Reklama

„Gdyby Groclin nie połączył się z Polonią, bylibyśmy mistrzem Polski”

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

16 kwietnia 2020, 09:23 • 12 min czytania 5 komentarzy

Jarosław Lato nie ma w dorobku mistrzostwa Polski, mimo że był częścią mocarstwowych planów aż trzech właścicieli – w Śląsku Wrocław, Groclinie Grodzisk Wielkopolski oraz Polonii Warszawa. W rozmowie z nami były skrzydłowy opowiedział o tym, jak we Wrocławiu premie odbierano w workach z monetami, jak w Grodzisku próbowano zrobić z piłkarzy fanów tenisa czy też jak w Warszawie wyglądały rozmowy kapitana zespołu z szefem klubu. Zdradził nam też, czy zmieniłby coś w swojej karierze, która pozwoliła mu zgromadzić w domu całkiem pokaźną kolekcję medali. Zapraszamy!

„Gdyby Groclin nie połączył się z Polonią, bylibyśmy mistrzem Polski”

***

W ostatnich latach piłkarze, którzy wyruszali w świat z Lechii Dzierżoniów robili furorę, ale do pewnego momentu to pan był jednym z najlepszych reprezentantów tego klubu w polskiej piłce.

Moim pierwszym klubem była Stal Świdnica, potem trafiłem do Lechii za worek piłek. Potem było tak, że po dwóch i pół roku Lechia sprzedała mnie za 100 tysięcy złotych do Śląska Wrocław. Z tego klubu wyszli jeszcze Józef Kostek, Jarek Krzyżanowski, Paweł Sibik, ale rzeczywiście, przez długi czas byłem „najlepszy” – Puchary Polski, Superpuchary, Puchary Ekstraklasy.

Natomiast nie wiem, czy jakikolwiek zawodnik Lechii Dzierżoniów może się pochwalić takimi osiągnięciami, jeśli chodzi o trofea. Jarosław Jach jeszcze żadnego nie zdobył, Patryk Klimala chyba też, Krzysztof Piątek tak samo, więc… patrząc przez pryzmat transferów, trzeba bić brawo, że te losy tak się potoczyły, ale jednak ten prym jeszcze jest! (śmiech)

Reklama

Pana transfer z Lechii też był dość ciekawy – przynajmniej na tamte czasy. Do Wrocławia ściągnął pana Ryszard Sobiesiak, potentat branży hazardowej, który budował drużynę marzeń.

W naszym regionie były dwie możliwe ścieżki zawodowstwa – Śląsk Wrocław i Zagłębie Lubin. Śląsk to klub, który był rozpoznawalny w Europie, ale przeżywał kryzys, spadł z I ligi. Odbudowa trwała dwa lata, zmieniali się trenerzy i zawodnicy. Zawsze była jednak stosowana taka opcja, żeby grać mogli chłopcy z Wrocławia i okolic. Tak prowadzony był skauting, na to był kładziony nacisk, żeby grali tam piłkarze z regionu. Awansować udało nam się dzięki Janowi Celińskiemu po bardzo trudnym sezonie. W tamtym czasie w – według tamtej nomenklatury – II lidze były 24 zespoły. Mocno o awans biły się wtedy Górnik Łęczna i GKS Katowice. Dopiero pod koniec Łęczna odpadła, a my na kilka kolejek przed zakończeniem sezonu zrobiliśmy awans.

Rzeczywiście było tak, że piłkarze otrzymywali wtedy premię prosto z jednorękiego bandyty?

Tak było! Nawet nie zdawałem sobie sprawy, ile może ważyć dwa czy trzy tysiące złotych w takich dwuzłotówkach. Śmiechem było to, że ówczesny lekarz Śląska Józef Ruta pożyczył od prezesa 20 czy 30 tysięcy na zakup auta. Dostał te pieniądze właśnie w takich monetach i potrzebował pomocy kilku osób, żeby to schować do bagażnika!

Sobiesiak był jak na tamte czasy ekscentrycznym właścicielem?

Tak, może dlatego, że grał zawodowo w piłkę, także zagranicą, więc chciał nam trochę tego zawodowstwa wprowadzić. Sam fakt, że polecieliśmy na obóz do Izraela – na tamte czasy to było wymagające finansowo. Nie szczędził grosza, żebyśmy osiągali wyniki.

Reklama

A kiedy zorientowaliście się, że Śląsk zaczyna zmierzać w złą stronę i pieniędzy zaczyna brakować?

Generalnie wszystko szło bardzo dobrze. To się zaczęło od ostatniego meczu rundy zasadniczej, przed podziałem na grupę mistrzowską i spadkową. Byliśmy przed Ruchem Chorzów i graliśmy z Radomskiem, a Ruch grał z Amiką. Mecz Ruchu rozpoczął się później niż wszystkie inne, my już zakończyliśmy spotkanie, było 1:1. Nagle się okazało, że w ostatniej minucie ich meczu podyktowano rzut karny. Bodajże Śrutwa wykorzystał jedenastkę i to Ruch był w grupie mistrzowskiej. Żałowaliśmy tego, bo mieliśmy dobrą rundę, ale no trudno. Grupa mistrzowska to były też większe pieniądze i mobilizacja. Wtedy chyba opadły morale i u nas, i w zarządzie.

Jak to się stało, że pan trafił do drugoligowego RKS-u Radomsko? 

Nie miałem lepszych ofert. Poszedłem tam za trenerem Pisarskim, który też jest z Dzierżoniowa. Śląsk nie robił mi problemów, bo miał wobec mnie zaległości finansowe. Dogadałem się więc tak, że przeszedłem do RKS-u za darmo. W Radomsku może się nie przelewało, ale to był stabilny klub, zresztą też prowadzony przez biznesmena, pana Dąbrowskiego. Typowy, średni klub drugiej ligi, który grał na tyle, na ile umiał.

Później chyba pan tego żałował, bo to w Radomsku został pan wplątany w aferę korupcyjną.

Takie rzeczy w tamtych czasach można było wykluczyć, ale… nie było tak jak teraz. Za kontrakty zawodnika odpowiada teraz PZPN, a wtedy klub mógł nie płacić pół roku, albo i dłużej i nic nie można było z tym zrobić. Było, minęło, cieszę się, że udało się od tego odciąć.

Kluby nie płaciły, pieniędzy brakowało. Ile najdłużej pozostawał pan bez pensji?

Pół roku, albo i dłużej. Taka była tendencja, to działo się w większości klubów. Trzeba pamiętać, że zawodnik to jest normalny pracownik. Jeśli jakiś pracownik pojechałby do pracy w Gdańsku, w zakładzie i nie dostawał przez pół roku pensji, to żadnego pożytku by z niego nie było.  Sam by szybko odszedł. A kiedyś było tak, że można było kogoś trzymać bez pensji, zawodnik musiał sobie jakoś opłacać mieszkanie, z własnej kieszeni.

Transfer do Radomska sprawił, że został pan w drugiej lidze na dłużej.

Aspiracje były większe, ale nie było zainteresowania. Musiałem od nowa wspinać się po drabince. Kluby borykały się wtedy z problemami finansowymi i na takiej samej zasadzie, na jakiej odszedłem ze Śląska, trafiłem do Widzewa. Tam początki były trudne, bo wiadomo było, że Widzew może spaść nawet dwie ligi niżej. Był problem z licencją, piłkarzami. Ówczesny prezes, Zbigniew Boniek, ściągnął za sobą grupę bydgoską, łącznie z trenerem Majewskim i piłkarzami, którzy z niejednego pieca chleb jedli. Dzięki temu już w pierwszym roku udało się dostać do baraży o awans do Ekstraklasy.

W Widzewie strzelił pan chyba najładniejszego gola w karierze, bezpośrednio z rzutu rożnego.

Kilka ich było, ale ten został chyba uznany za jedną z najładniejszych bramek w historii Widzewa. Tylko ja i Tadeusz Gapiński strzeliliśmy w ten sposób w barwach tego klubu, więc był dodatkowy smaczek. Moim założeniem zawsze było uderzenie w światło bramki, czy to z rzutów wolnych, czy rożnych. Pół roku wcześniej czegoś takiego dokonałem grając w Radomsku.

Czyli to była specjalizacja? 

(śmiech) Dwie, trzy bramki to może nie specjalizacja, ale zamiar był.

Bardzo szybko zaliczył pan potem duży przeskok – z drugiej ligi do Groclinu Grodzisk, który jeszcze niedawno grał w europejskich pucharach.

Mówią, że Widzew to trampolina dla zawodników i tak było też ze mną, Wawrzyniakiem czy Grzelakiem, którzy byli tam razem ze mną. Ja już nie byłem tak młody, jak oni, ale Widzew to medialna drużyna. Tam każdy dobrze wykonany ruch idzie w Polskę. Ja byłem w wieku, w którym zawodnik ma swój najlepszy czas, miałem dobry sezon i zostałem nawet wybrany kapitanem zespołu, to o czymś świadczyło. Zauważyli mnie dyrektorzy Dyskobolii i to był dla mnie milowy krok.

Klimat trochę jak we Wrocławiu – biznesmen chce zbudować potęgę. 

Wszystko było na barkach jednego człowieka, który był zakochany w piłce nożnej i tenisie, ale konikiem oczywiście była piłka. Panu Drzymale trzeba oddać to, że jako jeden z nielicznych prezesów znał się na piłce. A z tym w tamtych czasach bywało różnie. Umiał rozmawiać z działaczami, zawodnikami czy trenerami. Każdy transfer musiał być klepnięty przez niego, a miał do tego rękę. Razem ze mną przyszli przecież Radek Majewski czy Tomek Zahorski.

Wspomniał pan o zamiłowaniu prezesa Drzymały do tenisa. Z piłkarzami też w niego grywał?

Nie, ale kiedyś na wigilię dostaliśmy od niego rakiety do tenisa. Niestety potem musieliśmy na każdym obóz zabierać je ze sobą, żeby prezes widział, że prezent się udał i też chcemy w tego tenisa pograć. Natomiast, wiadomo, raczej nikt z nich nigdy nie skorzystał.

Jak się panu żyło w Grodzisku Wielkopolskim? Piłkarze, którzy grali w Groclinie czy w Amice wspominają, że jasne: pieniądze fajne, gra o wysokie cele, ale jednak życie w takiej miejscowości nie należało do przyjemnych.

Zależy, kto skąd przyszedł. Jeżeli ktoś przyszedł z dużego miasta, to faktycznie Grodzisk był za mały. Nie było kin, galerii, no nie było gdzie się ruszyć. Jeżeli chodzi o mnie, to nawet mi to odpowiadało. Mogłem się skupić na treningu i pracy. Jak się chciało pojechać do kina czy na zakupy, to mogłem sobie te 40 kilometrów podjechać. Nie ukrywam też, że miałem blisko do Świdnicy, gdzie miałem interesy, więc często w rodzinne strony wpadałem. A o Grodzisku zawsze będę pamiętał, bo urodziła się tam moja córka.

Z pana słów wynika, że członkiem grupy zabawowej raczej pan nie był.

Nie miałem parcia, żeby uderzać na imprezy, wyjeżdżać na dwa dni nad morze. Miałem rodzinę, jeśli gdzieś jechałem, to z żoną. W Grodzisku to było dobre, że wszyscy byliśmy ze sobą powiązani. Były dwa sklepy i zawsze się ze sobą widywaliśmy, choćby w nich. Może dlatego było tam tak fajnie, każdy żył ze sobą i tworzył rodzinę. Przyjaźnie z tamtych lat pozostały do dziś.

Żałował pan, że pański prime time przyszedł tak późno, w wieku 30 lat?

Rozegrałem ponad 200 meczów w Ekstraklasie, a znam takich, którzy rozegrali po 300 i nie mają żadnego podium czy pucharu. To były bardzo wydajne trzy lata. Dwa Puchary Polski, Puchar Ekstraklasy, trzecie miejsce w lidze… Czy więc dla mnie było późno? Niekoniecznie, ważne, że się w ogóle udało. To kwestia tego, że jestem z mniejszej miejscowości, startując z niej trzeba przejść wszystkie szczeble. Ja startowałem z A-klasy, grałem w III lidze, II, dopiero w Ekstraklasie. Nie było tak, że chłopcy w wieku 19 lat od razu trafiali do najwyższej ligi.

Brakowało tylko powołania do kadry, którego nie udało się otrzymać, mimo że Leo Beenhakker stawiał na piłkarzy z polskiej ligi.

Stawiał, ale głównie na młodszych. Zresztą nie oszukujmy się, Kamil Kosowski czy Marek Zieńczuk na lewej pomocy to byli bardzo dobrzy piłkarze, którzy grali w lepszych klubach. Lekki żal jednak jest, nie było nawet żadnych przymiarek.

Czy fuzja Groclinu z Polonią nie była dla was hamulcem? Wydaje się, że to was zatrzymało przed kolejnymi sukcesami.

W tamtym czasie Legia i Wisła miały zadyszkę i dziś mogę powiedzieć, że gdybyśmy zostali w Grodzisku, zdobylibyśmy wicemistrzostwo, albo nawet mistrzostwo Polski. Zresztą pojechaliśmy przecież do Warszawy i na półmetku byliśmy najlepsi. Potem nasza grupa zaczęła być rozbijana przez… różne myśli trenerskie i menedżerskie. Udało się jedynie zająć czwarte miejsce i załapać się na puchary.

Jaki był kontakt z prezesem Wojciechowskim? Słyszeliśmy o słynnych lunchach z zespołem, na których mocno obrywaliście.

Były takie spotkania nad Jeziorem Zegrzyńskim, ale tak naprawdę ja osobiście nie miałem z nim żadnego kontaktu. Nigdy nawet nie rozmawialiśmy, mimo że byłem kapitanem klubu. A że był wybuchowym człowiekiem, to było widać po jego wywiadach.

Albo po tym, jak często zmieniał trenerów.

Niektórzy ludzie chcą być rozpoznawalni, próbują zbudować w futbolu coś takiego, jak zbudowali w swojej firmie. Takie zmiany nic jednak nie wnosiły, wręcz przeciwnie. Zmieniała się cała koncepcja, nie nadążało się, żeby się do tego dostosować. Piłkarzom jest ciężko przestawiać się na różne myśli taktyczne w tak krótkim czasie. Może to działa na krótką metę, jako jakiś bodziec, ale trzeba mieć świadomość, że robiąc zmiany tak często, coś się popsuje.

Żałuje pan tego, w jaki sposób Polonia się z panem rozstała? Prezesowi rzekomo nie pasowała korupcyjna przeszłość, a chwilę później sięgnął po Jacka Zielińskiego z podobną czarną kartą w CV.

Przykre było to, że szybciej dowiedziałem się tego od dziennikarzy niż od prezesa, a byłem kluczowym piłkarzem zespołu i jego kapitanem. A czy żałowałem? Niekoniecznie, bo wyszło mi to na dobre. Prezes Wojciechowski sprzedał klub osobie, która nie płaciła i do dziś nie ma jak wyegzekwować od niej wyroków. Ja poszedłem do Jagiellonii Białystok, w której zdobyłem Puchar Polski i Puchar Ekstraklasy. Jaga zaczynała się wtedy liczyć w Ekstraklasie, startowaliśmy z -10 punktami i gładko się utrzymaliśmy. Z czysto sportowego punktu widzenia zmiana wyszła mi na dobre.

W Białymstoku spotkał pan Michała Probierza, jeszcze niedawno kolegę z szatni. Ciężko było się przestawić? 

Trener, w zasadzie mój kolega, przyszedł do mnie i powiedział: – Słuchaj, Jarek, możesz do mnie mówić na ty, możesz mówić na trener. Wybrałem to drugie, bo mimo że to mój kolega, to szacunek trzeba mieć. Nawet poza zajęciami byłem na panie trenerze. Był wymagający, miał swojego mentora Stefana Majewskiego, więc można sobie porównać… Brnął zawsze w to co on chciał, a nie zawodnicy, dlatego jest tam, gdzie jest.

A który trener zapadł panu w pamięci?

Trenera Skorżę wspominam bardzo dobrze. Graliśmy finał Pucharu Polski z Koroną Kielce, wygraliśmy 2:0. Po meczu przyszedł do mnie trener i mówi:

– Jarek, prezes Drzymała dzwonił do mnie, żebym cię ściągnął w 60. minucie. A ja cię nie ściągnąłem!

Kilka minut później strzeliłem bramkę na 2:0.

Czyli trener miał nosa.

Albo jaja! (śmiech)

Pan generalnie miał to do siebie, że często trafiał w finałach.

We wszystkich meczach o stawkę udało mi się trochę zaznaczyć. We wspomnianym finale gol, w Superpucharze asystowałem Tomaszowi Frankowskiemu, finał Pucharu Ekstraklasy – gol.

Włosi o takich piłkarzach mówią Bello di Note!

Nawet jak zrobiliśmy awans ze Śląskiem, to w kluczowym meczu strzeliłem bramkę. Cieszę się, że nie byłem tylko kimś, kogo wyczytywało się w składzie, a przyczyniłem się do tego, że nasze triumfy są zapisane tłustym drukiem.

Po odejściu z Jagiellonii mówił pan, że odrzucił ofertę Górnika Polkowice. Chyba nie tylko oni chcieli pana wtedy zatrzymać na wyższym poziomie.

Dzwonił do mnie też dyrektor Piasta Gliwice. Miałem już trochę za dużo wojaży. Kończyłem karierę w wieku 33 lat, córka zaczynała wtedy chodzić do przedszkola. Stwierdziłem, że jeśli mam jechać na rok do Piasta, to może lepiej wrócić do Polonii Świdnica i zacząć korzystać z życia. Trzy lata spędziłem w tym klubie, założyłem też swoją szkółkę. Cały czas sobie mówię, że chciałbym mieć w końcu jakieś wolne weekendy, ale…

Ale ciężko zejść z boiska.

Tak. Nadal gram w okręgówce, jestem też trenerem drużyny Wenus Nowice. Chcę się jeszcze ruszać, realizować. Udało mi się stworzyć zespół, w którym gramy dla pasji, nikt nie otrzymuje za to pieniędzy.

Z perspektywy czasu – zmieniłby pan coś w swojej karierze? Może poza wiadomym wątkiem korupcyjnym.

Patrząc przez pryzmat całego życia piłkarskiego, żałuję tylko tego, że nie zagrałem w reprezentacji Polski nawet jednego meczu. Kiedyś skauting nie był tak wysoko rozwinięty, także wśród menedżerów. Żeby zagrać w kadrze trzeba było zagrać minimum trzy sezony na wysokim poziomie. Teraz ktoś zagra kilka meczów i już się trąbi o reprezentacji Polski. Trzeba mieć dużo wstrzemięźliwości i pracy.

Czego w takim razie można panu życzyć?

W tym czasie? Zdrowia.

ROZMAWIAŁ SZYMON JANCZYK

Fot. Newspix

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Inne kraje

Kozłowski z asystą. Świetna akcja Polaka i zwycięstwo Vitesse [WIDEO]

Piotr Rzepecki
0
Kozłowski z asystą. Świetna akcja Polaka i zwycięstwo Vitesse [WIDEO]

Weszło

1 liga

Trenował w Legii, teraz jest wielką nadzieją Lecha. „Rozumie grę lepiej od Linettego”

Jakub Radomski
31
Trenował w Legii, teraz jest wielką nadzieją Lecha. „Rozumie grę lepiej od Linettego”
Polecane

Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”

Jakub Radomski
2
Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”
Piłka nożna

Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Szymon Janczyk
31
Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Komentarze

5 komentarzy

Loading...