i się popłakał.

Według relacji Andrzeja Iwana to nie był chrzest, ale wręcz rękoczyny. Gorgoń, Tomaszewski czy Deyna lali Bońka tak, że aż bolało od samego patrzenia. Chlast, chlast, chlast. Tyłek „Zibiego” był aż opuchnięty i cały czerwony. Grupa trzymająca władze w kadrze chciała pokazać butnemu młodziakowi miejsce w szeregu – i pokazała to dobitnie.

Skoro kadra, to nie może zabraknąć wspominki o sławnej aferze na Okęciu. Rok 1980, kadra wybiera się na zgrupowanie przed meczem z Maltą. Na lotnisko wchodzi wstawiony Józef Młynarczyk, który – co tu dużo mówić – alkohol lubił i krążyły legendy o tym, jak potrafił znikać na kilka dni. Ryszard Kulesza uznał, że nie będzie brał takiego piłkarza na mecz, nie w takim stanie. Za Młynarczykiem wstawiła się trójka piłkarzy – Terlecki, Żmuda i oczywiście Boniek. Padły mocne słowa, podobnie jak w późniejszych tłumaczeniach kadry i selekcjonera przed władzami PZPN. Młynarczyk na zgrupowanie bowiem pojechał. Ostatecznie Marian Ryba zawiesił piłkarzy – Boniek dostał roczny zakaz gry w kadrze, kara została ostatecznie skrócona do kilku miesięcy.

To też pokazuje, że choć Boniek wielokrotnie popadał w konflikty w szatni czy z trenerami, to potrafił się wstawić za kolegami. Na boisku był twardy, czasami wręcz chamski, ale po meczu potrafił się dogadać z rywalami. Ale w trakcie gry nie było przebacz. Skrobanie się po kostkach, plucie, przepychanki – norma. Michał Listkiewicz opowiadał, jak Boniek lubił załatwiać konflikty na boisku: – Pamiętam, że Boniek z Buncolem w którymś z meczów mocno się ścierali. Najpierw Boniek Buncola wytarzał w błocie, bo to był taki mecz w deszczu. Podbiegam, a oni „panie sędzio, bez kartek, my to sobie wyjaśnimy”. No i zaraz Buncol chlusnął błotem Bońkowi.

Do legendy przyszły też starcia Bońka z Deyną. Zgranie ujął ich tarcia Stefan Szczepłek, że dziś opowiadanie o tych relacjach jest trudne, bo jeden nie żyje, a drugi niechętnie o nich opowiada. Stąd o niektórych wydarzeniach krążą sprzeczne wersję. Ot, chociażby sławne starcie o rakietkę tenisową. Według Bońka skończyło się tylko na spokojniej wymianie zdań. Według innych – doszło do ostrej kłótni, a nawet lekkiej bijatyki. A miało być tak – Boniek grał z kimś przy stole, ale do pokoju wszedł Deyna i rzucił:

– Kończ granie, daj rakietkę, ja teraz pogram.

A Boniek odparł:

– Teraz ja gram, wejdziesz jak skończę.

I tu się wersję różnią, bo albo skończyło się tym, że Deyna pokręcił nosem i faktycznie poczekał na swoją kolej, albo rzucił się z pięściami do buntowniczego Bońka.

Dwie wersję są też słów, które „Zibi” miał wypowiedzieć do legendy Legii przed rzutem karnym z Argentyną na mundialu. Wersja Bońka jest taka: – Podszedłem i powiedziałem do Kazia „ty strzelasz, ale jak masz jakieś wątpliwości, to jestem gotowy”.

Wersja inna, według której Boniek zasiał w Deynie ziarno niepewności i przez to wykonawca miał nie zamienić strzału z wapna na bramkę, jest taka, że Boniek miał powiedzieć: – Kazek, jeśli się boisz, to spokojnie, ja strzelę.

Jakim Boniek był piłkarzem, takim był i biznesmenem, a dzisiaj i prezesem PZPN. Dwie dekady temu magia jego nazwiska i sprawność w interesach sprawiała, że było mu niewiarygodnie łatwo załatwiać biznesy. W dużej mierze to jemu polska piłka zawdzięcza pierwszy tak duży deal telewizyjny. Z interesami szło mu jednak różnie – bywało, że był na minusie, ale dzisiaj o swoją emeryturę martwić się nie musi, ma udziały rozsiane po całej Europie. Nie wyszło mu tylko w trenerce – fiasko w Lecce, fiasko w Bari, fiasko w Sambenedettese. No i klęska w reprezentacji Polski, którą opuścił z bilansem 2-1-2. Czarę goryczy przelała strata punktów w starciu z Łotwą. Boniek uniósł się honorem, zrezygnował sam. Cóż, chyba z pożytkiem dla polskiej kadry.

Dziś Boniek kieruje polskim futbolem i jak mało kto polaryzuje piłkarską społeczność. W studiach telewizyjnych nie znosi sprzeciwu – jeśli już gdzieś się pojawia, to reszta gości jest zbędna, bo posiadanie mikrofonu w całości przejmuje „Zibi”. Przegada, zagada, zawsze wychodzi na jego. On twierdzi, że po prostu nie boi się wygłaszać swojego zdania i zawsze popiera je argumentami. W rozmowach z dziennikarzami lubi sprawdzać ich wiedzę, wchodzi w szermierki słowne. Znany trik Bońka w rozmowie z dzwoniącym:

– Momencik… Zna się pan na piłce? – pyta

– Raczej tak.

– To niech mi pan powie – ile waży piłka?

Takimi wrzutkami lubi stawiać się w pozycji „ja wiem lepiej”. I nie wykluczamy, że często faktycznie wie lepiej, bo piłkę poznał przez te wszystkie lata z każdej strony. Do kogo, jak nie do Bońka pasuje to wyświechtane hasło, że można go kochać lub nienawidzić. Bo Boniek nienawidzi letniej wody – musi być albo gorąco, albo lodowato.

11. ADAM NAWAŁKA

Jeśli ktoś twierdzi, że w Lechu trener Nawałka stracił kontakt z rzeczywistością, to… być może ma rację, natomiast Nawałka już wielokrotnie na wcześniejszych etapach swojej kariery pokazywał, że szkoleniowcem jest dość specyficznym. Swoje unikalne metody miał już dwie dekady temu. Jeszcze w Jagiellonii potrafił karać piłkarzy finansowo za to, że zdjęli koszulkę po strzelonej bramce. Potrafił w środku nocy dzwonić do kierownika drużyny i kazał mu jechać poza Białystok odśnieżać boisko.

Ale też wielokrotnie wykazywał się dewizą, która przyświecała mu przez całe lata. Piłkarzom powtarzał „panowie, zespół jest u mnie najważniejszy”. Wszystko musiało być przygotowane na tip-top. W GKS-ie Katowice sam przyjeżdżał dwie godziny wcześniej, brali szlaucha i polewali sztuczne boisko przez dwie godziny, by piłkarze nie mieli odparzeń na stopach. Objeżdżał znajomych na Śląsk i zbierał stare obciążniki, by zmontować jakoś siłownię na GKS-ie. Zresztą część tego sprzętu jeszcze do niedawna stała w tej salce. Wyjazd na mecz? Żadnego spania w autokarze – co dwie godziny kierowca zatrzymywał się przy drodze, zespół przywdziany w dresiki wyskakiwał na pobocze i robił rozruch. Gdy zdarzył się wyjazd do Świnoujścia, to takich przystanków po drodze było nawet ponad dziesięć. Już wtedy wykazywał się swoim pracoholizmem – potrafił o siódmej rano przyjechać na stadion, przywitać się ze stróżem stojącym na bramce i siedzieć kilka godzin nad analizą wideo.

W Zabrzu obowiązkowo w diecie piłkarzy musiała zawierać się pietruszka, obowiązkowo raz w tygodniu piłkarz spędzali w klubie ponad 10 godzin. Zabrzanie wyróżniali się też w szkiełku kamery – jako jedyni w lidze po gwizdku na przerwę… zbiegali sprintem do szatni. Tam czekały na zawodników miski z lodowatą wodą, które miały wspomóc błyskawiczną regenerację organizmu. Kontuzje? Dla Nawałki nie istniały. To znaczy te lekkie. Wyznawał zasadę – albo masz poważną kontuzję, albo… no, albo to rozbiegasz.

Reprezentacja? Cóż, jak Nawałka chciał 35 rowerów, to dostawał 35 rowerów. Jak Nawałka chciał okrągłe stoły podczas obiadu, to dostawał okrągłe stoły. Organizował wyjścia na ściankę wspinaczkowa, na paintballa… Kadrowicze żartowali nawet, że na każdym zgrupowaniu musi być jeden dzień dla dużych dzieci – czyli jakieś wyjście całą grupą.

Wydaje się jednak, że praca w kadrze przyzwyczaiła selekcjonera do standardów, które mało kto w Polsce jest w stanie wytrzymać. Już nawet nie chodzi o finanse, ale o fanaberie. Życzenia Nawałki były do przełknięcia, jeśli trzeba było je spełniać raz na dwa-trzy miesiące. Było jednak gorzej, gdy trzeba było je znosić dzień w dzień. A w Lechu pana Adama mieli właśnie na co dzień. Lista jego życzeń w Poznaniu była tak długa, jak i kuriozalna. Lećmy:

– Nawałka zażyczył sobie, by na obozie w Turcji wyłożono drogę z hotelu na boisko (kawałeczek do przejścia pieszo) wyłożyć sztuczną trawą, co by piłkarze nie musieli chodzić po twardym

– na początku pracy zażyczył sobie ławeczki do robienia brzuszków we własnym gabinecie, żeby miał jak podtrzymywać formę fizyczną

– podczas obozu w Opalenicy doszło do awarii zraszaczy na głównej płycie, więc Nawałka przed sparingiem zażądał przyjazdu straży pożarnej. No i strażacy przyjechali, zrobili kilka kółek dookoła boiska i pryskali je wodą prosto z samochodu

– na obozie w Turcji kazał obudzić w środku nocy fizjoterapeutów, bo coś mu strzeliło w plecach i mieli go wymasować. Fizjo wstali, czekali na trenera, a Nawałka… położył się spać dalej

– fotografowi Lecha kazał usunąć zdjęcia z wysiadania z samolotu. Powód? Podczas schodzenia ze schodów Nawałka trzymał się poręczy, a to – jak sam przyznał – oznaka słabości, której nie można pokazywać na fotografiach

– wysłał jednego ze swoich asystentów do Gliwic, by zmierzył wymiary szafek w szatni Piasta

– zażyczył sobie zmiany zakwaterowania podczas wyjazdu do Kielc, bo w zamówionym hotelu zespół byłby rozrzucony na dwóch piętrach, a Nawałka chciał ulokowania wszystkich na jednym poziomie

Nic dziwnego, że w Lechu szybko się nim zmęczyli. W dodatku Nawałka był trenerem cholernie drogim – nie tylko jeśli chodzi o podstawową pensję. W firmie odzieżowej, która sponsoruje Lecha, przeżegnali się lewą ręką, gdy trener wpadł tam na barterowe zakupy. A w Kolejorzu przeżegnali się stopami, gdy Nawałka wysłał faktury do klubu za jedzenie na mieście. Z jednego miesiąca wyszła kwota pięciocyfrowa.

10. WOJCIECH ŁAZAREK

Wojciech Łazarek jak nikt w polskiej piłce rozkochał się w barwnym języku. Z ogromnym sentymentem wspominamy wywiad, jaki przyszło nam przeprowadzać z „Baryłą” (tak mawia na niego środowisko). Łazarek zadzwonił przed publikacją, żeby zmienić kilka kwestii. Poprawki nanosiliśmy na bieżąco podczas rozmowy telefonicznej. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy zdaniu „więc się bujaj i nie pierdol”.

Nie podoba mi się to określenie – kręcił nosem trener, a my byliśmy przekonani, że zaraz wykreśli zdanie, które idealnie puentuje barwną anegdotę. – Coś bym zmienił, jakoś inaczej, wie pan, to ujął… 

Łazarek zastanawiał się kilka dobrych chwil, jak sprzedać ten kawałek. Aż nagle wykrzyczał do słuchawki:

– Naleśniku!!!

– Proszę?

– No naleśniku! Pan napisze: „więc się bujaj naleśniku i nie pierdol”. Tak będzie dobrze!

Napisaliśmy zatem, żeby naleśnik się bujał i nie pierdolił, co było mistrzowską puentą znakomitej anegdoty:

„Poszliśmy raz w Egipcie na malucha, a w takim upale to – wie pan – kielicha wypić i już jest telefon w głowie. Strzelamy z prezesem misia, robimy buzi-buzi, on rozanielony krzyczy:

– Wojto, Wojto!

Ja się zapomniałem i zrobiłem też buzi-buzi do jego żony. Chryste Panie… Wszyscy nagle tam od nas pouciekali. Zhańbiłem mu żonę! Nijak nie dało się ich przeprosić. Tłumaczyliśmy, że u nas to jest przyjęte za normalne, ale nie dało się go przegadać. Żona zhańbiona i koniec. Nie mogłem tego zrozumieć. W końcu nie wytrzymałem i powiedziałem mu:

– Masz jeszcze trzy, więc się bujaj naleśniku i nie pierdol.

Niemiło było już jednak do samego końca mojej pracy w Egipcie”.

Łazarek zatrzymał się także przy innych niepozornych słowach.

– Cały świat pije… No rzeczywiście, ale wie pan, jedni piją, a drudzy piją, ale odróżniają konia od słonia i Jana od dzbana. Pan tak może napisze?

– O tym koniu i słoniu?

– No tak. Tak będzie dobrze.

Niepodrabialny. Pamiętamy jeszcze inną scenkę z tego wywiadu. Spotkaliśmy się w jednej z gdańskich kawiarni. Kelnerka podaje kawę do stolika.

Dla pana czarna, tu jest cukier – mówi jak do każdego klienta, gdy Łazarek łapie ją za rękę i świdrującym spojrzeniem patrzy głęboko w oczy. Kobieta nie wie, czy uciekać, czy się uśmiechnąć. Po kilku sekundach ciszy Łazarek w hollywoodzkim stylu wypala dziękując za kawę: – Nigdy pani tego nie zapomnę.

Mimo słusznego wieku zapewnia, że „dupcia jeszcze chodzi”, a „jak wy będziecie mieć te lata, to będziecie o kiju srać chodzić”. Kilka łazarkowych bon-motów przeszło do klasyki.

O pracy trenera: – Niekiedy pojęcie jej przypomina całowanie tygrysa w dupę. Przyjemność żadna, a ryzyko duże.

O budowaniu drużyny: –  Z budowaniem drużyny jest podobnie jak z robieniem słonia. Dużo kurzu, szumu, a efekt za dwa lata.

O formie drużyny: – Idzie nam jak kurwie w deszcz.

Znów o formie drużyny: – Gramy na typowe udo. Albo się udo, albo się nie udo.

O meczu: – Graliśmy tak dobrze, że moje jądra same składały się do oklasków.

Znów o meczu: – To był pojedynek gołej dupy z batem.

O piłkarzach: – Trzeba być basiorem, a nie pipolokiem.

– Nie każdy kij rzucony do rzeki jest aligatorem. 

I jeszcze kilka barwnych cytatów: – Kiedy ja trafiłem do futbolu, pan za przeproszeniem na księdza wołał Zorro.

– Reprezentacja prowadzona przez Wójcika i ta prowadzona przeze mnie ma się jak gówno do twarożku.

– Jak pan zrobi okularki i spojrzy tylko na murawę, na te przyjęcia… No jak to tak można… To mi przypomina taką dziewczynę. Umalowana, uszminkowana, a majtki dziurawe.

– Proszę pana, moje pokolenie to biedacy. Nikt z nas nie dorobił się na piłce tyle, co przypadkowy trener za dwa-trzy miesiące pracy i rekompensatę wynikającą z dwuletniego kontraktu. Nie wchodzę w ekonomię, bo z ekonomii jestem głąb, ale zawsze powtarzam, że nie ma takiej twierdzy, której nie zdobyłby osioł z workiem złota na szyi.

– Naszych trenerów traktuje się jak głupi film. Jak skrzyżowanie goryla z trenerem. Patrzy się, kiedy w opóźnionym rozwoju zacznie się z niego robić trener.

– A teraz to wie pan… Przychodzą na godzinkę, jaja wykąpią i tyle. Niektórzy to kąpią się przed treningiem, bo po treningu czasu nie ma.

– Przecież pan to wie, pan biega, zawodników meleksem po boisku nie wożą. Jeżeli tego nie ma, taktykę to pan może popieprzyć z lektyką i będzie to samo. 

– Jak tak chcemy rozpieszczać to może jeszcze Murzynkę, żeby po jajach smyrała i wachlarzykiem robiła? Co z tego, że on siedzi na Cyprze, dupsko opala, skoro przyjeżdża tutaj, a tu śnieg pada. (…) Trzeba wypracować siłę i wytrzymałość. Przecież bociany tego w dziobach nie przyniosą. 

– Trener ma być basior, ma być chłop i nie tylko dlatego, że portki nosi.

– Każdy pije. Cały świat pije. Tylko że odróżniają konia od słonia i Jana od dzbana. Zawsze mówiłem, że jak piłkarz po meczu wychla choćby stówę i piwsko, to osłabiony organizm ma taką śmigę, że leci jak na pas startowy. 

– Miałem chłopaków po metr dziewięćdziesiąt ze świetnym dosiężnym. Trener nafaszerowany nadzieją wmawiał sobie, że może uda się po stałych fragmentach, skoro skaczą jak pawiany do bananów. Niestety.

– Jesteś piękny lolo jak wygrywasz, normalnie jesteś ćwok.

Do niewyraźnie mówiącego gracza: – Przyjdź z mamą, bo cię nie rozumiem.

Do zawodnika po niecelnym strzale: – Pusta bramka, a ty walisz jak chory w kibel.

Do zawodnika po złym wślizgu: – Nie ryj mi synku boiska.

– Ty to jesteś cwaniak! Z miodem w uszach…

– Byłem dwa razy na koncercie pana Maksymiuka. Pod ścianą siedział człowiek, trzymał jakiś dziwny instrument, co pewien czas robił nim „plum”, „plum plum”. Ja tego nie rozumiem, a dla znawcy to jest właśnie to. W futbolu też trzeba znaleźć takie „plum”.

Łazarkowszczyzna budzi powszechną sympatię, ale nie wszyscy byli zadowoleni z barwnych bon-motów. Wisłę Kraków sponsorował producent prezerwatyw „Unimil”. Zapytano kiedyś Łazarka o to, co sądzi na temat tego produktu. – Dobre, ale mi akurat spadają – odpowiedział w swoim stylu, a w siedzibie „Unimilu” dostali białej gorączki.

„Baryła” poznał też sporo egzotyki – pracował między innymi w Sudanie (jako selekcjoner), Egipcie, Arabii Saudyjskiej czy Izraelu. Z pracą w Sudanie wiąże się smakowita – dosłownie! – historia. Wiadomą sprawą jest, że w sudańskiej federacji się nie przelewało. Piłkarze dostawali na zgrupowanie dwudziestodolarową dietę, a za samo skorzystanie z łazienki w hotelu trzeba było zapłacić pięć dolarów. Piłkarze wymyślili sprytny sposób na oszczędzanie – zamiast w hotelu, kąpali się w pobliskim jeziorze. Zostawiali rzeczy przy brzegu i całą grupą wchodzili do wody.

Pewnego razu Łazarka szybko postawiono na nogi, gdy do hotelu przyjechała karetka: – Straszna rzecz! Straszna rzecz! Chłopaków aligatory pogryzły!

Żaden z piłkarzy znacząco nie ucierpiał, ale uciekali w takim popłochu, że wszystkie rzeczy – także i korki – zostały przy brzegu. Pięć dolców oszczędzone, ale pojawił się kolejny problem – w jakich butach wyjść teraz na mecz? Sprzęt szybko skradziono, aligatory nie przypilnowały. 

To jeszcze kilka historii, które opisywał Mateusz Miga w książce „Sen o potędze”. Łazarek jak wielu trenerów starej daty słynął z niecodziennych metod treningowych. Gdy Marek Zając leczył kontuzjowaną nogę, usłyszał od Łazarka, że ma trenować strzały szczupakiem, by nie tracić czasu na rekonwalescencję. Kto wie, ale być może to Łazarek nauczył Kazimierza Węgrzyna tego, że w piłce najważniejsze są siła, siła i jeszcze raz siła. Węgrzyn miał po jednym z treningów głęboką ranę. Został zaproszony przez Cupiała i Łazarka do pokoju, by pokazał rozcięcie. Cupiał widząc dziurę w nodze aż odwrócił wzrok, a „Baryła” wypalił: – Synuś, zawiniesz plastrem, założysz dechę, raz jeszcze zaplastrujesz i będzie dobrze!

Inne metody? Jak w Izraelu Łazarek selekcjonował piłkarzy: „Objął zupełnie nieznaną mu drużynę, a wkrótce przyjechał z nią na zgrupowanie do Zakopanego. W ciągu kilku dni z 40-osobowej grupy wybrał 20 zawodników.

– Wojtek, jak ty tak szybko zobaczyłeś kto się nadaje, a kto nie? – zapytał go Jerzy Kowalik.

– Synuś, to się robi tak. Ustawiłem ich w rzędzie i kazałem odliczać. Parzystych wziąłem, nieparzystych odstrzeliłem.

– A co jeśli wśród tych odstrzelonych był jakiś dobry chłopak?

Łazarek miał juz gotową odpowiedź:

– Chujowo stał.”

Naszą ulubioną jest jednak historia, w jaki sposób Łazarek został po raz drugi trenerem Wisły Kraków. Łazarek po zwolnieniu z posady wciąż pracował w Wiśle jako dyrektor sportowy. Na bazie kontaktów Marka Koźmińskiego prowadzono rozmowy z Włochem, Rolando Maranem, ale nie udało się dopiąć umowy, a Łazarek od początku kręcił nosem na tę kandydaturę rekomendując trenera z Polski. Zaproponował, że namówi na pracę w Wiśle Antoniego Piechniczka, co przyjęto z entuzjazmem. Łazarek uporczywie uporczywie dzwonił do zasłużonego trenera przy świadkach. Wykręcał numer i trajkotał przez telefon, używając kolejnych argumentów. 

Po kilku próbach Łazarek zakomunikował, że – no niestety – Piechniczka nie uda się namówić, ale skoro sytuacja jest tak trudna – on sam może raz jeszcze wziąć Wisłę. W klubie docenili szlachetny gest dyrektora sportowego i posadzili go na ławkę trenerską. Dopiero po jakimś czasie wyszło, że Piechniczek nie miał pojęcia o prowadzonych „rozmowach”, a Łazarek tylko udawał, że do niego dzwoni, by wyciąć konkurencję…

9. OREST LENCZYK

Trudno o postać, o której krąży tak wiele sprzecznych wypowiedzi. Rozmawiamy z jednym piłkarzem i mówi, że Lenczyk to niesamowita persona, która swoim specyficznym charakterem sprawiała, że zawodnicy patrzyli w niego jak w obrazek. Inny zawodnik najpierw o Lenczyku mówić nie chce, a później odpala wrotki i zaczyna tyradę o tym, jak koszmarnym jest trenerem i człowiekiem.

Bo z Lenczykiem tak jest, że albo kupujesz jego charakterystyczne usposobienie, albo z miejsca patrzysz na niego jak na faceta z innej planety. Nie da mu się natomiast odmówić sukcesów, dołożenia swojej cegiełki do rozwoju wielu piłkarzy czy natchnięcia trenerów swoją oryginalną myślą szkoleniową.

Słowa Lenczyka ze „Sportowca”: – Wychodzimy na mecz, w pierwszej minucie sami strzelamy sobie gola, osiągamy jednocześnie dwa cele. Po pierwsze – głupią bramkę mamy już za sobą. Po drugie – zostaje nam nie godzina, ale osiemdziesiąt dziewięć minut na wyrównanie strat.

No, Lenczyk w pełnej krasie. Choć nam bardzo mocno w pamięć zapadł tym, jak próbował wszystkich dookoła uczyć kindersztuby. Na kilku obozach organizował piłkarzom… lekcje savoir-vivre. Przytargał do sali tablicę, narysował na niej talerz i szklanki, zaznaczał gdzie się powinno kłaść widelec, gdzie leży nóż, gdzie łyżeczka. Gdy pewnego razu jeden z dziennikarzy robił z nim wywiad przedmeczowy i trzymał jedną rękę w kieszeni, wówczas Lenczyk niezauważalnym gestem wyciągnął mu dłoń z kieszonki. Jeśli ktoś podawał mu rękę, to musiała to być osoba starsza od niego – młodszą spławiał, uznając w ten sposób, że nie jest nauczona dobrych manier. To Lenczyk decydował kiedy podać rękę piłkarzom. Kiedyś poszedł do niego Franciszek Smuda, chciał od razu się przywitać, a Lenczyk podniósł tylko ze stołu talerz z ciastkami i poczęstował Franza.

Nie cierpiał bumelantów i pijaków. Gdy kogoś złapał na chlaniu, to miał u Lenczyka przechlapane. Brzydził się też tymi, którzy handlowali meczami. – Jak jesteś porządny, to zacznij się bać, bo dookoła ciebie więcej jest tych nieporządnych – zwykł mówić. Na treningach czasami podchodził do zawodników, przytulał ich, klepał po plecach. Niektórzy mogli się dziwić – jak to, ten oschły Lenczyk do kogoś się przymila? A on po prostu wywąchiwał, czy od kogoś nie śmierdzi trawionym alkoholem. I gdy już od kogoś wyczuł, że jest wczorajszy, to tak mu przykręcał śrubę, żeby delikwent się zrzygał.

Mistrz wrzucania kamyczków do butów piłkarzy. Tych metaforycznych rzecz jasna. Gdy ktoś mówił „dzień dobry”, ten odpowiadał „ale czy na pewno dobry?”. Rozmowa w szatni z Lenczykiem nigdy nie wyglądała tak, jak u innych trenerów – gracie tak, bronicie śmak, jak jest taka i taka sytuacja, to macie zachować się w taki i taki sposób. Pytał, drążył, pytał, pytał, zagajał, dociekał – jakby chciał sprokurować odpowiednim ciągiem pytań odpowiedź od samego piłkarza.

Piotr Ćwielong: – Marek Gancarczyk przed Śląskiem Wrocław grał jakiś czas w MKS-ie Oława. Kiedyś trener Lenczyk do niego zagaił i mówi tak: „Oława? Byłem tam dwadzieścia pięć lat temu. Słuchaj, tam w centrum koło ronda cały czas stoi to drzewo, co kiedyś stało, czy już je ścięli?”. No miał takie swoje dziwne pytania, że człowiek nie wiedział, w jaki sposób ma zareagować. Lenczyk na obozy zawsze jeździł ze swoją żoną. Kiedyś przychodzi do mnie i mówi tak: „Zdajesz sobie sprawę, że jesteś w tym zespole tylko dlatego, że moja żona cię uwielbia?”. Ja trochę zbaraniałem, ale dobra. Za chwilę gadam z Markiem Gancarczykiem i okazuje się, że on to samo usłyszał. Ostatnio grałem z kolei w Ruchu Chorzów, gdzie spotkałem się w jednej szatni z Miłoszem Przybeckim. On z trenerem Lenczykiem pracował w Zagłębiu Lubin. I jemu też trener sprzedał ten sam tekst!

Do legendy przeszły też lenczykowe treningi. Podczas jednych z zajęć kazał piłkarzom biegać… z krzesłami ogrodowymi nad głową. Wielokrotnie improwizował, kazał zawodnikom skakać przez powalone drzewa. Bywało i tak, że piłkarze grali dwiema piłkami – jedną normalnie napompowaną, a drugą sflaczałą. Obozy przygotowawcze u Lenczyka były tak specyficzne, że zawodnicy innych drużyn zatrzymywali się i nagrywali swoich kolegów telefonami. Lenczyk zafascynował się bowiem metodami doktora Wielkoszyńskiego, wprowadzał też mnóstwo elementów gimnastycznych do swoich zajęć. Treningi urozmaicone pchnięciem kulą, treningi przeplatane zajęciami z judoką… W Śląsku zaordynował też trening tenisowy – tylko piłkarze nie dostali rakiet, mieli to wszystko symulować.

Wymowna jest ta historia z wyjazdu na obóz jednej z drużyn Lenczyka. Autobus wypakowany po brzegi piłkami lekarskimi, hantlami, tyczkami, gumami oporowymi, gumowymi podstawkami. Pojazd ma już ruszać, ale zawodnicy krzyczą: – Trenerze, stop, nie wzięliśmy piłek do grania!

I dobrze, nie będą potrzebne – odparł Lenczyk.

Dobre historie sprzedał o Lenczyku ostatnio Michał Stasiak na łamach Weszło:

Jego metody treningowy też mi przypasowały. Choć na pewno czasem były dziwne – bieganie z gryfami od sztang, skok wzwyż, albo przechodzenie pod ławkami w parku.

Przechodzenie pod ławkami w parku?

Tak. Trener pytał:

– No co wy, pod ławkami nie możecie przejść? Ile wy macie lat?

Kiedyś pojechaliśmy na obóz do Spały. Powiedział, żeby młodsi przyszli przed treningiem, to pomogą rozłożyć sprzęt. Przychodzimy, patrzymy – trenera nie ma. A tu trener wychodzi zza zaspy:

– Chciałem zobaczyć, czy przyjdziecie wcześniej czy nie.

Innym razem robi rozgrzewkę, rzuca koszulki.

– A teraz będziemy grali.

Patrzymy. Nie ma piłki. A trener zza kurtki rzuca piłkę do rugby.

No i to lenczykowe cmokanie. Jednych irytowało do granic możliwości. No bo jak to – trener cmoka na swoich piłkarzy tak, jak na psa? Ale Lenczyk po prostu nie lubił wydzierać się przy linii, wolał zacmokać, piłkarz przybiegał, a trener spokojnie tłumaczył mu co i jak. Początkowo wielu zawodników nawet nie słyszało tego specyficznego dźwięku, ale trener potrafił wręcz wytresować zawodnik do tego stopnia, że na pełnym stadionie słyszeli to zawołanie. Kiedyś w Zagłębiu Lubin zacmokał na Michała Golińskiego.

Golina, chodź.

Goliński sprintem biegnie do trenera.

– Tak, trenerze, o co chodzi?

– Wciągnij, chłopie, ten brzuch, bo jesteś upasiony, że aż patrzeć nie można.

– I to wszystko?

– Tak, biegnij.

8. RADOSŁAW OSUCH

Łeeeee, Radek. Łeeeee. W środowisku piłkarskim trudno o większego bajeranta. Pingwinom na Antarktydzie sprzedałby śnieg, Arabom na środku Sahary opchnąłby piasek na tony. Na wszystko ma anegdotę, na każdy temat ma swoje zdanie, każdego potrafi przegadać. Menadżerem został… przez przypadek. Ma niesamowity dar nakręcania ludziom makaronu na uszy i mimo że zanim zaczął bawić się w zarządzanie karierami piłkarzy miał dobrze prosperujące biznesy, to wciągnął się w menadżerkę. To była branża stworzona dla niego.

Historia o tym, jak załatwił swój pierwszy kontrakt wyglądała tak – przez względy rodzinne znał się z Tomaszem Jarzębowskim. A Jarzębowski chciał podpisać lepszą umowę z Legią. Osuch powiedział „Tomeczku, ja ci to załatwię”. Poszedł do prezesa Legii, coś tam naopowiadał, Jarzębowski podpisał kontrakt na lepszych warunkach. Wieść o jego darze do opowiadania się rozchodziła, pod skrzydła wziął Artura Boruca, później kolejnych legionistów i krok po kroku – Osuch został jednym z najpotężniejszych agentów w kraju. Historia na gotowy scenariusz do filmu.

Krążyły legendy o tym, jak potrafił ściemniać w rozmowach w klubami. – Łeee, panowie, ja tu mam takiego zawodnika. Milan mi o niego pyta, dzwonią ci Włosi, podpisujecie czy nie? – to jeden z najbanalniejszych kitów. – Dzwoni Trapattoni i mówi „Radziu, ja cię poznam z moimi wnuczkami, ale daj mi numer telefonu do tego nowego Buffona” – kolejny. Gdy został już właścicielem Zawiszy, to twierdził, że żaden agent syfu mu do drużyny nie wciśnie, bo on te bajeczki już wszystkie opowiedział i na żadną się nie nabierze. Odświeżyliśmy sobie przy okazji wywiady, których udzielał już jako właściciel klubu z Bydgoszczy. Co tam są za perełki… Ot, chociażby kwestia napastnika. – Łeee, panowie, zobaczycie tego Vasconselosa. Dzwonią do mnie z innych klubów i mówią „Radziu, jak ty żeś tego Portugalczyka złowił, przecież o niego liga się powinna zabijać”. A oni zostali z tym Robakiem czy innym. Łeee, nie znają się.

Osuch to prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który doprowadził do łez… Marcina Wasilewskiego. Tak, tego „Wasyla”, twardziela, chłopa który mógłby jeść pokruszone szkło na podwieczorek. A było tak – obaj spotkali się na jakiejś imprezie, Osuch zauważył Wasilewskiego i zaczął go jechać: – Łeee, Marcin, gdyby nie ja, to ty byś zgnił w rezerwach Amiki. Marcin, ty to miałeś szczęście, beze mnie to byś we Wronkach został i w fabryce byś pralki składał. Łeee, Marcin – zaczął.

A „Wasyl”: – Radek, co ty, przecież ja nigdy nie grałem w rezerwach Amiki.

– Łeee, Wasyl, do dziś byś tam gnił.

– Radek, ja nigdy…

– Co ty byś beze mnie zrobił.

I tak od słowa do słowa, Osuch obstawał przy swoim, a twardziel Wasilewski usiadł i się rozpłakał z bezsilności.

Wspominaliśmy historię o konflikcie Osucha z Mateuszem Borkiem przy sylwetce tego drugiego, ale ta historia jest tak dobra, że nie możemy sobie darować, by dać ją i tutaj:

Borek przyszedł w marynarce, która miała wyhaftowany napis, zawierający litery „s”, „p”, „k” i coś tam jeszcze. Radek na dzień dobry spytał: – Co tu masz napisane? S. P. K. Sparks. Nawet cię nie stać na własną marynarkę? Wszystko musi ci Sparks kupować?

Raymond Sparks był brytyjskim agentem, z którym Osuch miał na pieńku od czasu transferu Artura Boruca z Legii do Celticu. Borek Sparksa znał.

– Co powiedziałeś, kurwa? – zagotował się Mateusz.

– Że ci Sparks kupuje marynarkę, frajerze – odparł Osuch.

– Nie mów do mnie frajerze, kurwa. Wiesz, co znaczy słowo „frajer”? Wiesz co to znaczy? Jeszcze raz powiesz do mnie „frajerze”, kurwa, jeszcze raz powiesz, to cię zajebię – Borek nie zawsze posługuje się piękną, telewizyjną polszczyzną.

– Zmiataj stąd, frajerze.

– Kurwa, kurwa, tylko nie „frajerze” ! Zajebię cię!

Na to Osuch wyciąga telefon i na oczach wściekłego Borka gdzieś dzwoni.

– Halo, Anitka? – zwraca się słodko do żony. – Słuchaj, kotku. Proszę cię, powiedz to, co zawsze mówisz, żeby mnie powstrzymać, bo stoi tu przede mną ten frajer Borek w marynarce, którą dostał od Sparksa, i ja zaraz użyję krav magi, no i niewykluczone, że go wtedy zabiję i będę miał kłopoty.

Oczywiście do bójki nie doszło, ale co koguciki poskakały, to ich. Cała ta wymiana uprzejmości trwała zresztą znacznie dłużej, pewnie z pół godziny, co i raz ktoś wychodził, wracał, znowu się straszyli, znowu padało „tylko nie frajerze” i znowu był telefon do żony.

Wtedy do rękoczynów nie doszło, ale krew polała się, gdy Osuch zajechał na imprezę w Białymstoku. Szychy polskiej piłki, dużo znanych nazwisk, Osuch wiedzie prym w towarzystwie. Balet oczywiście ostro zakrapiany, więc panu Radkowi język się rozsupłał już na całego. Nagle wstaje, podchodzi w knajpie do jakiegoś krępego faceta i wali go w ryj. Sala milknie, bo w sumie nikt nie spodziewał się, że ważny agent będzie walił w mordę jakiegoś siedzącego obok chłopa, który wygląda dość groźnie. Wszyscy spodziewali się, że gość zaraz Osucha skapiszonuje, ale ten siedzi bez reakcji. No to Osuch go jeszcze raz – jeb, prosto w szczękę. Okazało się, że bity przez Osucha facet właśnie wyszedł z pudła i ciążyły na nim zawiasy za poważne pobicie. Na nieszczęście agresora – jego ofiara miała kolegów. Zaraz po drugim ciosie do knajpy wpadł jakiś gość, rzucił Osucha na podłogę i zaczął go brutalnie okładać.

Nagle z podłogi rozlega się głośne chrapanie.

Kurwa, usnął mi – wymamrotał nieznajomy.

Okazało się, że Osuch był już tak wstawiony, że w trakcie zbierania na twarz srogiego oklepu odfrunął w smaczny sen.

O tym, jak zgrabnie Osuch potrafił kitować, pisał w książce „Stan Futbolu” Krzysztof Stanowski. Historia działa się w hotelu Marriott, Osuch akurat zaprosił do Polski dyrektora Celtiku Glasgow, żeby na fali popularności Żurawskiego i Boruca posprzedawać w Polsce trochę gadżetów. Na miejscu byli też Łukasz Garguła i Dariusz Pietrasiak. Ten pierwszy kupił od Osucha auto i chciał tą furą wrócić do Bełchatowa.

No i tu zaczyna się gadka Osucha. Garguła pyta o kluczyki, Osuch mu na to: – Łeee, „Guła”, a ty wiesz, że ja w dwa tygodnie nauczyłem się francuskiego?

Garguła znów dopytuje o kluczyki, bo już późno, a jutro trening. Osuch wyciąga asa z rękawa i rzuca chińskimi przysłowiami i mądrościami. Ot, na przykład, że idealny wiek kobiety to wiek mężczyzny podzielony przez dwa i dodane do tego dwa.

Garguła już zdesperowany, prosi o to, by Osuch wreszcie pozwolił mu odjechać. Co słyszy? Że bracia Brożkowie zamawiają żarcie z KFC, a później robią sobie zawody w pierdzeniu.

Po kilku godzinach „negocjacji” (przypominamy, że w pokoju siedział też dyrektor Celtiku) pomocnik GKS-u niemal już płakał i błagał, by Osuch dał mu wreszcie te przeklęte kluczyki: – Łeee, Łukasz, ale ty jesteś kochany. Taki kochany. Tylko ty mogłeś uwierzyć, że ja ci te kluczyki dam tutaj. Przecież ja do Warszawy przyjechałem pociągiem.

No Osuch w pełnej krasie. Oczywiście mamy świadomość tego, że kibiców z Bydgoszczy te historyjki raczej nie bawią i nazwisko byłego właściciela woleliby wymazać ze swojej pamięci. Natomiast sami jesteśmy ciekawi, jakby Osuch funkcjonował w dzisiejszej rzeczywistości agentów. I czy dałby radę sprzedać jakiemuś Joachimowi Watzke przykładowego Kamila Wojtkowskiego. Jedno mu trzeba oddać – w menadżerce zrobił kilkaset mniejszych i większych transferów, w pewnym momencie w garści trzymał połowę reprezentacji Polski.

7. ZDZISŁAW KRĘCINA

Od Chicago po Wodzisław na prezesa tylko Zdzisław. Zupełnie szczerze – chyba żadna osoba w polskiej piłce nie zmieniła swojego wizerunku tak spektakularnie, jak Zdzisław Kręcina. Fajny gość, pozytywny, wesoły wujo z memów. Patrzysz na Kręcinę – nie dasz rady się nie uśmiechnąć. I zupełnie zapominasz o tym, że z PZPN-u odchodził po grubych aferach, kojarzony był ze związkowym betonem, swoimi czynami odpowiadał za to, gdzie była nasza piłka przez lata… To fenomen, który trudno zrozumieć. Swego czas Michał Listkiewicz pytał: – Patrzę na reklamy ze Zdzisławem Kręciną, uśmiecham się i jednocześnie zazdroszczę: dlaczego Zdzisio, a nie ja? Przecież nie dlatego, że ma więcej urody męskiej.

Jedno natomiast nie ulega wątpliwości – Zdzichu to równy gość. Chyba nie ma w polskiej piłce osoby, z którą miałby na pieńku. Nikt o nim złego słowa nie powie, a to duża sztuka, zważywszy na prawie trzydziestoletnią karierę w PZPN-ie, podczas których szambo wyciekało każdym możliwym kanałem. Przez te wszystkie lata strzelano do niego setki razy, a on za każdym razem odbijał kule z dużą łatwością. Załatwił go w końcu Grzegorz Kulikowski i jego taśmy prawdy, na których wyszło, że Kręcina mógł dopuścić się przyjęcia łapówki przy przetargu na nową siedzibę związku.

Wcześniej miał nad sobą czterech kuratorów. Gdy w PZPN aresztowano masowo sędziów i działaczy, przezornie wychodził z pieskiem przed szóstą rano, wracał dopiero wieczorem. Jeśliby do niego zapukali – mogliby tylko pocałować klamkę. Gdy innym razem do związku zawitał kurator, Kręcina odstąpił mu swój gabinet, by mógł pracować w komfortowych warunkach. Żaden niczego nie wygrzebał, a prześwietlali Kręcinę z każdej strony.

Już wtedy Kręcina nie miał najlepszego wizerunku. Cała Polska poznała go na dobre wtedy, gdy nastukany jak meserszmit został wyprowadzony z samolotu we Wrocławiu. Jakaż to była komediowa historia. Kręcina gubił się w zeznaniach. Najpierw twierdził, że pijany nie był i komuś nie podobało się, że chrapie, później mówił, że trochę jednak wypił, bo boi się latać. Jakakolwiek byłaby prawda, pozostały po tej aferze trzy nieśmiertelne cytaty:

– Jako pasażer zawsze jestem na tzw. lunchu.
– Zawsze po wejściu na pokład zamawiam piwo, akurat mam taką skłonność, że sobie lubię jedno wypić.
– Doszedł do tego drobny element chrapania.

„Drobny element chrapania”. Absolutna klasyka. Kiedy po tej aferze leciał razem z reprezentacją, kapitan przemawiający przed startem (taki był zwyczaj) zaalarmował: – Panie sekretarzu, dziś nie chrapiemy!

Gdy zakończył swoją przygodę w PZPN, delegaci z innych krajów Europy dopytywali: – Gdzie jest kochany Zdzisiu? Kręcina sam przyznaje, że 95% alkoholu w życiu wypił w pracy. Być może coś mocniejszego wjechało także wtedy, gdy chciał… ściągnąć do Gliwic Carlesa Puyola. Jeśli w ogóle był temat, to raczej był to klasyczny transfer na 50% (Piast chciał, Puyol nie). Kręcina nawet po kilku latach zarzekał się, że to było realne. – Musi pan uwierzyć. Gdyby Angel Perez Garcia chciał przyjazdu Carlesa Puyola, to ten zawodnik przyjechałby do nas. Nawet z ciekawości zagrałby w Ekstraklasie!

Kręcina był mistrzem podejmowania gości, zyskał w tej materii sławę nawet międzynarodową. Przed jednym z meczów do późna posiedział przy szklaneczce z Leo Beenhakkerem i Guusem Hiddinkiem. O ile pierwszy szybko wysiadł, o tyle drugi próbował dotrzymywać kroku. Rano Beenhakker usłyszał od skołowanego Hiddinka: – Jeśli wygracie mecz, to tylko dlatego, że macie taką kondycję jak Kręcina.

Lata melanży, trzy dekady w branży. Wiadomo. Na koniec uśmiechnijmy się przy najbarwniejszym Ice Bucket Challange, jakie powstało. Zdzisław Kręcina i jego „aaaaa”. Cudne!

6. PIOTR ŚWIERCZEWSKI

„Na chaos”, „mam kontakty” czy „piękny kawalerze” – Świerczewski przemycił mnóstwo haseł do klasyki piłkarskiej polszczyzny. Ale postacią jest niezwykle barwną w pełnym tego słowa znaczeniu. Tu historię sprzeda, to pięknie opowie, tu pobije się z Zidanem, tu wleje trenerom środek na potencje do porannej kawy… Chyba nikogo tak dobrze nie opisuje jego ksywa, jak właśnie „Świra”.

Tak naprawdę to… nie wiemy, od czego zacząć. A ponoć dobrze jest zaczynać od mocnego strzału. To nie możemy sobie darować, by nie wspomnieć o jednym z najlepszych tekstów w historii Weszło. Bilans dziesięciu walk Piotra Świerczewskiego, ostatniej nadziei białych w boksie i formule MMA. Bilans 7-2-1.

1. Dębica – weteran ringów z Wiednia (zwycięstwo przez nokaut)

Wreszcie walka przy pełnych trybunach. Wprawdzie przeciwnikiem weteran i to w nie najlepszym stanie, ale trzeba docenić, w jaki sposób nasz zabijaka rozstrzygnął starcie. Dwa szybkie i rywal odpłynął do krainy wiecznych łowów. Później brzydkie zachowanie austriackiego „narożnika”, który nie mógł pogodzić się ze zwycięstwem Świerczewskiego. Podobne scenki widzieliśmy niegdyś po walce Andrzeja Gołoty, gdy nasz rodak został uderzony telefonem komórkowym. Żenada.

2. Szczecin – kibic Pogoni (zwycięstwo przez nokaut)

Walka zakontraktowana w plenerze. Niezwykle efektowna. Autokar Lecha Poznań zatrzymuje się w Szczecinie na stacji benzynowej, gdzie napotyka na fanów Pogoni. Ci wyzywają piłkarzy. Świerczewski mówi: – Dajcie najlepszego od was, od nas będę ja i rozstrzygniemy kto lepszy.

„Świr” i rywal ustawiają się naprzeciwko siebie, Piotrek pierwszym ciosem idealnie trafia w nos. Kibic zalewa się krwią. Spotykają się w toalecie, gdzie obaj zmywają krew (jeden z twarzy, drugi z ręki). – Szacunek – mówi pokonany.

3. Poznań – pracownik biura antydopingowego (zwycięstwo przez nokaut)

Walka w ramach federacji MMA. Pracownik biura antydopingowego po meczu Lecha w Poznaniu, jeszcze w starym budynku klubowym, wchodzi po schodach z tacką pełnych ampułek na kontrolę antydopingową. Jak więc można sobie wyobrazić, obie ręce ma zajęte.

Gdy spotyka Świerczewskiego, wylosowanego do kontroli, mówi: – Panie Piotrze, zapraszamy.

„Świr” słusznie uznaje, że pojedynek na pięści – skoro facet trzyma tackę – byłby niehonorowy i sprzedaje mu kopa w jaja. Ampułki latają po całym budynku.

4. Francja – Zinedine Zidane (walka nierozstrzygnięta)

Pierwsza zagraniczna walka Świerczewskiego w ramach MMA. Trzeba przyznać, że był w opałach, ale się z nich wylizał. Zinedine Zidane uderzył go głową, Piotr upadł i już się wydawało, że będzie liczony. Niespodziewanie jednak wstał i przylutował Francuzowi łokciem. Pojedynek przerwany na skutek zamieszek.

5. Bydgoszcz – pierwsze starcie dziennikarskie (zwycięstwo przez nokaut)

Przy autokarze piłkarzy Piotr Świerczewski spostrzega dziennikarza, Adama Godlewskiego. Rywal niespecjalnie wymagający, za to bardzo medialny. Szybkie zwycięstwo przynosi reprezentantowi dużą sławę w środowisku i prawdziwą rozpoznawalność. Niestety, przegrany nie może się z tym pogodzić i odwołuje się do przeróżnych sądów. Słabe.

6 .Wronki – trener Andrzej Czyżniewski (zwycięstwo przez poddanie się przeciwnika)

Piotr Świerczewski rzuca się na stojącego przy linii trenera Andrzeja Czyżniewskiego. Ten jest trochę zaskoczony i nie oddaje ciosów. Sędzia jasno daje do zrozumienia, że mamy do czynienia z pasywną postawą jednego z pięściarzy i kończy pojedynek. Ostatecznie Świerczewski płaci osiem tysięcy złotych kary, bo tak zarządziła federacja. Trudno pogodzić się z tym wyrokiem.

7. Poznań – drugie starcie dziennikarskie (zwycięstwo przez nokaut)

Tylko Piotr Świerczewski jest w stanie stoczyć dwie walki jednego dnia. Po wygranej z przedstawicielem biura antydopingowego powala na ziemię dziennikarza „Przeglądu Sportowego” Jarosława Czerniaka i nadrywa mu ucho. Widzimy tu jednak niekwestionowaną klasę zwycięzcy. Po nokaucie podchodzi do rywala, podaje mu rękę i pyta, czy wszystko w porządku.

8. Białowieża – zagadkowe potknięcie (porażka przez nokaut)

Niezbyt honorowe zachowanie naszego mistrza. W sposób niekwestionowany przegrywa sylwestrową walkę z przypadkowym „karkiem”, kończy ją z podbitym okiem. W świat puszcza jednak przekaz, że limo to efekt sparingu z Maciejem Zeganem, innym renomowanym pięściarzem. Oj, przegrywać też trzeba umieć!

9. Mielno – starcie z policjantem (walka nierozstrzygnięta)

Pierwsza walka „Świra” transmitowana w telewizji. Niestety, w bardzo słabej jakości i dlatego pozostaje sporo znaków zapytania. Piotr Świerczewski – niezwykle skromny pięściarz – mówi, że jego rywal o pseudonimie „Piękny kawaler” w rzeczywistości pobił się sam. Ogólnie rzecz biorąc trudno wskazać zwycięzcę, ponieważ przeciwnik nagle przypomina sobie, że jest policjantem i zaprasza Piotra na zwiedzanie komisariatu.

10. Turcja – druga walka międzynarodowa (zwycięstwo przez nokaut)

Piotr Świerczewski tym razem próbował swoich się we wrestlingu. Z powodzeniem! Przeciwnikiem Koreańczyk, z dość nietypową fryzurą, podpadającą trochę pod dredy. Generalnie jakiś taki włochaty. „Świr” wykorzystuje tę słabość przeciwnika – w czasie meczu podbiega, łapie go za uszy i włosy równocześnie, i podnosi nad ziemię. Rywal wyje z bólu, walka zostaje przerwana, podobnie jak mecz piłkarski, który przy okazji odbywał się na tym samym boisku.

***

Ale zabralibyśmy cały sznyt „Świra”, gdybyśmy spłycili jego barwność tylko do bójek na ringu niezawodowym. No bo który piłkarz gonił po Marsylii (i to w samych slipach) bandziorów? A było tak – Świerczewski leżał sobie na kanapie, nagle obudził go huk. Ktoś włamał mu się do mieszkania. Wziął to, co było pod ręką i ruszył w pościg za włamywaczami. A że pod ręką był miecz samurajski, to reprezentant Polski gonił napastników w slipkach i z mieczem. Rabusiów nie dogonił, ale ci tak spieprzali, że po drodze zgubili cały łup.

Inna historia. Zgrupowanie reprezentacji Polski, piłkarzom już zaczyna odbijać po kolejnym dniu w hotelu. Przed śniadaniem wyskoczyli do sklepu z gadżetami seksualnymi i kupili krople na potencję. Przed posiłkiem dodali kilka kropelek do kaw sztabu szkoleniowego. Trening się nie odbył.

Lata późniejsze. Świerczewski już jako trener wchodzi do szatni biedującego ŁKS-u. Zaległości w wypłatach są już kosmiczne. Jeden z zawodników mówi, że dzisiaj przyjedzie po raz ostatni na trening, bo na kolejny nie da rady – nie ma już nawet kasy na bilet MPK. Trener pyta innego młodziaka:

– Ty, a co ty jesz na obiad, skoro tyle ci nie płacą?

– Teraz? No to trzeci dzień makaron z cukrem.

– Mhm… No to chociaż węglowodany naładujesz!

W tym samym ŁKS-ie Świerczewski krzyczał do Marcina Adamskiego, by grał na chaos. Już musi walić, nie ma czasu. Powiedz mu, żeby walił. Na chaos.

„Świr” zasłynął też w wielu szatniach z tego, że był nałogowym hazardzistą. Nie chodzi o kasyno, a o zakłady zawierane na treningach. Kopanie piłką do kosza, skakanie na jednej nodze… Świerczewski znał triki na wygrywanie takich zakładów i na ogół golił szatniową młodzież co rusz. Stawka najczęściej była symboliczna – mycie korków, usługiwanie przy śniadaniu, noszenie na rękach z treningu albo… randki z dziewczynami tych, którzy zakład przegrali.

Świerczewski i jego duch rywalizacji czasami zaskakiwał w nieoczywistych momentach. Lech pojechał kiedyś na zgrupowanie. Jeden z dziennikarzy leżał już w hotelowym pokoju i powoli kończył korespondencję do gazety. Nagle do pokoju wpada „Świr”. – Ty, kurwa, wysoki jesteś, nie? To pewnie w kosza grałeś. Miejscowi chcą zagrać w kosza o kasę. Dawaj, kurwa, szykuj strój i za pięć minut bądź na dole, nie będą nam jakieś chujki podskakiwać – i wyparował z pokoju.

To człowiek pokroju tych, których trudno nie lubić. Zawsze uśmiechnięty, zawsze pomocny, z dobrym serduchem. Gdy lata temu w Lechu brakowało pieniędzy na wypłaty, to „Świrek” wręczył klubowej młodzieży kilka stówek. – Żebyście chociaż dziewczynom coś pod choinkę kupili – mówił. Kiedyś w hotelu na zgrupowaniu reprezentacji… uratował lekarzowi życie. To prawdopodobnie jedyny przykład, gdy zawodnik ratował lekarza. Doktor zasłabł, „Świr” w przytomnym odruchu rzucił się do niego, wyciągnął mu język zapadający się do gardła i ułożył faceta w bezpiecznej pozycji.

Świerczewski zawsze bawił się życiem, dziś – choć starszy – to nadal pełen werwy. I oby nigdy mu jej nie zabrakło.

5. PAWEŁ ZARZECZNY

Gdyby Paweł Zarzeczny urodził się w Stanach, prawdopodobnie dorobiłby się tych wszystkich drogich aut, o których opowiadał. W Polsce… trudno znaleźć redakcję, z której go nie wyrzucono. Sam mówił, że doceni się go dopiero po śmierci, którą tysiąc razy przepowiadał. Najbarwniejsza postać w historii dziennikarstwa sportowego. Mistrz pióra, mistrz gawędy, człowiek, które przeczytał wszystkie książki. I wszystkie zapamiętał. Zawsze był najlepszy.

Świętości nie uznawał. Potrafił wbić szpilkę każdemu. Kiedyś na wigilii PZPN-u do stolika dziennikarzy dosiadł się trener Nawałka. 

– Andrzejku, Andrzejku! – wołał go Paweł, który przyszedł do stolika akurat w momencie, gdy Nawałka odchodził.

– Paweł, to Adam – poprawił go jeden z kolegów.

– Wiem, ale niech sobie nie myśli, że jeszcze nic nie wygrał, a już wszyscy pamiętają, jak ma na imię.

Nikt nie potrafił tak musztrować młodych dziennikarzy, jak „Pawka”. Jeden ze „Stanów Futbolu”, prowadzi Mateusz Święcicki, gościem Dariusz Mioduski. Zarzeczny przekonuje publikę, że to on jest Messim tego programu. Gdy „Święty” zaczyna wchodzić z nim w polemikę, słyszy bolesny strzał: – Dobra, weź ty na razie zbieraj na kawalerkę.

Kiedyś Samuel Szczygielski z naszej redakcji jeździł do Pawła nagrywać w zastępstwie One Man Show. Był wtedy jeszcze w liceum, a więc codzienne przebywanie z taką osobistością było dla niego przeżyciem. Podczas jednego ze spotkań postanowił zapytać mistrza dziennikarstwa o rady. Liczył, że „Pezet” opowie o kluczowym momencie swojej kariery, sprzeda inspirującą anegdotę albo po prostu podsunie jakąś książkę.

Paweł tylko popatrzył i rzucił: – Wylecz pryszcze.

Gdy ktoś przyniósł do redakcji wywiad, powtarzał, że wywiady to robiła Oriana Fallaci. O Łukaszu Wiśniowskim mawiał, że – cytując – piłkarze akceptują takiego gamonia w reprezentacji tylko dlatego, że nie poderwie im żadnej dziewczyny. W Orange Sport wymyślił „Puchar Pindery”, czyli przechodnie trofeum dla osoby, która najbardziej się sponiewiera na redakcyjnej imprezie. W „Przeglądzie Sportowym” Sebastian Parfjanowicz zapytał kiedyś:

– Paweł, mogę jechać na tydzień do Trójmiasta, na mistrzostwa Polski w żeglarstwie? Wiesz, to ważne zawody, bo niedługo mistrzostwa świata, i to ostatnia szansa, żeby…
– Jedź, jedź. Damy ci pieniądze, weź sobie jakiś fajny hotel. Tylko mam prośbę: nic nam stamtąd nie pisz, nie wysyłaj. OK?

Zarzeczny prowadził kiedyś program w Orange Sport z Marcinem Najmanem. Po jednej ze słynnych walk Najmana, Pawka zapytał: – A wiecie, jak Marcin zamawia piwo w knajpie?

Po czym… odklepał kilka razy w blat baru, w którym nagrywany był program. Najman się obraził, a magazyn za jakiś czas zleciał z anteny.

Paweł wyznawał zasadę, że prawda nie może przeszkadzać w pisaniu. Powtarzał, że nie ma czasu na prywatne rozmowy, czym doprowadzał do szału różne postaci polskiej piłki. Nie da się zliczyć, ile razy „Pezet” usłyszał „to tylko dla twojej informacji”. A potem napisał wszystko w gazecie. Anegdota Przemysława Rudzkiego. Telefon do redakcji „Przeglądu Sportowego”.

No tak, no tak, tak, tego śmego, jasne – Paweł odłożył na bok słuchawkę, a ktoś tam, po drugiej stronie, mocno się produkował. Jak się później okazało, to Zdzisław Kręcina, wściekły na Pezeta, że napisał o nim coś nie tak.

Pawełku, ale ja ci, do kurwy nędzy, niczego takiego nie mówiłem!!! – miał wrzeszczeć.

Paweł, gdy tylko dorwał się do głosu, rzucił: – Pamiętaj, Zdzisiu, niech ci prawda nie przeszkadza w pisaniu! No, to pa pa, bo mam tu kupę roboty! Ściskam!

Innym razem Janusz Basałaj, którego brat był prezesem Wisły Kraków, opowiedział Pawłowi przed nagraniem Ligi+, że Bogusław Cupiał pojechał do Niemiec po najnowszy model Maybacha. Na antenie Paweł pytał: – Jak w tym klubie ma być dobrze, skoro właściciel, zamiast kupować nowych zawodników, pojechał sobie właśnie po najnowszego Maybacha?!

Cupiał, człowiek bardzo dbający o prywatność, wydzwaniał później do Basałaja z żądaniem wyjaśnień, skąd Zarzeczny mógł to wiedzieć. „Basso” zręcznie uniknął podejrzeń, a Zarzeczny usłyszał, że od teraz rozmowy tylko o pogodzie. Samego Cupiała, człowieka niezwykle zamkniętego, pielęgnującego hermetyczne środowisko, także zraził do siebie: – Właściwie to na co panu ta Wisła? Kupiłby pan finał Miss Polonia i miałby pan dziesięć dobrych dup. Nie byłoby lepiej?

Marek Jóźwiak z kolei rozmawiał z Pawłem przy czterech butelkach whisky. „Beret” opowiadał wszystko jak leci gubiąc się w tym, co jest prywatną rozmową, a co wywiadem. Gdy kupił za kilka dni „Piłkę Nożną”, musiał mocno się zdziwić.

Działało to w dwie strony. W „Super Expressie” pojawił się artykuł, że Andrzej Pawelec jest goły i wesoły. Na drugi dzień Paweł spotkał Pawelca na imprezie u Janusza Wójcika. Ten wziął go na stronę, chcąc wyjaśnić temat.

Był to już ten moment imprezy, że „Pezet” nie miał zahamowań: – Dobra, to załatw dupy! – zaproponował Pawelcowi, a ten wyjął z kieszeni osiemset złotych i wręczył Pawłowi. Za dwa dni w „Super Expressie” pojawił się artykuł o tym, że Pawelec ma wypasioną chatę i jest zarobiony po uszy.

Mistrzowska anegdota Jarosława Kołakowskiego: „Byłem rzecznikiem prasowym PZPN-u i przygotowywałem wszystko do meczu z Francją na Parc des Princes. Akurat ruszał Klub Wybitnego Reprezentanta, zostali zaproszeni różni piłkarze, trzeba było ich godnie ugościć. Przyjechałem dzień przed całą ekipą, miałem zobaczyć jak wygląda hotel i czy wszystko gra. Siedzę na recepcji, sprawdzam te pokoje, dogrywamy szczegóły z recepcjonistką:

– Pokoje czekają na gości. O, nawet widzę, że jeden już wziął klucz. Szarmach się nazywa – mówi.

Trzy dni do meczu. Myślę sobie: co ten Szarmach robiłby teraz w hotelu? Zająłem się innymi rzeczami, dopiero wieczorem poszedłem na górę, żeby się z nim przywitać. Otwieram… a tam w pokoju Szarmacha siedzi Paweł z fotoreporterem.

Paweł spędzał czas bardzo dyskretnie, więc udało im się przesiedzieć tam do samego końca zgrupowania. Z pokoju wychodził tylko fotoreporter. Trasa była jedna – winda, bar, winda. Gdy Szarmach przyjechał ostatniego dnia przed meczem koło pierwszej w nocy, na recepcji usłyszał tylko:

– Panie Szarmach, pan od dwóch dni już śpi u nas!

Skończyło się tak, że jeździł po Paryżu o pierwszej w nocy i szukał sobie hotelu. A Paweł balował trzy dni na jego miejscu”.

Paweł pisał dla górnych trzech procent. Wyznawał zasadę, że news nie jest wtedy, gdy pies pogryzie człowieka, a wtedy, gdy człowiek pogryzie psa. Twierdził, że dziennikarze nauczyli go tylko picia wódki. Żeby wkurzyć niemieckie kierownictwo „Przeglądu”, w dniu meczu Groclinu z Herthą dał okładkę „Na Berlin!” z czołgiem i piłkarzami wystylizowanymi na „Czterech pancernych”. Po awansie kadry Engela na mundial napisał z kolei, że „to jeszcze nie czas na lizanie się po fiutach”. Po przeczytaniu polskich klasyków stwierdził, że jak sam nie napisze, to nic dobrego nie przeczyta.

Syn zagaił kiedyś Pawła, by ten nie miał tak głupich pomysłów. – Gdybym nie miał głupich pomysłów, nigdy bym się nie zadał z twoją mamą i ciebie by nie było na świecie – usłyszał w odpowiedzi.

Ostatnia historia, autorem Krzysztof Stanowski. „Siedzieliśmy wtedy przed jego domem, w Zalesiu, Paweł sprowadzał do poziomu gówna wszystkich największych polskich pisarzy. Z kolei jego pies – z wyglądu groźny jak diabli – biegał sobie po okolicy. Podszedł wnerwiony sąsiad.

– Dlaczego ten pies biega bez kagańca?
– A dlaczego ma biegać w kagańcu?
– Bo może kogoś pogryźć!

W duszy przyznałem rację sąsiadowi, ten pies to było bydle.

– A dlaczego pan jest bez kagańca? – zapytał nagle Paweł.
– Słucham?!
– Statystycznie rzecz biorąc, ludzie na ludzi napadają znacznie częściej niż psy na ludzi, więc zgodnie z tym rozumowaniem pan pierwszy powinien założyć kaganiec.
– Co pan powiedział?!
– No sam pan widzi, kto tu jest agresywny – skwitował Paweł i sięgnął po piwko.”

Cały Paweł. Teraz pewnie opierdziela świętego Piotra popijając swoją ulubioną Warkę. To taki aparat, że nawet własną śmierć przewidział. Na początku jubileuszowego odcinka „One Man Show” stwierdził, że to prawdopodobnie ostatni odcinek, bo czekają Powązki.

Był ostatnim.

4. RYSZARD FORBRICH

Prawdopodobnie najbardziej obrzydliwa postać w tym rankingu. Mieliśmy wątpliwości – dać go czy nie dać? Z jednej strony – to facet, który bez cienia zażenowania utopił polski futbol w korupcyjnym bagnie. Ale nie sposób odmówić mu tego, że był niezwykle barwny. Szuja, która w pewien sposób zapisała się na kartach historii. Nie ma co udawać, że „Fryzjer” nie istniał. I choć zastrzegamy po raz kolejny, że Forbrich był postacią ohydną, to jednak postanowiliśmy wyciągnąć go wysoko w tym rankingu. To wszak nie prezes PZPN, nie prezesi klubów, nie reprezentacji byli swego czasu najważniejszymi ludźmi w polskiej piłce. Najważniejszy był facet ze złotym zębem na przedzie, który siedział w slipach przed telewizorem i przez telefon ustawiał mecz za meczem.

Jego dom w Obrzycku nazywano „biurem spadkiem i awansów”. Dostał nawet ksywę „Architekt”, bo stał za sukcesami wielu polskich drużyn. Knajpa Borowianka we Wronkach była przez pewien czas ważniejsza niż siedziba PZPN, bo to tam zapadały kluczowe decyzje o tym, kto awansuje, kto spadnie, kto będzie grał, a kto nie, kto zdobędzie Piłkarskiego Oscara dla najlepszego sędziego w kraju. Taksówkarz, pan Stasiu, zbierał delikwentów z dworca i zawoził do Borowianki. Albo do dworku pod Wronkami. A tam było wszystko, czego dusza zapragnie – wódka, drogie alkohole, stoły uginające się od golonek, a jak ktoś sobie zażyczył, to i panienki. No i był on. Główny wodzirej imprez.

„Fryzjer” był jak ten najweselszy wujek na weselu, który opowiada najbardziej sprośne żarty. Bo w gruncie rzeczy to nie był mafiozo z filmów, który w eleganckim garniturze steruje podwładnymi. Był wsiowym chłopem, który wiedział do kogo zadzwonić, komu wcisnąć bajerę i komu posypać, by wszystko szło po jego myśli. Uwielbiał rymowanki, hasełka, powiedzonka. Jego ulubiony żart? Ten z gatunku zagadek: co jest mniejsze od pipki komarzycy? Penis komara, bo musi w nią wejść! Rysiu błyszczał w towarzystwie tak, jak złoty ząb na przedzie jego klawiatury.

Wybił się w Amikę, którą wyprowadził z szóstej ligi do Ekstraklasy. Miał w szachu Wielkopolski Związek Piłki Nożnej – do tego stopnia, że załatwił swojemu klubowi awans z szóstej ligi do czwartej. Potrafił przekabacić piłkarzy i stworzył we Wronkach świetny zespół, bo przecież ściągnął tam chociażby Kryszałowicza, Dawidowskiego, Bugaja, Bąka, Kukiełkę i wielu innych. Im bardziej pochłaniał go futbol, tym rzadziej zajmował się swoim domyślnym zawodem. Wreszcie salon fryzjerski oddał córce Lidce, choć czasami brał nożyczki w dłoń i robił wyjątek dla swoich ulubionych gości. Dla prezesa Kaszyńskiego zamykał cały zakład. Bogusława Baniaka ostrzygł w szatni Lecha Poznań tuż po awansie Kolejorza z II do I ligi.

Kto wie, czy punktem przełomowym w jego „karierze” nie było właśnie pogonienie go z Amiki? Wtedy „Fryzjer” zaczął działać na skalę krajową. W domu mu się nudziło, klub go już nie pochłaniał, a przecież miał gigantyczne kontakty i wpływy. Zaczął więc ustawiać całą polską piłkę. Sędziów miał w kieszeni, a sam burzył się, że inni ustawiają mecze. Nie mógł się nadziwić, że Cracovia wynajmuje firmę ochroniarską, której właścicielem jest jeden z arbitrów. – To korupcja! – grzmiał.

Nadawał ksywy arbitrom – był Borsuk, Zdun, Dziunia, Fujara. No i Demarczyk, czyli sędzia Marczyk, jeden z jego ulubieńców, któremu załatwił nawet nagrodę dla arbitra roku. Z Marka Ryżka zrobił sędziego ekstraklasowego, bo uznawał go za fajnego faceta. Mieszkał niedaleko niego, ponoć był jego kierowcą i Forbrich wysyłał go po wódkę i kanapki. – Dobry człowiek, biblię czyta w kościele – zachwalał go.

Do kuriozalnej sceny doszło w sławnej Borowiance, gdy nagle zaczął obrzucać jednego z sędziów… garściami cukru. – Ty kurwiorzu, ty! – darł się. „Kurwiorz” to było jego ulubione określenie. Mówił tak do wszystkich – do dziennikarzy, których spraszał na grube popijawy. Do zawodników. Do współpracowników w Amice. Do trenerów. Do sędziów rzecz jasna też. Kiedyś za „kurwiorza” musiał tłumaczyć się w PZPN-ie, bo ktoś przyłapał go, jak mówi tak do jednego z arbitrów. „Fryzjer” wyjaśniał, że przecież „kurwiorz” to określenie przyjacielskie. Co innego „kurwiarz”, co to, to nie.

Sędzia Olech całował go po rękach (ponoć dla żartów i hecy, tak przynajmniej wyjaśniał tę historię Adam Godlewski w „Spowiedzi Fryzjera”, sam Godlewski też uczestniczył w tamtej akcji), odbierali od niego wszyscy ludzie piłki. A co na to sam Forbrich? Do pewnego czasu schlebiało mu to, jak wszyscy się go boją. Później, gdy prokuratura zaczęła dobierać mu się do tyłka, rozkładał tylko ręce i mówił „ja jestem dziadek portier, mieszkam sobie na wsi, co ja biedny mogę?”.

Historia „Fryzjera” to historia o tym, by nie lekceważyć rubasznych wujków ze wsi, którzy rzucają obleśne żarty i którzy chodzą w kraciastych koszulach i wytartych jeansach. To historia człowieka, który wódką, golonką i kontaktami w agencjach towarzyskich omotał całą polską piłkę. I mamy tylko nadzieję, że tacy ludzie pozostaną już tylko barwną anegdotą, a nie pierwowzorem dla kolejnego bonzo, któremu zechce się brudzić ten sport.

3. JÓZEF WOJCIECHOWSKI

Polska odpowiedź na Gigiego Becaliego. Z jednej strony dodawał lidze niebywale dużo kolorytu i inwestował w nią swoje pieniądze. Z drugiej… serial „JW w Polonii” wywalał skalę dopuszczanego w lidze absurdu. Wojciechowski rozbrajał swoją naiwnością, lekkością, z jaką palił w piecu swoimi pieniędzmi. A przy tym miewał humory jak kobieta w ciąży – zmieniał zdanie z dnia na dzień, w zależności, którą nogą wstanie i co podszepnie podpowiadacz, których miał na pęczki.

Na początek niepozorna scenka, która pokazuje, z jakiego kalibru oryginałem mamy do czynienia. Siedziba J.W. Constructions. Trwa remont, ale się przeciąga. Mija pierwszy termin, mija także drugi. Wojciechowski zniecierpliwiony. Denerwuje go sprzęt porozstawiany na korytarzach. Musi coś z tym zrobić. Bierze więc jedną ze stojących drabin i… jak gdyby nigdy nic wyrzuca przez okno.

W y r z u c a   d r a b i n ę   p r z e z   o k n o. 

Całe szczęście, nikt nie ucierpiał – no, poza jednym z samochodów stojących pod siedzibą firmy. Józek był po tej akcji zadowolony z siebie – przestraszył robotników, w prosty sposób sprawił, że ci zagęścili ruchy.

Potraktujcie to jako pewien symbol – mniej więcej w ten sposób działał w piłce Wojciechowski. Impulsywny, totalnie nieprzewidzialny facet, którego stać na wszystko. Prasa wytknęła kiedyś Wojciechowskiemu, że płaci piłkarzom premie za wyjście na boisko, podczas gdy w każdym klubie płaci się za wygrany mecz. JW wezwał do siebie Łukasza Trałkę.

Trała, piszą wszędzie, że te wejściówki są takie, trzeba to zmienić. Nie może być za przegrany mecz! No jak!

– No tak, prezesie, jaki ma prezes pomysł?

– Ile jest meczów w miesiącu?

– Cztery.

– Ile tam masz tej wejściówki?

– Cztery tysiące.

– Cztery razy cztery, ile to jest?

– 16…

– Dopisz mu tam do kontraktu na stałe, a wejściówki skasuj!

I po problemie – jakie to proste! Całe środowisko wiedziało, że JW ma bardzo luźne podejście do wydawania swojej gotówki, więc każdy chciał naciągnąć naiwnego prezesa na kasę. Inna sprawa, że on sam dawał się robić w balona. Grzegorz Bonin był już dogadany z jednym z klubów na 40 tysięcy złotych, ale gdy zainteresował się nim Józek, zaśpiewał sobie dwa razy tyle – i dostał!

Innym razem Artur Sobiech pojechał z Dariuszem Smagorowiczem do Warszawy, by negocjować kontrakt. Ruch był zainteresowany transferem (dogadał się w pięć minut – bańka euro), Sobiech już niekoniecznie. Kręcił nosem. Gdy Wojciechowski rzucał kwotę, jaką mógłby zarabiać, grzecznie odpowiadał: – Nie, dziękuję.

– To ile ty chciałbyś zarabiać? – spytał w końcu.

– Sto tysięcy – rzucił na odczepnego piłkarz, mając przekonanie, że nawet JW nigdy na taką kwotę nie przystanie. 

A potem się zdziwił, bo Wojciechowski odpowiedział: – W porządku.

Nie dość, że zarabiał kosmiczne pieniądze, to jeszcze jeszcze u prezesa zaplusował – przedstawił się jako piłkarz, któremu nie brakuje pewności siebie. I nie brakowało jej do samego końca pobytu w Polonii. Kolejny szalony pomysł Wojciechowskiego – zamrażanie pensji. Czerwiec 2011, siódme miejsce Polonii w lidze. Wojciechowski znów buzuje, więc postanawia zawiesić zawodnikom 20% pensji i stawia konkretne warunki:

– mistrzostwo Polski oznacza potrojenie tej sumy,

– w przypadku drugiego miejsca pensje zostają zwrócone,

– każde inne miejsce oznacza, że kasa przepada.

Ciebie, krnąbrny, zostawię na koniec – rzucił do Sobiecha podczas „negocjacji” z piłkarzami, które o dziwo szły Wojciechowskiemu z dziecinną łatwością – każdy zgadzał się na nowy system, a nawet jak w duchu nie akceptował zamrażania pensji, to bał się reakcji szalonego JW. No i Sobiech był jedynym zawodnikiem, który się wyłamał. Wojciechowski mówił później na forum szatni o jednej czarnej owcy, a więc czas napastnika w klubie dobiegł końca. Nie narzekał – zgłosił się po niego Hannover 96.

Inna sytuacja, początek Młodej Ekstraklasy. Sparing młodej Polonii, Wojciechowski ogląda go z trybun. Podoba mu się jeden z piłkarzy. Po meczu pyta:

– Który grał z osiemnastką? (dokładnego numeru nie pamiętamy, szczegół).

– Ten i ten.

– To niech przyjdzie.

Józkowi młody zawodnik spodobał się na tyle, że na bazie tego występu zaproponował mu jeden z najwyższych kontraktów w drużynie ME. Czy piłkarz był zdziwiony? Pewnie tak. Bo z osiemnastką to on zagrał, ale tylko w drugiej połowie. W pierwszej z tym numerem grał zupełnie inny piłkarz i to on wpadł w oko Wojciechowskiemu, który rozpoznawał młodzieżowców tylko po numerach.

Inny przykład na to, z jaką łatwością wydawano w Polonii pieniądze. Daniel Gołębiewski negocjował swój pierwszy kontrakt. Osoba oddelegowana do rozmów postawiła sprawę jasno: – Dobra młody, masz dwa tysiące i wypierdalaj.

Gołębiewski godzić się nie zamierzał – dajcie ósemkę, albo nie mamy o czym gadać, choć tak naprawdę wystarczyłaby mu piątka, ale wiadomo – rozmowy trzeba zacząć z górnego pułapu. Po chwili usłyszał: – Dobra, jak zagrasz choćby minutę, co i tak ci się nie uda, to dostaniesz tę ósemkę. A chuj! Zrobię tak dla wszystkich – ci, którzy zadebiutują, automatycznie osiem.

Wojciechowski płacił więcej, ale i wymagał. Jeden z meczów Ekstraklasy. Polonia wygrywa 2:1. Po meczu wpada rozwścieczony prezes: – Co wy robicie?! Nie za to wam płacę, byście wygrywali 2:1!!!

Właściciel Polonii w szatni oczywiście bywał często. Sam dziwił się zresztą, dlaczego ludziom się to nie podoba: – Media bardzo to rozdmuchały. Co złego jest w wejściu do szatni swojego zespołu? Pomieszczenia, za które płacę? Jestem właścicielem. To tak, jakbym zapytał mojej asystentki, czy mogę wejść do swojego gabinetu w biurze. Nie bądźmy śmieszni.

W Polonii nie istniała karuzela trenerska, to był istny roller-coaster. Bobo Kaczmarek stracił pracę po trzech zwycięstwach i jednym remisie. Trenerzy dostawali nierynkowe stawki, więc godzili się na pracę w Polonii nawet ze świadomością, że Wojciechowski będzie nimi pomiatał. Wiedzieli, że pieniądze i tak odzyskają. Theo Bos wiedząc, co się może święcić, zażyczył sobie na przykład półrocznego wynagrodzenia z góry. Gdy Holender w swojej krótkiej pracy chciał odsunąć na boczny tor Daniela Gołębiewskiego, ten bagatelizował: – W pierwszym meczu u trenera nie zagram. W drugim już wejdę z ławki, w trzecim zagram w pierwszym składzie, a w czwartym trener nie będzie miał pracy.

Pomylił się tylko o jeden mecz. Po pięciu kolejkach Bosa w Warszawie już nie było.

Jose Maria Bakero także nie wytrwał długo. Krążył o nim znakomity żart (podkreślamy – tylko żart, nie zdarzyło się to naprawdę, choć… bardzo pasuje do opisywanej postaci).

Wchodzi Bakero do siedziby JW Construction, puka do gabinetu Wojciechowskiego.

– Kto tam? – słychać zza drzwi głos prezesa.

– Jose Mari Bakero.

– Wypierdalać wszyscy trzej!

Oczywiście cała trójka została w końcu wypierdolona, ale były piłkarz Barcelony musiał godzić się najpierw na recenzje „rady mędrców”. Wojciechowski wymyślił sobie, że po każdym meczu piłkarzy oceniać będzie dwanaście różnych osób. W skład tego ciała wchodzili m. in. Paweł Janas, kilku stałych podpowiadaczy, asystent pierwszego trenera, ale i trójka dziennikarzy – Iza Koprowiak, Olgierd Kwiatkowski i Maciej Marculanis, początkujący dziennikarz „Faktu”, który dorabiał jako szatniarz. Rada działała według prostej zasady – najgorzej oceniony piłkarz dostaje klubową czerwoną kartkę i nie może zagrać w następnym meczu. Bakero ugiął się przed wyrokami rady – takim sposobem odstawił na jeden mecz między innymi Andreu.

JW opowiadał o swoim pomyśle w „Przeglądzie Sportowym”: – Bakero bronił się przed takim rozwiązaniem, ale oznajmiłem mu, że skoro nie zgadza się z oceną 12 ekspertów, to chyba nie zgadza się z całą ideą profesjonalnego klubu. Co będzie, jeśli mimo wszystko wystawi Andreu w wyjściowej jedenastce na mecz z Koroną? Będzie to oznaczało, że chce iść ze mną na wojnę.

Rany, dziennikarze odstawiali piłkarzy od składu. To się działo naprawdę! I to wcale nie tak dawno temu!

Tyrani byli też oczywiście piłkarze. To Wojciechowski jest twórcą Klubu Kokosa – drużyny utworzonej specjalnie dla zawodników, którzy nie chcieli godzić się na obniżkę kontraktów. Spotykali się oni rano w klubie i przez osiem godzin biegali po klubowych schodach. Gdy Wojciechowski mówił o swoim tworze, nie krył dumy: – Jest u nas coś takiego, jak „Klub Kokosa”. Mamy piłkarza, którego zatrudnił Jacek Grembocki. Nazywa się Daniel Kokosiński. Moim zdaniem był to jakiś przekręt, uważam, że Grembocki ściągnął go do nas, bo miał jakieś zobowiązania wobec kogoś innego. Ten obrońca okazał się bardzo słaby, chcieliśmy z niego zrezygnować, ale on nigdzie nie chce od nas odejść, choć miał oferty. Właśnie wokół tego Kokosińskiego stworzyliśmy klub nieudaczników. Nie chcemy, by psuli Młodą Ekstraklasę, nie chcemy, by zarażali młodych chłopaków swoją indolencją i nieudacznictwem. Ci najsłabsi muszą trenować w Klubie Kokosa. 

„Nie chcemy, by zarażali młodych chłopaków swoją indolencją i nieudacznictwem” – boskie. W „Klubie Kokosa” wylądowała masa piłkarzy, między innymi Ebi Smolarek, który najpierw wynegocjował sobie gwiazdorski kontrakt, a później nie zamierzał godzić się na zredukowanie go o połowę. Im więcej Wojciechowski płacił, tym bardziej lubił się wyżywać. Często zapraszał piłkarzy na lunche, podczas których dawał upust swoim emocjom. Grzegorz Bonin usłyszał podczas takiego spotkania: – Ty chuju, tyle siana ci płacę, a ty chuja grasz.

– Ty nie możesz tak mówić do zawodników – zwrócił kiedyś uwagę pracodawcy Theo Bos.

A Wojciechowski na to: – Ja mogę!

Zresztą, nawet z zatrudnienia Holendra Wojciechowski chciał zrobić Big Brothera. Gdy przyklepywał w swoim gabinecie kontrakt, na dole firmy zebrali się dziennikarze. Iza Koprowiak wykręciła do prezesa numer, by zapytać, na jakim etapie są rozmowy. – Zaprośmy ich tu, niech zobaczą, jak się prowadzi negocjacje! – zaproponował wówczas Wojciechowski. Ówczesny dyrektor sportowy Polonii, Paweł Janas, postanowił zawiesić na moment taktykę „ja się nie wpierdalam” i odwiódł Józka od tego szalonego pomysłu.

Węgier Tamas Kulcsar swoje w Polonii zarabiał, miał robić różnicę, ale poprzestał na dziewięciu bezbarwnych meczach. Wojciechowski szybko się na nim poznał. Mówił w mediach: – Gdyby moi piłkarze zagrali w Bełchatowie jak profesjonaliści, to mogliby wygrać. Mieli kilka sytuacji bramkowych, ale durny Węgier, który wchodząc do drużyny powinien sobie zjednać chłopaków, którzy nie chcieli z nim grać, zamiast podać, to idiota poszedł na przebój i strzelił prosto w bramkarza.

Wojciechowski chciał pozbyć się „durnego Węgra”, a więc oddał go na wypożyczenie, które kończyło się wraz z ostatnim dniem maja. Możecie wyobrazić sobie minę zawodnika, który dowiedział się, że jego kontrakt w Polonii zostaje zerwany, bo… nie stawił się pierwszego czerwca w klubie. Po co miałby się stawiać? No właśnie nie wiadomo, skoro zespół rozpoczynał treningi tydzień później. Wojciechowski uznał, że to wystarczająca podstawa do pożegnania się z piłkarzem. Odpalony został także wspomniany wcześniej Andreu. Ten przyjechał do biura JW, by dowiedzieć się, o co chodzi z tym rozwiązaniem kontraktu, ale „Wojciech” nie wpuścił go nawet do gabinetu.

Każdy pretekst jest dobry, żeby zakończyć współpracę z tymi, którzy nie zyskują poparcia u grupy podpowiadaczy, którzy wokół Józka namiętnie krążyli. Ktoś podsunął Wojciechowskiemu pomysł, by zatrudnić Włodzimierza Lubańskiego. Ten zażyczył sobie, by pomagał mu jego kolega z niższych lig belgijskich, Kazimierz Jagiełło. Ile wytrwali? Trzy miesiące. Zostali pogonieni po kilku dniach od rozpoczęcia okna transferowego. Wojciechowskiemu nie spodobało się to, że udali się do Belgii, mimo że jak deklarowali, wszystko było skonsultowane z klubem…

Na Cesara Cortesa Wojciechowski wyłożył 700 tysięcy euro (no i rzecz jasna zaproponował godziwy kontrakt). Cierpliwości prezesa starczyło na trzy mecze. – Ten Cortes jest fatalny! Jego transfer był pomyłką. Nie sądzę, by Bakero jeszcze kiedyś na niego postawił – grzmiał w mediach i lekką ręką zrezygnował z „Louisa Vuittona z Chile”. Tak, „Louisa Vuittona z Chile”, właśnie tak nazywał go później Józek w wywiadach. No cóż, widocznie zapomniał nazwisko gościa, na którego wydał 700 baniek. 

Ale Wojciechowski płacił, więc kolejni piłkarze i trenerzy wręcz lgnęli do niego. Jacek Grembocki dla przykładu robił prezesowi dobrze w każdym możliwym wywiadzie. Opowiadał na przykład o tym, że w tak dobrze zorganizowanym klubie jeszcze nigdy nie pracował, mimo że wszystko w Polonii stało na głowie. O, jedna z przykładowych wypowiedzi: – Trzeba się cieszyć, że jest taki szef, który chce płacić grube pieniądze, abyśmy mieli gdzie trenować. Bo co byśmy zrobili, gdyby go nie było?

Wojciechowski szybko wyczuł, z jaką wazeliną ma do czynienia. Gdy zatrudnił Dusana Radolsky’ego, wypalił na łamach „PS”: – To nie jakiś chłystek jak Grembocki.

Innym razem dziennikarz zapytał go o możliwe przyjście Ireneusza Jelenia. – Jeleń? Jeleni to ja mam w zespole pod dostatkiem – zdziwił się Wojciechowski.

Były właściciel Polonii doskonale znał się nie tylko na piłce (lepiej od trenerów), ale także na medycynie. Dwie wypowiedzi, które przeszły do klasyków: – To jest skandal! Ja naprawdę nie rozumiem, jak profesjonalny piłkarz może nie wiedzieć, co ma w tym swoim dziobie? W tym tygodniu wszyscy przejdą prześwietlenia zębów, bo chcemy wiedzieć, czy podchodzą do swojego zawodu rzetelnie. Z trenerem Janasem zastanawialiśmy się, kiedy my mieliśmy podobne problemy. I mnie po raz ostatni bolał ząb w 1979 roku! Ja nie rozumiem, jak tak młody człowiek może nie dbać o higienę jamy ustnej. Dla mnie to jest nawet większa wpadka niż błąd Michała Gliwy.

– Ja mam ponad 60 lat, też miałem kiedyś spory problem z kolanem, jedni lekarze zalecali operację, inni nie. No i pojechałem na statek, wróciłem po pięciu tygodniach i problem minął. Organizm sam się zregenerował. Może podobnie byłoby w przypadku Jodłowca (…) Też uprawiam sport. Trzy razy w tygodniu gram w tenisa. Nie zawsze trzeba iść pod nóż.

Miał gest, to bez dwóch zdań. Potrafił zapłacić kelnerowi 600 złotych za pokrojenie kotleta. Gdy zabrał Mierzejewskiego i Trałkę na podróż do Barcelony, w jednej z luksusowych restauracji kelner zapytał, co podać. – Wszystko! – odpowiedział Wojciechowski. I faktycznie – zamówił wszystko, co było w karcie.

Pracownikom stawiał najdroższą whisky. Jeden z nich zagalopował się i z rozpędu dolał do szklanki colę.

Co ty zrobiłeś?! – pieklił się JW. 

Jak to?

– Dolałeś coli do tak drogiej whisky?

– Tak.

– Jesteś zwolniony!!!

Inna scenka, znów zwolnienie z pracy. JW dzwoni do jednego ze swoich pracowników:

– Panie X, chciałem pana poinformować, że pan Y już dla nas nie pracuje. Zwolniłem go! Od dzisiaj będę kontaktował się z panem, przejmuje pan jego obowiązki.

– Dobrze, rozumiem.

– I nie zapyta pan, dlaczego go zwolniłem?

– Dlaczego pan go zwolnił?

– Proszę pana, jesteśmy na jachcie, tu są piękne dziewczyny, a on się za żadną nie obejrzał. To pedał jest!

Ten sam JW prowadził szalony wyścig ze Zbigniewem Bońkiem o stołek prezesa PZPN. Z czego zapamiętamy jego szaloną kandydaturę? Z arcyporuszającego spotu o upadającej polskiej piłce, nagranym na jakimś rozpadającym się stadionie (tak, mówimy o kraju, który stadionami akurat może pochwalić się bajecznymi) i walce o to, by głosowanie odbywało się na karteczkach, a nie automatycznymi maszynkami, które są podobno nieuczciwe (JW zarzekał się, że w przypadku porażki pójdzie do sądu – zapomniał tylko, że tymi samymi maszynkami głosuje się w spółce JW Construction). Piękny to byłby kabaret, ale – no niestety – Wojciechowski musiał obejść się w wyborach smakiem.

Czy była to jednoznacznie zła postać? Nie, to postać kolorowa. Potrafił zaoferować swoim piłkarzom bajeczne kontrakty, by za chwilę ich szmacić. Stał się dojną krową, od której ciągnął kasę każdy, kto tylko mógł. A komu się nie udało – ten frajer. Miał wiele patologicznych zachowań, traktował klub jak zabawkę, ale jedno trzeba mu oddać – była to zabawka finansowana z własnej kasy. Był (jest) obrzydliwie bogaty, a że zakochał się w piłce, rządził po swojemu. Szkoda tylko, że Polonię oddał akurat w ręce Ireneusza Króla…

2. FRANCISZEK SMUDA

Jeśli jedna historia może powiedzieć o człowieku wszystko, o Smudzie najwięcej mówi ta o słynnym raporcie Greków. Hubert Małowiejski miał odpowiadać za rozpracowanie naszego rywala na Euro 2012. Po kilku tygodniach żmudnej pracy na biurku Smudy wylądował obszerny dokument. Rozpracowane stałe fragmenty, schematy akcji, mocne i słabe strony poszczególnych piłkarzy.

Smuda przewraca jedną kartkę, drugą, trzecią… Po kilkunastu sekundach wypala:

– Chuja grają, opierdolimy ich.

Sami nie wiemy, czemu dziwimy się bardziej – że komuś takiemu powierzono posadę trenera na najważniejszy turniej w historii polskiej piłki czy że był najbardziej naturalnym kandydatem na tę posadę. Dyletanctwo Smudy było urocze. Warsztat? Gierka, dziadek, gierka. Jak piłkarz dostał koszulkę w poniedziałek, wiadomo było, że w sobotę zagra. Chyba, że w tygodniu podpadnie. A sytuacje, by niekontrolowanie wybuchnąć śmiechem przy „Franzu”, zdarzały się każdego dnia.

Dyżurny powód do żartów? Oczywiście lapsusy językowe. Prawdą jest, że wczesnego Smudy nie dało się zrozumieć.

– Dziś zajmiemy się rzutyma rożnami! – mówi pewnego razu na treningu, a drużyna już przygryza wargi, by nie wybuchnąć śmiechem.

Smuda dalej próbuje: – Rzutymi rożnemi… Rzutoma rożnoma… Chuj, kornerami!

– Jestem wasza nowa trenera – przedstawił się przed szatnią Widzewa Łódź. W Wiśle z kolei próbował pobudzać piłkarzy: – To jest drużyna, tu wszystko musi być jak w alfabecie. Od A do O!

Innym razem, gdy jeden z zawodników zabrał głos, Smuda próbował go sprowadzić do pionu: – Dobra, dobra, ty już nie bądź taki alfa i romeo.

Kiedyś młoda dziennikarka – niezajmująca się sportem na co dzień, a więc nie czująca klimatu – zadzwoniła do Smudy po wypowiedź. Grzecznie zapytała trenera o możliwość rozmowy, zapewne lekko się stresując.

– Teraz? Teraz to ja sram – usłyszała w słuchawce.

Przy innej okazji reporterka Wizji Sport usłyszała: – Spierdalaj.

O, albo scenka z Łęcznej. Przy jednym stole siedzą najważniejsze osoby w pionie sportowym – „Franz”, jego asystent Dariusz Marzec, Zdzisław Kapka, Veljko Nikitović, Łukasz Stupka. Smuda opowiada jakąś historię, wtrąca się na chwilę Marzec, który nie zgadza się ze zdaniem swojego szefa, a Smuda… wpada w furię.

– „Ziemniak”, zamknij mordę! „Ziemniak”, ryj!!! Masz koryto, więc wpierdalaj!!!

Nastąpiła niezręczna cisza, nikt z siedzących przy stole nie wie, co powiedzieć. A „Ziemniak” (taką ksywę ma Marzec)… zgodnie z poleceniem Smudy zajął się jedzeniem.

Smuda tylko syknął: – Patrzcie, jak wpierdala. Jak świnia. Ale przynajmniej posłuszny!

Inna historia, cytujemy „Stan Futbolu”: „Mecz z Portugalią w Warszawie. Dyrektor kadry Konrad Paśniewski nie może się doczekać składów, a do meczu coraz bliżej. Nie wie, kto zagra w ataku.

Wpisz, tego, ślaślaślaślaśla.

– Kogo?

– Tego, kurwa, jąkałę z Płocka.

Czyli Ireneusza Jelenia, mającego wadę wymowy.”

Smuda szczyci się, że potrafi ocenić piłkarza po tym, jak wchodzi po schodach. Być może nie poddał takiej analizie Sorina Oproiescu, rumuńskiego studenta, który był u niego na kilkudniowych testach w Wiśle. W innych okolicznościach do „Franza” przyjechał Francuz z niższych lig. Długa podróż za nim, pierwszy trening, zajęcia na hali. Smuda wypala po kilkunastu minutach: – Dobra, niech ten, jak mu tam, dyrygent Frankreich już wypierdala, bo nie mogę na niego patrzeć.

Nie tylko na schodach można wpaść Smudzie w oko, lecz także na dyskotece. „Franz” wyciągnął za uszy w Wiśle młodego Dominika Husejko. Czym zdobył uznanie trenera? Tym, że pobił się z kimś na imprezie. – Lubię takich chłopaków. Widać, że ma charakter – czytamy słowa Smudy w książce „Sen o potędze”. Jak można się domyślić – kariery nie zrobił.

Przenosimy się do Lecha Poznań. Smuda pojechał obserwować Roberta Lewandowskiego grającego jeszcze w Zniczu Pruszków. O rekomendację poprosił go Andrzej Czyżniewski odpowiadający wówczas za skauting „Kolejorza”, gorąco popierający transfer „Lewego”. Smuda, który później pracował z Robertem i w Lechu, i w kadrze, zadzwonił do Czyżniewskiego i wykrzyczał: – Musisz oddać mi za benzynę, że kazałeś mi takie drewno oglądać!

Wspominaliśmy o tym, że ulubionym treningiem „Franza” jest gierka jedenastu na jedenastu. Zgrupowanie reprezentacji Polski, Smuda – dla odmiany – ordynuje właśnie gierkę. Cytujemy książkę „Szamo”:

„Piłkarze patrzą na siebie. Kto ma powiedzieć, że to niemożliwe? W końcu odzywa się asystent Smudy, Jacek Zieliński:

Trenerze, ale…
Co „ale ”, co „ale ”? Do roboty!
Nie możemy grać jedenastu na jedenastu!
Jak, kurwa, nie możemy, skoro codziennie tak gramy!
Ale Błaszczykowski i Matuszczyk wrócili do Niemiec.
Franek stracił rezon tylko na sekundy.
– W takim razie… „Sandomierz” zagra w pomocy! – wskazał na „Sandomierza”, który w rzeczywistości nazywał się Sandomierski, ale kto by to zapamiętał…”

„Smuda robi cuda” – mawiano przed laty, choć epizod w reprezentacji całkowicie obnażył Smudę jako trenera. Sukcesy, jakie osiągnął w polskich klubach, nie do końca da się wytłumaczyć. Wszystko robił na nosa. Teoretycznego podłoża w zasadzie nie miał. Kończył zawodówkę o profilu murarskim, matury nie miał, o czym Jan Tomaszewski zawiadomił nawet prokuraturę (nie można mieć papierów trenerskich bez matury). Wiele jest prawdy w celnej szpilce, jaką w Smudę kierował Artur Boruc, uroczo nazywając go Dyzmą.

Zresztą, nawet jeden z zagranicznych epizodów Smudy to czysty przypadek. Na początku trenerskiej drogi „Franz” wyjechał z Niemiec to Turcji, gdzie trenował Altay Izmir i Konyaspor. Władze tego drugiego klubu byli przekonani, że zatrudniają zasłużonego polskiego piłkarza, Władysława Żmudę. Smuda, Żmuda – kto by się zastanawiał? Sam „Franz” też nie zamierzał uświadamiać Turków, że coś w ich logice poszło nie tak, jak powinno. W Mielcu z kolei Smuda dostał pracę dzięki poleceniu Edwarda Sochy, któremu… tapetował mieszkanie. Grajewski nie ukrywa, dlaczego ściągnął go do Widzewa. Zapytany przez C+ o największy transferowy sukces odparł: – Transfer Smudy, bo przyszedł za czapkę gruszek.

Jak już Smuda zaczął się dorabiać, pokochał pieniądze. Do tego stopnia, że nie chciał zwrócić premii, jaką otrzymał za trzecie miejsce Zagłębia Lubin, premiujące awansem do pucharów. „Miedziowi” ustawili wówczas mecz z Cracovią, a „Franz” zarzekał się, że pieniędzy nie odda, bo już je przejadł.

Smuda to „mistrz” pozytywnej motywacji piłkarzy i podwładnych. Moda na SMS-y, trener uczy się na zgrupowaniu Wisły Kraków, jak korzystać z tego dobrodziejstwa telefonii komórkowej. Klika, klika, po jakimś czasie można odtrąbić sukces – pierwszy SMS w życiu wysłany.

Asystent „Franza”, Kazimierz Kmiecik, odczytuje wiadomość: – Ty chuju!!!

„Ty chuju” to jedno z ulubionych powiedzonek Smudy. Gdy „Przegląd Sportowy” przed Euro 2012 robił ankietę wśród kadrowiczów, jedno z pytań dotyczyło właśnie ulubionego tekstu selekcjonera. Adam Matuszczyk odpowiedział właśnie: – Ty chuju.

Inna historia, którą niedawno opowiadał u nas Michał Stasiak. „Awaryjnie pojechałem na kadrę trenera Bońka. Polska przegrała z Łotwą, a kilka dni później grała towarzyski w Ostrowcu z Nową Zelandią. Kilku pierwszoplanowych graczy wyjechało, młodzieżówka i ligowcy uzupełnili skład – tak się załapałem. Mecz przesiedziałem na ławce, po powrocie do klubu siedzimy w szatni. Smuda:

– O, widzę, że wróciłeś z reprezentacji.

– Tak.

– Nic się nie przejmuj, że nie wszedłeś. Im się popierdoliło, że cię wzięli na tę kadrę”.

Gdy Hubert Wołąkiewicz przyjechał pierwszy raz na kadrę, usłyszał od trenera: – Chyba dzisiaj zagrasz, kup sobie pampersa, żeby się nie zesrać.

Smuda rzadko brudzi sobie ręce taktyką, przed meczem ogranicza się do prostych instrukcji w swoim stylu: – Też macie jak oni po dwie nogi i dwa jaja, to zapierdalać! Pewnego razu w Wiśle Kraków jeden z asystentów wyraził sprzeciw. Chciał, by przedmeczowa odprawa była trochę szersza. 

A rywale, może o rywalach coś im powiemy? – kontrował swojego przełożonego. 

– Co, kurwa? Ja się nie będę przejmował kimś z KSZO Ostrowiec, przecież oni nie potrafią grać w piłkę.

Historyjka z Lecha. Luis Henriquez biega po przeciwległej strony do ławki trenerskiej, ale słyszy, że Smuda wykrzykuje do niego: – Panama! Panama! Na trybunach kilkadziesiąt tysięcy osób, piłkarz nic nie słyszy. Żeby uspokoić trenera, pokazuje uniesiony kciuk na znak, że zrozumiał wskazówki. Po meczu Smuda wniebowzięty: – Luis, dobrze przyjąłeś te wskazówki, od razu to lepiej wyglądało! 

Smuda na Euro 2012 grał nie z Czechami i Rosją, a Czechosłowacją i Związkiem Radzieckim. Podczas zgrupowania Legii w Tunezji przez cały czas uparcie twierdził, że jest w Indonezji. Innym razem do Radosława Michalskiego wypalił: – Pamiętaj Radek, jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubowi.

Euro 2012 był festiwalem Franciszka Smudy, który kompromitował się na oczach kraju. Najpierw zarzekał się: – Niedługo będzie tak, że nawet sprzedawca z bazaru w Egipcie, który rzuci po polsku: „Cień doply, siak sie masz?” dostanie polski paszport.

A potem zrobił etatowych kadrowiczów z Perquisa, Polańskiego, Boenischa, dalej stawiał na Obraniaka, chciał zrobić Polaka z Manuela Arboledy. Zapytany o tak nagłą zmianę frontu, odpowiedział: – Skąd mam brać piłkarzy? Z kibla ich nie wezmę.

Zmieniał zdanie w zasadzie co pięć minut. Najpierw mówił, że koniec piłkarzy zabierających partnerki na zgrupowanie, a na jeden z pierwszych wyjazdów zabrał małżonkę. O Grzegorzu Wojtkowiaku mówił, że to urodzony środkowy obrońca, mimo że w Lechu nigdy nie wystawił go na stoperze. Psychologa w kadrze nie potrzebował, bo w jego zespole „nie ma wariatów”. Narzekał, że Beenhakker zostawił mu „pół piłkarza”, samemu twierdząc, że Fornalikowi oddał „gotową drużynę”. Odpowiadającego za przygotowanie fizyczne Barry’ego Solana przedstawiał jako Amerykanina, który pomógł osiągnąć Turkom półfinał Euro 2008, podczas gdy w rzeczywistości okazał on się Irlandczykiem, który z Turkami nigdy nie współpracował (ani z żadną inną drużyną piłkarską). Piłkarze nie mieli pojęcia, jak ma wyglądać ich taktyka. Wiele mówiąca scenka, Andrzej Niedzielan (napastnik) wchodzi na boisko za Adriana Mierzejewskiego (pomocnika).

Ale gdzie mam grać?! – pyta trenera.

Graj! – słyszy w odpowiedzi.

Na koniec kilka nieśmiertelnych cytatów: – Jak się komuś nie podobają transfery Legii, to niech wypierdala na Polonię.

– Zajechać to można kogoś w łóżku.

– Moi piłkarze grają tak dobrze, bo ich gwałcę.

– Masło, zobacz jak ty wyglądasz. Musisz schuść.

– Walczymy o spadek.

– Każda drużyna to banda, a każdy piłkarz to kurwa.

– Ja nie jestem miękkim chujem robiony. Nie padam na kolana, nie lamentuję. Ja jestem Smuda.

No, pan jest Smuda i trudno pana wspominać bez uśmiechu na ustach.

1. JANUSZ WÓJCIK

Arcymistrz motywacji, książę negocjacji, mag kombinacji. Nie jest tajemnicą, że w kupowanie meczów umoczony był po łokcie, że za kołnierz nie wylewał, a i wrogów narobił sobie tylu, że nie starczyłoby nam rąk w redakcji, by ich wszystkich zliczyć. Dla jednych był postacią obrzydliwą, która dołożyła solidną cegłę do tego, jak zgnuśniał polski futbol. Inni kojarzą go z medalem olimpijskim i sukcesami z kadrą.

Dla nas „Wójt” był facetem, którego trudno włożyć w jakiekolwiek ramy. Metody motywacyjne miał wyjątkowe (momentami – absurdalne), metody treningowe unikalne, a powiedzonka… cóż, nie sposób zebrać tych, które na stałe weszły do kanony piłkarskiej polszczyzny. Lećmy zatem z historiami, które najlepiej opisują to, kim był „Wujo”.

Szatnia przed meczem ligowym, Wójcik wpada i rzuca „dobra, misie, szczerzyć kły”. Zawodnicy patrzą po sobie zdziwieni, ale na życzenie trenera obnażają swoje uzębienia.

Nie, ty na pewno nie… Ty masz dobre, ale ty siedzisz na ławie… Kurwa, nikt z was nie ma wielkiej szpary między „jedynkami”? – burzy się trener.

Wreszcie znajduje zawodnika z odpowiednią diastemą.

– No, misiu, u ciebie to może zagrać. Idź tam do tunelu i jak już wszyscy będą, to siknij im przez te jedynki śliną. Niech, kurwa, wiedzą z kim grają.

***

Inna szatnia, inny tunel. Wójcik wychodzi, ale przy końcu korytarza mija Grzegorza Kaliciaka ubranego w cywilne ciuchy.

Dzień dobry, trenerze… – wita się „Kali”.

Dzień do… A ty, kurwa, czemu nie grasz? – pyta swojego zawodnika.

Trenerze, ja pauzuję dzisiaj za kartki.

„Wójt” rzucił mu badawcze spojrzenie, zlustrował od góry do góry, spojrzał zza okularów i rzekł:

Misiu, ja to sprawdzę…

***

Trening Legii, Wojciech Kowalczyk wykańcza kolejną akcję zgrabną wcinką nad bramkarzem.

– Kowal, bum, laga!

Następna akcja, „Kowal” znów podcinką obok bezradnego golkipera.

– WOJTEK, JEBNIJ WRESZCIE!

– Trenerze, przecież wpada.

– Ale ty masz napierdalać!!!

***

Wójcikowi pewnego razu dziennikarze zaczęli zwracać uwagę, że stawia na doświadczonych zawodników i nie wpuszcza do drużyny młodzieży. Wójcik nerwowo zareagował na to, że ktoś próbuje go nauczać piłki nożnej: – W piłce chodzi o wyniki. I tyle. A nie, że wystawię sobie młodych i powiem, że coś buduję. Jak ktoś chce sobie coś wybudować, to niech sobie szałas na działce wybuduje.

***

A propos wybierania składu. Wójcik kiedyś dość oryginalnie uargumentował wystawienie Macieja Żurawskiego nie na szpicy, a na boku pomocy.

– Trenerze, czemu tak? – dopytywał zawodnik.

– Żuraaaaaw, ja po prostu wiem, że ty sobie lubisz czasem depnąć w pedał.

***

Wójcik to mistrz motywacji. Jego przedmeczowe odprawy (te, na które akurat przyszedł) to prawdziwe perełki. Podrzućmy kilka:

– (przed meczem z Australią) Panowie, kurwa, jedziemy frajerów. Nie możemy się męczyć z chłopcami, którzy tutaj sobie kopią z kangurami.

– (przed meczem z Hiszpanią) To piękni chłopcy, ładnie wyglądają, jak grają na gitarach, gdy świeci słońce. To niech sobie grają, ale nie dziś. Nie tutaj w Warszawie. NAM TU NIKT, KURWA, NIE BĘDZIE GRAŁ. Od grania my dzisiaj jesteśmy. Jedziemy od początku. Jazda, kiełbachy w górę i do boju.

– Panowie, pierwsza minuta! Pokazujemy im kto tu rządzi. Jedziemy równo z murawą. Wślizg, wślizg, wślizg! Opierdalamy ich!

(indywidualna reprymenda do Piotra Włodarczyka) Słuchaj, misiu, jak w ciągu pięciu minut nie oddasz celnego strzału, to przybiegniesz do mnie z powrotem, robisz dwa kółka wokół boiska i dopiero wracasz do gry.

***

Wójcik jako selekcjoner wybiera kadrę na wyjazd do Tajlandii. – Dobra, kurwa, biorę tego wielkiego byka z Polonii. Wpisz mi tam Kasztelana – referuje. Oczywiście w Polonii wówczas żaden Kasztelan nie grał, ale powołanie szczęśliwie dotarło do Kaliszana.

***

Zgrupowanie kadry, do reprezentacji dotarło zaproszenie na imprezę organizowaną przed jedną z ekip wyścigowych z Formuły 1. Akurat robili jakiś event, zależało im na promocji i dobrym ugoszczeniu kadry. Zawodnicy trochę kręcili nosem, część chciała porobić coś innego, część chciała po prostu posiedzieć w hotelu.

– Misie, nie pierdolić mi tu, zobaczycie coś fajnego.

Kadra pojechała na tor. Ostatecznie „czymś fajnym” okazało się oglądanie Wójcika jeżdżącego ciężarówką wyścigową. Kadra dostała bowiem talon na indywidualny przejazd takim pojazdem, a „Wójt” nawet nie pytał o to, kto ma się przejechać.

Ale frajda, misie, ale frajda… – mówił podekscytowany do kadrowiczów, którzy pół dnia przesiedzieli bez sensu na wyjeździe.

***

Dzień przed meczem z Hiszpanią, Wójcik ma wielkie problemy z tym, na którego bramkarza postawić w tym starciu. Zawołał obu do swojego pokoju, obaj stoją na baczność, a trener przechadza się po lokum.

Dudek, Matysek… Matysek, Dudek… Dudek czy Matysek – mruczy pod nosem.

Nagle się odwraca i wrzeszczy: – BUUUU!!!

Dudek zaskoczony niemal odskoczył, a Matysek stał jak wryty.

Dudek się boi, broni Matysek! – uradował się „Wójt”.

***

Szkoła trenerów w Warszawie, „Wujo” prowadzi wykład na temat przygotowań drużyny na sezon na przykładzie Anorthosisu Famagusta. Gadka, szmadka, trener się produkuje, ale przerwy siedzący na samym przedzie Franciszek Smuda:

– Eeee, Janusz, a tego nie można zrobić tak… no, wiesz, na czuja?

Wójcik charakterystycznym wzorkiem znad okularów popatrzył na „Franza” i wymruczał:

– Franiu, na czuja, to może sprawdzić jak pachnie kobieta w przewężeniu.

***

Zrobiliśmy kiedyś wywiad z „Wójtem”. Trener zażyczył sobie jednak autoryzację. No i bierze wydrukowaną rozmowę do ręki. Czyta, czyta, dochodzi do zdania „była dupa i jest dupa.

– Dobre, dobre. Ale dopiszcie, że z majonezem. Dupa z majonezem!

***

Wielu piłkarzy nie mogło się nadziwić, że „Wujo” przy swoim nocnym trybie życia rano potrafił wyglądać jak z żurnala. Po nocach przecież nie oszczędzał siebie i kieliszków, a rankiem zawsze wypachniony, pełny życia, z elegancką zaczeską. Tajemnica tkwiła w… suplementacji, którą w kroplówkach aplikowali mu fizjoterapeuci. Szybka kroplóweczka, ciemny okular i Wójcik śmigał na trening. No chyba, że zapomniał o terminarzu. Pewnego razu na kadrze:

– Trenerze, za kwadrans wychodzimy, trener gotowy? – pyta rozgorączkowany asystent.

– Jedźcie sami na ten trening, ja dośpię…

– Trenerze, jaki trening? My mamy dzisiaj mecz.

– Ach, mecz… To zawołaj mi tu tych moich muminków…

***

Znów zgrupowanie reprezentacji. Końcówka treningu na warszawskiej Agrykoli. Zajęcia dobiegają końca, zostało już tylko rozciąganie i do hotelu. Wójcik zauważa jednak kątem oka, że na stadion przyjechała telewizja. Nagle się ożywia.

– Panowie, dawać! Gramy, strzał, jeb, armata, laga, bomba!

Z czasem kadrowicze zaczęli się modlić, by żadna kamera nie pojawiła się na zajęciach, bo Wójcik chciał zrobić dobre wrażenie w szkiełku i ordynował najtrudniejsze treningi specjalnie pod telewizję.

***

Obóz Śląska Wrocław, Wójcik był wówczas dyrektorem sportowym, a Władysław Łach trenerem. Choć i tak za najważniejsze sznurki pociągał „Wójt”. Piłkarze na wyjeździe usiedli przy stole i po kolacji odpalają kolejne baterie alkoholu.

Nagle zjawia się Łach:

– O wy, zobaczymy!

I poleciał do Wójcika.

– Janusz, zobacz, przecież to już jest libacja!

A Wójcik przyszedł, walnął po kielonie z zespołem i wytłumaczył trenerowi:

– Władziu, to nie libacja, tylko integracja.

***

Wójcik miał tendencję do znikania. Możemy się tylko domyślać co robił wtedy, gdy treningi musieli prowadzić za niego asystenci, a on pojawiał się dzień przed meczem w stanie jeszcze wskazującym. W Śląsku jednak zdarzyło mu się zniknąć na cały tydzień. Zespół szykował się do meczu z Ruchem, przyszedł dzień spotkania – trenera nie ma. Wójcik zaginął.

W szatni zdziwienie, ale cóż – trzeba grać. Janusz Kudyba, asystent Wójcika, rozpisał skład na tablicy. Wszyscy gotowi do wyjścia, nagle wpada „Wujo”. Omiótł szatnię wzrokiem, spojrzał się na rozpiskę ze składem i rzucił tylko.

No. I tak, kurwa, gramy.

***

Redakcja jednej z gazet sportowych. Wójcik akurat został wylany z Famagusty, a na łamach pisma pojawił się tekst, że do zwolnienia doszło z przyczyn dyscyplinarnych – „Wójt” miał nadużywać alkoholu i właściciel nie mógł tego dłużej tolerować.

Panowie, ktoś na dole wali butami w drzwi i mówi, że chce rozmawiać z naczelnym – poinformowała dziennikarzy sekretarka.

Na dole przed drzwiami stał Wójcik. Trener był oburzony za treść tekstu, bo wcale nie został wyrzucony za pijaństwo i ma nawet kwit od prezesa klubu, że dziękuję mu za współpracę.

Teraz mi ładnie napiszecie sprostowanie – oznajmił.

W porządku, panie Januszu, później ktoś do tego usiądzie i damy w jutrzejszej gazecie… – zaczął redaktor naczelny.

Nie, nie, misiu. Ja tu z wami usiądę i przypilnuję, żebyście napisali jak należy – poinformował „Wójt”.

***

No i na koniec klasyk – show Janusza Wójcika w Grodzisku Wielkopolskim:

JAKUB BIAŁEK I DAMIAN SMYK

Pochodzi z Poznania, choć nie z samego. Prowadzący audycję "Stacja Poznań". Lubujący się w tekstach analitycznych, problemowych. Sercem najbliżej mu rodzimej Ekstraklasie. Dwupunktowiec.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Narodów

Nie ma co się bać Chorwatów. Oto porównanie składów

AbsurDB
0
Nie ma co się bać Chorwatów. Oto porównanie składów

Weszło

Komentarze

9 komentarzy

Loading...