Każdy ma już trochę dość tego ciągłego wałkowania tematów pochodnych od problemów, które niesie za sobą epidemia koronawirusa. Chcielibyśmy wrócić do normalności, rozprawiać nad prozą życia, głowić się nad rozstrzygnięciami w najlepszych ligach świata, potencjalnymi letnimi transferami, boiskowymi absurdami i całym tym piłkarskim anturażem, który teraz jawi się niczym jakaś idylliczna rzeczywistość. Aktualnie w futbolu większość rzeczy dzieje się za kulisami, gdzieś w gabinetach ubranych w garnitury smutnych panów z krajowych federacji. I tak jak w każdym kraju pojawiają się pomysły, przepychanki, dyskusje, tak w Hiszpanii jest to zwielokrotnione nawet nie do kwadratu, co może nawet do sześcianu. Co tam się dzieje, to niekiedy głowa mała – albo po prostu: może rozboleć od tego łepetyna.
Weźmy takie ubiegłotygodniowe spotkanie między przedstawicielami Hiszpańskiej Federacji Piłkarskiej (RFEF), Związkiem Hiszpańskich Piłkarzy (AFE) i La Ligi. Panowie połączyli się ze sobą podczas telekonferencji, żeby debatować nad modelami dokończenia rozgrywek na wszystkich poziomach rozgrywkowych, kiedy to będzie tylko możliwe. A że w sumie nic nie wiadomo, bo wirus zbiera w największym kraju Półwyspu Iberyjskiego coraz większe żniwo, to spotkanie przypominało nieco jałową gadkę.
Ale zaraz, zaraz, skąd niby mielibyśmy wiedzieć, jak mniej więcej przebiegały te rozmowy? Przecież odbywały się za zamkniętymi drzwiami i teoretycznie nikt spoza zaufanego decyzyjnego grona nie powinien mieć dostępu do tego, jak przebiegały rozmowy do momentu, kiedy nie zostaną ustalone konkrety. Oczywiście tylko teoretycznie, bo nagle okazało się, że kiedy dyskusja dobiegła końca, a wszystkie strony rozłączyły się z telekonferencji, nagle duża część treści rozmów została opublikowana w mediach – konkretnie w radiu La Cadena SER. W wersji audio.
Nie było tam nic specjalnego. Ot, trochę dyskusji między Luisem Rubialesem a Davidem Aganzo. Polityczne przepychanki. Pierwszy z nich, prezes RFEF, rozprawiał na temat tego, czy istnieje możliwość, żeby piłkarze grali częściej niż co 72 godziny, zaś drugi z nich, prezes AFE, dosyć lapidarnie wyrażał swoje stanowisko, jakoby nie było innej możliwości niż gra co 72 godziny. RFEF zarzucało Związkowi Hiszpańskich Piłkarzy, że ten za ich plecami dogadał się z przedstawicielami ligi do gry co 48 godzin, po czym teraz zgrywa wielkich przyjaciół piłkarzy i odkręca kota ogonem.
Według LaLiga i AFE takich rozmów wcześniej nie było.
Jaka jest prawda? Nie wiadomo, ale mleko się rozlało. Przeciek do mediów poszedł od strony federacji i nikt tam się tego nie wypierał. Według niej prawda powinna stać na pierwszym miejscu, a skoro wszystkie strony wyraziły zgodę na nagrywanie wszystkich telekonferencji, to każdy uczestnik spotkania miał prawo upublicznić wszystko, co tam zostało powiedziane dla dobra publicznego.
Zrobiło się ostro. Najpierw David Angnzo zapowiedział pozew przeciw federacji, potem dołączył do niego Carlos Del Campo, który podczas tego spotkania reprezentował LaLiga. Złamano zasady. W i tak politycznym świecie hiszpańskiego futbolu rozpoczęła się wojna. Ale może to za dużo powiedziane, bo tam od dłuższego czasu nie było spokojnie.
Jednym z największych mąciwodów jest właśnie Luis Rubiales. To gość, który po zakończeniu przeciętnej kariery, od dekady obraca się u szczytów władzy tamtejszej piłki nożne – w 2010 roku został wybrany na prezesa AFE, żeby w 2017 roku zrezygnować ze stanowiska i 2018 roku przenieść się na fotel szefa RFEF. Twardy zawodnik. Jedną z jego pierwszych decyzji było wyrzucenie na zbity pysk Julena Lopeteguiego przed samym mundialem, bo ten nie poinformował nikogo, że po czempionacie zamierza zamienić reprezentację na Real Madryt.
To człowiek uzależniony od władzy. Nie dość, że niedługo może trafić przed odpowiednie organy w sprawie upublicznienia rozmów z La Ligą i AFE, to jeszcze w tym tygodniu wybuchła kolejna drama z nim w roli głównej – afera wyborcza. No właśnie, i tu dochodzimy do nowego źródła brudów hiszpańskiego futbolu. Wybory na szefa RFEF miały odbyć się jesienią. W grę wchodziły dwie główne kandydatury – Rubialesa i Ikera Casillasa.
Wszystko ujawnił hiszpański dziennik AS. Rubiales od początku coś kręcił. Najpierw przebąkiwał, że wybory miałyby odbyć się jeszcze na wiosnę, co czyniłoby go właściwie jedynym kandydatem, bo Casillas od początku deklarował, że w jego przypadku o wystąpieniu w wyborach mówimy tylko w kontekście jesieni. Ostatecznie elekcja w przyspieszonym trybie nie wchodzi w grę, ale na taki scenariusz obecny prezes też był przygotowany. Przekalkulował szanse, policzył szable, obliczył, że rywalizacja jest wyrównana, obaj kandydaci mogą liczyć na podobne poparcie, ba, w ostatnich tygodniach legendarny bramkarz zaczął wychodzić nawet na prowadzenie, więc postanowił… zmienić taki stan rzeczy poprzez drobne korekty w statucie.
Wszystko rozchodziło się o rozszerzenie Walnego Zgromadzenia Hiszpańskiej Federacji Piłkarskiej, która liczy 140 członków z prezesem, a więc daje 139 głosujących w wyborach. Najpierw o dziewiętnastu członków, a kiedy to było niemożliwe, to przynajmniej o pięciu. Ani jedna, ani druga opcja nie spotkała się z aprobatą dotychczasowego składu Walnego Zgromadzenia Hiszpańskiej Federacji Piłkarskiej, więc Rubiales ze swoimi współpracownikami postawił wszystkich przed faktem dokonanym. Rozszerzenie chciał przepchnąć po cichu, bez konsultacji, składając do Krajowej Rady Sportu dokumenty, które rzekomo potwierdzały zgodę Walnego Zgromadzenia Hiszpańskiej Federacji Piłkarskiej na takie zmiany w statucie.
Problem w tym, że był to dokument felerny. I w przyszłym miesiącu sprawa trafi na wokandę.
Jak widać, dzieje się. Co więcej, dzieje się źle. A gdzieś w między tymi wszystkimi przepychankami, jakby na boku, chodzi w tym całym rabanie o futbol. I w cieniu kłótni zapadają tam naprawdę konkretne decyzje.
Hiszpanie działają zdecydowanie. Przede wszystkim postanowiono, co niedługo pewnie zostanie ostatecznie klepnięte, że zakończone zostaną rozgrywki na trzecim i czwartym poziomie rozgrywkowym. Mowa tu o Segunda Division B i Tercera Division, czyli tam, skąd ściąga się największe gwiazdy Ekstraklasy. Na jakich zasadach? Ano na takich, że uznane zostaną rozstrzygnięcia z teraz, ale tylko w „pozytywny sposób” – awanse zostaną wyłonione za pomocą jednomeczowych play-off w jeszcze ustalonych warunkach, a spadków po prostu nie będzie. Nie jest to takie złe rozwiązanie, nikt na tym aż tak bardzo nie przegrywa (no dobra, pewnie zespół, który jest punkt czy dwa od play-off może być rozczarowany, ale bez przesady), ale powstaje małe zamieszanie – nagle okazuje się, że w Segunda Division B (wszystkie hiszpańskie media skupiają się na tym przykładzie, więc nie wyrwiemy się z tego schematu) zamiast 80 drużyn, będzie grało 98. A to duża nadwyżka.
Przy tym, że Rubiales uspokaja, że do czterech lat wszystko ma wrócić do normy.
A jak z LaLiga? Spotkanie, które rozjaśni wiele wątpliwości ma odbyć się dzisiaj, ale generalnie dużo już wiemy. Wszystko za sprawą Manu Carreno, dziennikarza Mediaset Espana i Cadena SER, który podał, że jednym z dyskutowanych tematów podczas spotkania komisji Hiszpańskiej Federacji Piłkarskiej (tak, jest w niej Rubiales) będzie rozstrzygnięcie ligi na wypadek (bardzo prawdopodobny), że nie uda się dograć ligi na boiskach, co – jak deklarują wszyscy – pozostaje priorytetem.
Rozwiązania są bardzo ciekawe i dotyczą głównie kwestii przyszłorocznych europejskich pucharów. Możliwości są trzy. Primo: uznać rozstrzygnięcia po 27. kolejkach. Secundo: usystematyzować, który z zespołów był, na którym miejscu, przez większość sezonu. Tertio: wziąć pod uwagę tabelę z minionego sezonu.
Nie jest tajemnicą, że wszyscy skłaniają się do pierwszego rozwiązania. A to prowadzi do sporu, bo sami zobaczcie, jak wygląda sytuacja w tabeli La Ligi między trzecim a szóstym miejscem, które decydują o tym, kto zagra w Lidze Mistrzów, a kto w Lidze Europy.
3. Sevilla – 47 punktów
4. Real Sociedad – 46 punktów
5. Getafe – 46 punktów
6. Atletico Madryt – 45 punktów
Chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, że Getafe mogłoby się czuć poszkodowane, a Atletico, wielka firma, też mogłoby mieć pewne obiekcje.
Wiadomo, że nikt nie chciałby rozwiązywać tych wszystkich problemów. Są jak węzeł gordyjski – nie do rozwiązania. Chyba, że znajdzie się jakiś współczesny Aleksander Macedoński, który nie będzie się nad tym głowił, tylko najprostszym możliwym środkiem załatwi cały temat jednym ciachnięciem miecza. W tym wypadku byłaby to zdecydowana decyzja. Na pewno ktoś byłby z niej niezadowolony, na pewno ktoś by psioczył, ale żyjemy w takich czasach, nawet bez epidemii, że po prostu nie da się wszystkich uszczęśliwić.
Fot. Newspix