Reklama

Siedem rozdziałów z życia Jureckiego. Przypominamy klubową karierę legendy

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

17 kwietnia 2020, 14:32 • 12 min czytania 2 komentarze

Kiedy Bogdan Wenta spytał go w półfinale MŚ w 2007 roku czy jest gotowy, aby wejść na parkiet, odpowiedział, lekko się jąkając: „ttttrenerze, ja jestem gotowy od urodzenia!”. Legendarna rozmowa, legendarny zawodnik. Michał Jurecki to kawał historii naszej piłki ręcznej. Niedawno gruchnęła informacja o jego powrocie do Polski, do Azotów Puławy. Pomyśleliśmy, że to dobry pretekst, by przypomnieć klubową karierę „Dzidziusia”, która nie jest tak doskonale znana kibicom, jak ta reprezentacyjna.

Siedem rozdziałów z życia Jureckiego. Przypominamy klubową karierę legendy

ROZDZIAŁ I – Chrobry Głogów (2003-06)

– Powiedziałem działaczom, że u nas w domu jest jeszcze jeden Jurecki, który ma papiery, by zostać dobrym zawodnikiem. Uwierzyli, przyjechał na testy. Spodobał się i tak już został – wspomina w rozmowie z Weszło początki seniorskiej kariery Michała jego brat, Bartek.

Młodszy z braci był wtedy zawodnikiem Tęczy, klubu z rodzinnego Kościana. Serce do walki, mocny rzut z dystansu –  te cechy już wtedy było u niego widać. Pozostawało pytanie, czy zdoła je zaprezentować na najwyższym poziomie rozgrywek?

Bartek: – Dawał radę. Wiadomo, że nie był jeszcze tym Michałem, którego większość pamięta z Vive czy z kadry. Ale zbierał cenne doświadczenie i z sezonu na sezon wyglądał lepiej.

Reklama

Rozgrywki 2005/06 na zawsze pozostaną w pamięci kibiców Chrobrego. Prowadzona przez Jarosława Cieślikowskiego drużyna już w pierwszych tygodniach zasygnalizowała, że może być mocna. Głogowianie wygrali sześć kolejnych meczów w lidze i wtedy udali się na wyjazd do Kielc. Tam owszem, doszło do niespodzianki, ale… in minus. Rozpędzony Chrobry został rozwałkowany przez Vive i przegrał aż 25:38. Koniec pięknej historii? Nic bardziej mylnego!

Dowodzona na parkiecie przez kapitana Bartosza Jureckiego drużyna zakończyła sezon zasadniczy na drugim miejscu, za Wisłą Płock. W półfinałach fazy play off znowu trafiła na kielczan. I wzięła na nich srogi rewanż. Głogowianie wygrali te rywalizację 2:1 zadziwiając kibiców w ostatnim spotkaniu. Zdobyli bowiem Kielce w sposób spektakularny, wygrywając 31:25. Aż 15 z bramek dla Chrobrego rzucili wtedy Jureccy!

Szok, pierwszy medal mistrzostw Polski w historii klubu stał się faktem. Pozostało pytanie, czy będzie to złoto, czy też jednak srebro?

Nafciarze byli faworytem tej rywalizacji, toczonej wówczas do trzech zwycięstw. W sezonie zasadniczym zdobyli aż o osiem punktów więcej niż Chrobry. Dwukrotnie bez większych problemów pokonali w tym czasie głogowian – 30:23 i 28:26.

Statystyki były po ich stronie, ale bracia Jureccy mieli je gdzieś. Dlatego już pierwsze spotkanie w słynnej płockiej Blaszak Arenie było wojną. Wisła ją wygrała, ale tylko 25:24. Bartek i Michał znowu szaleli – pokonali Andrzeja Marszałka i Marcina Wicharego aż trzynaście razy.

Ten mecz był jasnym sygnałem dla płocczan: w Głogowie możemy was pozamiatać. I rzeczywiście, finał numer dwa był popisem Chrobrego. Jureccy zdobyli zgodnie po siedem bramek, a ich zespół wygrał 31:26. Gdyby następnego dnia poszli za ciosem, bardzo możliwe, że Nafciarze już by się nie podnieśli. Ale chłopcom Cieślikowskiego brakowało tak szerokiej kadry, jak Wiśle, a co za tym idzie sił. Dlatego po piekielnej walce ulegli faworytom 23:24. Sześć dni później płocczanie przypieczętowali zdobycie tytułu.

Reklama

Jeśli nawet w Głogowie smucono się tą porażką, to zapewne bardzo krótko. Srebro dla zespołu pokroju Chrobrego było bowiem spełnieniem marzeń. Klub już nigdy potem nie stanął na podium, niech to najlepiej świadczy o skali wydarzenia.

Bartek: – To był świetny czas dla miasta. Wszyscy szliśmy w jednym kierunku, atmosfera w zespole była wspaniała, nie mieliśmy żadnych konfliktów. Nie byliśmy też najlepiej opłacani, ale w tej sytuacji pieniądze nie były najważniejsze.

Bartosz i Michał byli motorami napędowymi całego projektu. Ciekawe, że w trakcie sezonu toczyła się między nimi rywalizacja o to, kto zdobędzie więcej bramek. Wygrał ją niespodziewanie obrotowy, który zanotował na swoim koncie 153 goli, o osiem więcej od „Dzidziusia”.

Po tym niezwykłym sezonie obaj bracia osierocili ekipę z Dolnego Śląska. Bartosz skorzystał z oferty Bogdana Wenty i wyjechał do Magdeburga podbijać Bundesligę. Michał jeszcze nie zdecydował się na skok na tak głęboką wodę. Uznał, że wzburzone fale morza mogą go zatopić, dlatego na razie lepiej wybrać się z jeziora do rzeki. Przeszedł do Vive, które miało za sobą upokarzający sezon. Po wspomnianej wcześniej półfinałowej porażce z Chrobrym kielczanie zostali zmiażdżeni w spotkaniach o brąz przez Zagłębie Lubin. Porażka 0:3 musiała rozwścieczyć szefa klubu Bertusa Servaasa. Jednym z leków na jego nerwy miał być właśnie Michał.

ROZDZIAŁ II – VIVE KIELCE (2006-07)

Kiedy Jurecki przychodził do Kielc, pierwszym lewym rozgrywającym drużyny był Paweł Podsiadło. Dwudziestoletni wówczas gracz cieszył się opinią wielkiego talentu, który z czasem może stać się drugim Karolem Bieleckim. W poprzednich rozgrywkach błyszczał na tle kolegów z zespołu, kolejne nie były dla niego już tak udane. W grudniu doznał w Piotrkowie Trybunalskim groźnej kontuzji, w efekcie której zagrał tylko w piętnastu ligowych spotkaniach.

Problemy ze zdrowiem omijały Michała, który stał się drugim najlepszym snajperem drużyny, po Mateuszu Jachlewskim. „Siwy” był wtedy obrońcą tytułu króla strzelców, więc jego super skuteczność nikogo nie dziwiła. Szokowało za to Vive, zaliczające kolejny fatalny sezon.

Zespół, który miał sięgnąć po pierwszy od 2003 roku mistrzowski tytuł, znowu… nie wszedł nawet do finału. W półfinale kielczan ograł odwieczny rywal z Płocka, zatem po raz kolejny walczyli tylko o brąz. Rywalem była Olimpia Piekary Śląskie, każdy inny wynik niż wygrana zespołu Jureckiego 3:0 należałoby wtedy uznać za sensację.

Nie doszło do niej, Vive straszliwie obiło rywali, kolejno 10, 18 i 15 bramkami. Po tych meczach Michał raczej nie mógł czuć się za dobrze. Zmienił klub po to, by wywalczyć upragniony złoty medal, a tymczasem nie powtórzył nawet wyczynu z poprzednich rozgrywek…

ROZDZIAŁ III – HSV Hamburg (2007-08)

W lutym 2007 roku Niemcy zdobyli mistrzostwo świata. Ważnym punktem tej drużyny był Pascal Hens, nazywany wówczas przez wielu Davidem Beckhamem piłki ręcznej. Facet grał efektownie, wypowiadał się barwnie, a dodatkowo miał na głowie charakterystycznego blond irokeza. To wszystko złożyło się na taką a nie inną ksywkę. 

Piszemy o tym gościu nie bez przyczyny – to właśnie on miał być rywalem Michała w walce o pierwszy skład.

Bartosz Jurecki: – Wiadomo, że kogoś takiego ciężko było wygryźć z siódemki.

Za Hensem przemawiało w tej rywalizacji wiele: od większego doświadczenia, przez nieco wyższe wtedy umiejętności, po fakt, że był Niemcem, a nie od dziś wiadomo, że gdy trener ma do wyboru swojego zawodnika i obcokrajowca, chętniej postawi na krajana.

Oczywiście „Dzidziuś” mógł mieć nadzieję, że Martin Schwalb da mu pograć. Bo przecież jest potwornie silny, wytrzymały i ma konkretny rzut. Bo przecież na boisku zostawia całe zdrowie. Bo przecież choćby na mundialu pokazał jakim dysponuje potencjałem.

Niestety, Schwalb rzadko korzystał z usług Michała. Bardziej niż na jego rozwoju był skupiony na zdobyciu mistrzostwa kraju, za co trudno go winić. Szczególnie, że ból po poprzednich rozgrywkach zapewne towarzyszył mu przez wiele miesięcy. W sezonie 2006/07 HSV przegrał walkę o tytuł z THW Kiel… gorszą różnicą bramek. Obie drużyny zdobyły wtedy po 58 punktów, a w takim przypadku w Bundeslidze nie decydował bezpośredni bilans spotkań, tylko właśnie gole dodatnie.

Po kilku miesiącach Jurecki doszedł do wniosku, że nie będzie grał w Hamburgu tyle, ile by chciał, dlatego odszedł do TuS N-Lubbecke. Uważam, że od razu z Kielc powinien iść do klubu tego pokroju, żeby otrzaskać się w Bundeslidze, a dopiero potem „atakować” zespół na poziomie HSV.

W nowym mieście Michał spotkał jednego z najbardziej pozytywnych świrów w kadrze Bogdana Wenty…

ROZDZIAŁ IV – TuS N-Lubbecke (2008-10)

Jurecki znalazł się w zespole, który walczył z całych sił o pozostanie w Bundeslidze. Po 19. kolejkach zajmował w niej siedemnaste miejsce, jedno z dwóch spadkowych, ale sytuacja nie była beznadziejna. Szesnaste w tabeli GWD Minden miało tyle samo punktów, a piętnasty Wilhelmshavener o jedno oczko więcej.

Jednym filarów TuS N-Lubbecke w defensywie był wówczas Artur Siódmiak, który w rozmowie z Weszło wspomina tamte czasy: – Michał nie przyjechał załamany faktem, że w Hamburgu grał mało. Wręcz przeciwnie, był napompowany na maksa. To człowiek, który ma tyle energii, że musi gdzieś ją spożytkować. Najlepiej na parkiecie. Bo kocha grać, musi grać.

„Dzidziuś” z miejsca stał się jednym z liderów drużyny, podobnie jak to było w Kielcach. Niestety, tak samo jak za czasów gry w Vive jego dobra postawa nie przyczyniła się do odniesienia sukcesu. TuS N-Lubbecke żegnało się z Bundesligą i było to bardzo bolesne rozstanie. Gdyby drużyna Polaków zdobyła punkt więcej, ligowy byt zostałby zachowany.

Siódmiak: – Po spadku zatrzymaliśmy prawie cały bundesligowy skład, co rzadko zdarza się w takiej sytuacji. Działacze przyszli do nas, powiedzieli, że w drugiej lidze będziemy mieli dokładnie takie same kontrakty jak w ekstraklasie i że chcą do niej jak najszybciej wrócić. Tym podejściem nas kupili.

Gdy zerkamy na kolejne rozgrywki, do głów przychodzą takie słowa, jak demolka, miazga, dominacja. Z 34 meczów zespół Polaków wygrał bowiem 33 (!), dzięki czemu bez problemów wrócił do Bundesligi.

Siódmiak: – Rywale mobilizowali się okrutnie na spotkania z nami, na zasadzie bij mistrza, a w tym przypadku spadkowicza. W efekcie kilka meczów mieliśmy naprawdę ciężkich, ale nie oszukujmy się, zdarzały się też spotkania, że tak powiem „spokojne”. W sumie takich było najwięcej.

Po powrocie do Bundesligi do Artura i Michała dołącza Tomasz Tłuczyński, tak jak oni medalista z 2007 roku. Na naszych zaczynają wtedy mówić w szatni z szacunkiem polish mafia. „Gangsterzy” znad Wisły dbali o interesy drużyny wyjątkowo skutecznie – tym razem TuS N-Lubbecke utrzymało się bez problemów. Dziesiąte miejsce w lidze było w dużej mierze zasługą polskich zawodników.

Dwie wieże. Tak nazywano Siódmiaka i Jureckiego, gdy grali razem w obronie. Popisowym numerem tej parki w był tzw. sandwich.

Siódmiak: – Zostawialiśmy między sobą dziurę w defensywie, specjalnie po to, żeby jakiś gracz pomyślał sobie: o, mogę tu wbiec i rzucić bramkę. Gdy zaczynał to robić, my szybko się schodziliśmy, przez co facet był mocno poturbowany i często nie wiedział nawet, co go trafiło (śmiech). Sędziowie też nie wiedzieli, kogo w takiej sytuacji karać, wina rozkładała się na nas obu, dlatego niejednokrotnie unikaliśmy dwuminutowych kar.

Już w końcówce tego sezonu Jurecki podjął jednak decyzję, że wraca do Polski, do Kielc.

Siódmiak: – Długo z nim rozmawiałem na temat tego transferu. Byłem zdania, że za szybko chce wracać, że spokojnie mógłby tu jeszcze pograć ze trzy lata, szczególnie, że interesowały się nim najmocniejsze niemieckie kluby. Z perspektywy lat mogę oczywiście powiedzieć, że Michał zrobił dobrze, bo Kielce stworzyły klub, który został europejską potęgą. Jednak wtedy nie było tak oczywiste, że nią będą.

ROZDZIAŁ V – Vive Kielce (2010-2019)

Gdyby opisać szczegółowo wszystko, co spotkało Michała w Kielcach, trzeba byłoby popełnić książkę a nie internetowy tekst. Dlatego skupimy się tu na… pierwszych razach. Albowiem to właśnie w barwach Vive Jurecki zaliczył ich najwięcej.

Pierwsze mistrzostwo Polski „Dzidziuś” zdobył w 2012 roku. Potem sięgał po ten tytuł jeszcze siedmiokrotnie! Za swojej drugiej kadencji w Kielcach nie został ozłocony tylko raz, w rozgrywkach 2010/11. Pierwsze miejsce kielczanom odebrała wówczas oczywiście Wisła Płock z natchnionym Piotrem Chrapkowskim w ataku. Obecny kapitan naszej kadry wszedł wtedy w ofensywie na poziom, którego nigdy wcześniej i później już nie pokazał. W decydującym meczu wygrał dla Nafciarzy tytuł niemalże w pojedynkę, ale to temat na zupełnie inny tekst. 

Pierwszy Puchar Polski wywalczył także w sezonie 2010/11. W kolejnych latach zapoznał się z tym trofeum znakomicie, dzierżył je bowiem w dłoniach jeszcze osiem razy.

Pierwszy triumf w Lidze Mistrzów. I dla Michała, i dla polskiego klubu. Finał z Veszprem, w którym kielczanie przegrywali w 46. minucie 19:28, spokojnie możemy uznać za jeden z najbardziej dramatycznych meczów w historii naszej piłki ręcznej. A przecież poprzeczka jest zawieszona bardzo wysoko, głównie przez kadrę Bogdana Wenty.

Pierwszy klub, w którym został kapitanem. Przed nim nosiły ją w Vive prawdziwe znakomitości, chociażby Robert Nowakowski, Radosław Wasiak czy Grzegorz Tkaczyk. Ciężar takiej opaski mógłby przytłoczyć niejednego, ale Michał sobie z nim poradził.

Pierwsze tak duże rozczarowanie. Jurecki nie chciał odchodzić z Kielc, marzyła mu się gra w tym klubie do końca kariery. Vive nie zamierzało jednak z nim podpisać dwuletniej umowy, na stole leżała propozycja zaledwie rocznego kontraktu. Michał uznał, że ta oferta go nie satysfakcjonuje.

Efekt? Wielki, niespodziewany powrót do Niemiec. Wielki bo chyba mało kto mógł przypuszczać, że po wiekowego zawodnika zgłosi się mistrz najsilniejszej lidze na świecie. A jednak tak właśnie się stało…

ROZDZIAł VI – Flensburg (2019-2020)

Kiedy Michał podpisywał dwuletni kontrakt z Flensburgiem, było jasne, że nie będzie motorem napędowym drużyny. Jurecki miał w niej pełnić rolę doświadczonego zawodnika, który na treningach podpowie kolegom, jak mają grać na lewej połówce, a w meczach wprowadzi na parkiecie spokój, jeśli młodym akurat zagrzeją się głowy. Mimo to „Dzidziuś” nie spodziewał się, że będzie grał aż tak mało. W rozmowie z nami potwierdza to jego brat Bartosz, który wspomina lakonicznie, że „ustalenia były inne”.

Do czasu zatrzymania Bundesligi, Flensburg rozegrał 27 meczów. Michał pojawił się co prawda na parkiecie w każdym z nich, ale zdołał zdobyć tylko 21 bramek. Mało jak na super strzelca, prawda?

O ile jest oczywiste, że trener Maik Machulla stawiał częściej na lewej połówce na dużo młodszego Gorana Sogarda, który wyrasta na czołowego rozgrywającego w Niemczech, o tyle delegowanie na parkiet Simona Jepssona kosztem Polaka może dziwić. Skomentowałem w Sportklubie dziesiątki meczów z jego udziałem i muszę powiedzieć, że to przeciętny gracz. Owszem, zapowiadał się znakomicie, dlatego trafił na północ Niemiec. Nie rozwinął się jednak zgodnie z oczekiwaniami, jak dla mnie drugim bocznym rozgrywającym zespołu powinien być więc Polak.

Michał chyba myślał podobnie, dlatego postanowił skrócić swój kontrakt z Flensburgiem. Oczywiście nie był to jedyny powód. W rozmowie z TVP Sport nasz zawodnik przyznał, że po prostu tęsknił za rodziną, która mieszka w Kielcach.

Pytanie: czy będzie mu dane zakończyć pobyt w Bundeslidze pierwszym w karierze tytułem mistrza Niemiec? Tego nie wiemy, na razie Flensburg jest wiceliderem tabeli. Do THW Kiel traci dwa punkty, ma o jeden mecz rozegrany mniej. O tym, czy rozgrywki będą kontynuowane, przekonamy się niebawem. Na razie postanowiono je wstrzymać do 16 maja.

Cokolwiek się nie zdarzy, pewne jest jedno – Jurecki nie rozstanie się z Flensburgiem w niezgodzie. Po powrocie do Polski ma pełnić funkcję jego ambasadora, a z czasem – skauta.

ROZDZIAŁ VII – Azoty Puławy (2020 -?)

Podobnie jak to było w Chrobrym, do Azotów przed Michałem trafił jego brat. Pobyt w Puławach nie był dla Bartka tak udany, jak ten w Głogowie. Przede wszystkim dlatego, że przedwcześnie wyleciał z trenerskiego stołka. Szef klubu, kontrowersyjny Jerzy Witaszek, uznał, iż zespół gra za słabo, dlatego podziękował „Shrekowi”. Starszy Jurecki zostawiał drużynę na czwartym miejscu w tabeli. Pod wodzą nowego szkoleniowca, doświadczonego Zbigniewa Markuszewskiego, Azoty totalnie zawiodły. W ćwierćfinałach fazy play-off zespół okazał się gorszy od Gwardii Opole, marzenia o kolejnym medalu mistrzostw Polski trzeba było odłożyć na później.

Puławianie mają ich na koncie cztery, wszystkie brązowe. Jurecki niewątpliwie ma przyczynić się do tego, aby w gablocie pojawił się kolejny krążek. Eksperci z Arturem Siódmiakiem na czele są przekonani, że to nadal zawodnik, który może dokonywać w naszej lidze wielkich rzeczy. Z kolei Witaszek ma zapewne nadzieję, że taki lider pozwoli mu spełnić marzenie życia, czyli wejść z butami między Vive a Wisłę.

Moim zdaniem to mało prawdopodobne, ale z drugiej strony przecież „Dzidziuś” nie raz dokonywał niemożliwego, prawda?

KAMIL GAPIŃSKI

Fot. 400mm.pl, newspix.pl, archiwum HSV Hamburg

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

2 komentarze

Loading...