„Może byłby pan zainteresowany pracą w Indiach? Mówię śmiertelnie poważnie. W Indiach” – taką propozycję po zakończeniu pracy w Wiśle Płock usłyszał Kibu Vicuna. I poleciał. Minął prawie rok oraz prawie sezon, bo koronawirus sparaliżował także mające miliard mieszkańców Indie. Ale pod względem sportowym Hiszpan, który spędził kilkanaście lat w Polsce, nie musi żałować przerwania rozgrywek. A to dlatego, że już teraz, wyrabiając 16 punktów przewagi nad drugim zespołem, na jego szyi zawisł medal za mistrzostwo Indii.
To co, wchodzicie z nami do świata piłkarskiego Bollywood?
Nie przeanalizujemy szczegółowo meczów ekstraklasy Indii, nie przedstawimy wam metryki miejscowych zawodników, a raczej postaramy się pokazać zwariowany świat, do którego trafili trenerzy z Polski. W sumie Kibu Vicuna spędził w naszym kraju ponad 10 lat, ma narzeczoną Polkę, świetnie mówi w naszym języku. Pamiętamy go głównie z Wisły Płock, przez lata był też asystentem Jana Urbana w Legii, Lechu czy Śląsku. Bardzo ciekawie napisał o nim jakiś czas temu Tomek Ćwiąkała:
Dobra. Zabieramy was do tego piłkarskiego Bollywood!
„Narodowy Klub Indii”
Mohun Bagan to jeden z najstarszych klubów piłkarskich w całej Azji. Jego historia rozpoczęła się w 1889 roku. Sto lat później, podczas wielkiej imprezy rocznicowej, odbył się wiec wielkiej pochodni. Marsz zahaczył o kilka ważnych miejsc dla historii klubu. Aż dotarł do mety, gdzie na uroczystość przybył sam premier Rajiv Gandhi i w swoim przemówieniu nazwał Mohun Bagan „narodowym klubem Indii”. Wcześniej, w 1977 roku odbył się mecz towarzyski z New York Cosmos, w którym wystąpił legendarny Pele. W 2008 rozegrali u siebie sparing z Bayernem Monachium. A nie był to sparing zwykły, a mecz pożegnalny wielkiego Olivera Kahna. Z kolei ostatnio, bo dwa lata temu na Salt Lake Stadium w Kalkucie zjechali się dawni gwiazdorzy FC Barcelony, by rozegrać mecz legend z Mohun Bagan.
Do tego to pierwszy klub uhonorowany znaczkiem pocztowym od rządu Indii. Reasumując – jest dobrze znany nawet hinduskiemu Januszowi. Podalibyśmy przykład takiego błyskotliwego imienia odpowiadającego polskiemu „Januszowi”, ale to nie takie proste. Kiedyś dzieciom nadawano imiona bóstw i świętych, więc żartować sobie nie będziemy. Zwłaszcza, że każde imię ma konkretne znaczenie i nie wszystkim wolno nazywać swoje dzieci tak jak im się podoba. Wracając do Mohun – klub wiekowy, utytułowany, ale ostatni sukces to mistrzostwo kraju w 2015 roku.
Czy klub ma potencjał na podium ligi?
Ale zaraz – której ligi? I tutaj mała lekcja hinduskiego futbolu, niczym w Magazynie Lig Egzotycznych w radiu Weszło FM. W Indiach toczą się dwie niezależne rozgrywki. I-League, czyli ten najwyższy level, który był od zawsze i to właśnie tu gra Mohun Bagan. Do tego Indian Super League – liga stworzona parę lat temu, gdzie ściągali Nicolasa Anelkę czy Marco Materazziego na ławki trenerskie, a do grania choćby Diego Forlana czy Tima Cahilla. Z obu lig można trafić do azjatyckich pucharów. Podstawowe różnice – w I-League obowiązują normalnie spadki i awanse. Ta Indian Super League to liga franczyzowa – coś jak MLS, czyli bez spadków i awansów.
Pobłogosław mi syna
Trener Kibu Vicuna wraz ze swoim asystentem Tomaszem Tchórzem zdecydowali się polecieć w nieznane. Kilkanaście godzin w powietrzu na pewno skłaniało do refleksji last-minute. Gdzie my w ogóle lecimy? Jaki tam będzie poziom piłkarski? Jak mocno zmieni się nasze życie? Cóż… mocno. Zanim doszło do lądowania i dotarcia do siedziby Mohun Bagan, samolot leciał nad Rosją, Kazachstanem, Uzbekistanem, Turkmenistanem, Afganistanem czy darzonym sympatią przez legendarnego Ronaldinho – Pakistanem. Państwa, na które patrzymy z pewną – nie ukrywajmy – rezerwą. Żaden z tych krajów nie jest dla nas wymarzonym miejscem na wakacje, a raczej takim, który chcielibyśmy ominąć szerokim łukiem. Ale to nie tam wylądujemy.
Indie – siódme państwo świata pod względem powierzchni, drugie najludniejsze miejsce na Ziemi. Kraj, który jest jednym wielkim kontrastem. Bogactwo, przepych, obłuda i wybujałe ego kontra brud, bieda, choroby, smród i wolna amerykanka na ulicach. O tym się jeszcze przekonamy…
Zbliżamy się do lądowania. Podobno dużo ludzi czeka na przylot nowego trenera Mohun Bagan. Ale przecież to nie Jose Mourinho, Carlo Ancelotti ani Quique Setien. No cóż. Miło, że zebrali się jacyś miejscowi kibice na przywitanie. Vicuna ani Tchórz nie wzięli na poważnie tych informacji, po męczącym locie kierowali się odebrać bagaże z pasa transmisyjnego, ale coś nie grało. Za ścianami robiło się coraz głośniej. To centrum miasta? Taki hałas jest normalny na tym lotnisku?
Nagle szok. Przed terminalem lotniskowym czekało ponad 2000 kibiców Mohun Bagan. Śpiewy, transparenty, flagi z wizerunkiem nowego szkoleniowca. Dla Hindusów, zwłaszcza tych w Kalkucie, klub jest jak matka. To relacja nad wyraz mocna, ważna i emocjonalna. To zupełnie inna kultura i podejście do symbolu, do herbu klubowego. Nie musisz mieć CV jak Luis Enrique – to, że tu przyleciałeś i będziesz odpowiadać za naszych piłkarzy, za to jak całe, miliardowe społeczeństwo będzie odbierało nasze barwy, oznacza jednocześnie, że wkraczasz do naszej rodziny. I będziemy cię nosić na rękach, kłaniać się, a może i całować po stopach. Tylko zapewnij nam sukces.
Pozwól wozić się po bazarze w Kalkucie w koszulce Mohun Bagan i krzyczeć: „jesteśmy najlepsi!”.
A może na lotnisku, to klub ustawił pokazówkę, sam zamówił flagi, namówił kibiców do przyjścia? Kibu Vicuna i Tomasz Tchórz mogliby tak myśleć. Gdyby nie to, że:
– na meczach pojawiał się komplet kibiców, również na tych prestiżowych spotkaniach, które rozgrywane są na Salt Lake Stadium, gdzie mieści się ponad 60 tysięcy ludzi
– po każdym kolejnym treningu czekała masa kibiców chcących zrobić sobie zdjęcie, wziąć autograf albo się przytulić
– co chwila widzieli się na okładkach miejscowych gazet
– prezenty, kolejne malowane ręcznie obrazy lądowały w klubie pozostawione na nazwisko Vicuna
Inne życie, niezrozumiały przez nas poziom nawet nie popularności, a sławy. Bo tam dla kibiców nie jesteś celebrytą, z którym fajnie zrobić sobie selfie. Tam jesteś dla nich absolutnym bogiem. Przecież to ty dowodzisz ich drużyną. A drużyna jest ważna jak matka! Oczywiście, taki stan utrzymuje się długo tylko wtedy, jeśli zespół wygrywa, ale że trenerzy Vicuna i Tchórz zostali z Mohun Bagan mistrzami kraju z miliardową populacją, to odczuwają to stale. I tu nawet nie ma czym się chwalić, obaj mówią o tym skromnie, wręcz nieswojo.
Bo docenienie to świetna sprawa, daje satysfakcję. Jednak Hindusi doceniają w taki sposób, że chcą być od razu u twoich stóp. Albo nosząc cię na rękach albo… samemu rzucając się na ziemię i je całując.
Pisaliśmy, że kibice traktują klub jak rodzicielkę. Po jednym z meczów ligowych do Kibu Vicuni podeszła matka z dzieckiem, prosząc „Pobłogosław mi syna! Przeniesiesz na niego szczęście na całe życie”. Już widzimy jak kibice Korony całują trenera Bartoszka i całe Kielce marzą o spotkaniu go na ulicy, żeby móc go dotknąć. A widzicie – jak taki Maciej Bartoszek zostanie trenerem w lidze indyjskiej i wygra większość meczów – jest to całkiem możliwe.
Ale trzeba przyznać, że miejscowi potrafią na chwilę zapomnieć o swojej miłości do klubu, trenera i piłkarzy. Są schizofrenikami, jeśli przegrasz mecz – foch gwarantowany. Wygrywają – jest biesiada. Przegrywają – nie ma ich, to nie ich sprawa, wina piłkarzy. Produkcje kinowe Bollywood charakteryzują się trudną miłością dwóch głównych bohaterów – to zupełnie jak więź kibica z klubem. Dlatego lepiej wygrywać. Trener Vicuna za największą zaletę swojego mieszkania może uważać dużą piwnicę.
Nie stracić twarzy
To święta zasada każdego Hindusa. Musisz być wszechwiedzący, nigdy nie okazuj słabości. Nawet jak czegoś nie wiesz, to wiesz. Kłam jak trzeba! Ale nie strać twarzy. Takie mają podejście, a wręcz głęboko zapisaną w każdej hinduskiej głowie tradycję. Dla przykładu – jeśli spytasz kogoś w Indiach o drogę do apteki, to opowie ci precyzyjnie, że to 5 kilometrów stąd, ile przecznic masz przejść, w którą uliczkę skręcić i że za czerwonym budynkiem będzie apteka. Pokonasz tę trasę, żeby dopiero na miejscu zorientować się, że człowiek, który dopiero co z pełnym przekonaniem i życzliwością tłumaczył ci jak iść… mógł równie dobrze sprzedać ci bajkę zaczynającą się od „za siedmioma górami, za siedmioma lasami”. Apteki za żadnym pieprzonym czerwonym domkiem nie ma.
To co on, pomylił się? Nie – nie stracił twarzy. Nie okazał słabości. Hindus nie powie ci „sorry, szczerze mówiąc nie wiem, jak masz iść, spytaj kogoś innego”. Został wywołany do tablicy, to odpowie nawet bzdurę.
To samo w klubie. W Mohun Bagan trenerzy spytali kierownika, czy mogą zamówić sześć bramek na boisko treningowe na jutrzejszy trening. Usłyszeli odpowiedź: „zrobię wszystko co w mojej mocy”! No dobra, to załatwią, super, rozpisujemy ćwiczenia na jutro. 7:00 następnego dnia, drużyna wychodzi na murawę – nie ma bramek. Czemu? Bo zapewnienie kierownika, że zrobi wszystko, co w jego mocy było grzecznościowe. On tak komunikuje, że nie, nie ma jak załatwić sprawy. Ale chce być miły i nie stracić twarzy.
Wyzwanie pojawia się przy potrzebie zakupu nowego sprzętu, nawet drabinek koordynacyjnych. Zazwyczaj takie sprawy w klubie załatwia kierownik, ewentualnie należy złożyć prośbę do dyrektora sportowego. W Mohun Bagan tylko właściciel podejmuje decyzje. Te o wysokości kontraktów czy premii, organizacji fety mistrzowskiej, ale także właśnie o zakupie najprostszego sprzętu. Każda najmniejsza sprawa idzie do właściciela. Proces samego dowiadywania się, czy jest zgoda, trwa długo. Co zrobić, takie zasady.
Z drużyną najzabawniejsze były pierwsze tygodnie. Każdy zapewniał, że rozumie świetnie angielski. Ale kilku zachowywało się w gierce tak, jakby nie kumało ćwiczeń. Trener podchodzi, tłumaczy, ale błąd jest powielany. I po kolejnych dniach treningowych wychodzi, że ten, ten i tamten to w sumie słabo radzą sobie z językiem angielskim… W polskiej szatni byłaby szydera, żarty. Tutaj – konsternacja, stres, bezradność. I stracona twarz. Oczywiście, podajemy przykłady te najbardziej skrajne, ale sami chyba wykończylibyśmy się psychicznie. No i pamiętajmy, że to nie jest robione na złość. Oni po prostu tak mają. Chcą być w każdym temacie uważani za kompetentnych.
Trzeba się do tego uśmiechać, bo to chyba jedyna ucieczka przed zwariowaniem.
Bóg, tolerancja, modlitwa
Z perspektywy Polski to dziwaczne zachowania, zupełnie inna kultura. Ale jak tolerancyjna. Hindusi to naprawdę serdeczni, pozytywnie nastawieni ludzie. Zwłaszcza w drużynie, to nie kumple, nie znajomi z pracy. To bracia. Szatnia piłkarska jest specyficznym miejscem. Kto poczuł jej zapach nawet w okręgówce – wie, czego się po niej spodziewać. A w Indiach?
Chwila do meczu, zbieranie w głowach maksimum motywacji, muzyka na full…
– Ej, ścisz, wyłącz to!
– Dlaczego?
– On się modli, dajmy mu się skupić w ciszy.
I faktycznie, w kącie jeden z zawodników wyznania muzułmańskiego rozłożył sobie mały dywanik, klęczy i się modli. Wszyscy to szanują, akceptacja dotyczy każdej religii, każdego człowieka. Hinduiści, chrześcijanie, muzułmanie, buddyści i wiele innych. Szatnia Mohun Bagan jest wielowyznaniowa, jednak przed każdym meczem ma pewien rytuał. To że ktoś znajdzie sobie w kącie miejsce na modlitwy to jedno. Ale jest wyznaczony konkretny moment na to, żeby ponad 20-osobowa grupa, czyli zawodnicy i sztab ustawili się w szatni w kółku. To czas na modlitwy. Każdy po cichu modli się według własnego wyznania. Ciekawie wtedy popatrzeć, jak stoją ramię w ramię, a niemalże każdy ma inny rytuał.
Przed meczami u siebie, a tym bardziej na wyjeździe są niewielkie szatnie, więc to najlepsze rozwiązanie. Inaczej jest na co dzień, przed treningami. Wtedy dla wielu piłkarzy także nie ma możliwości wyjścia na boisko bez wcześniejszego pomodlenia się. Ale jest już dużo bardziej komfortowo. Jeden czy drugi zawodnik może wtedy pójść do pokojów sztabu szkoleniowego i tam skupić się w ciszy. W warunkach meczowych, nawet na własnym stadionie, nie ma takiej możliwości. Dlaczego? Przez obawę przed korupcją. Dlatego w dniu meczu piłkarz porusza się w trójkącie hotel – szatnia – murawa. Co więcej, po dojechaniu z ośrodka treningowego lub z hotelu na stadion, na parkingu czeka oddelegowana osoba i przy wysiadaniu z autokaru, każdemu zabiera komórkę wrzucając wszystkie do jednej siatki. Odbiór po meczu.
Tolerancja nie tyczy się tylko wyznania. Także… kontaktów międzyludzkich, bliskości. W szatni po treningach zawodnicy na własną prośbę robią sobie czasem leżakowanie. W kilku rozkładają maty lub koce, kładą się odpocząć i leżą łyżeczka w łyżeczkę, noga na nodze kolegi, pełen komfort. Piłkarze piłkarzami, ale to typowe dla całego społeczeństwa. Możesz zobaczyć na ulicy dwóch kumpli, którzy idą objęci lub nawet trzymają się za ręce. I nie są gejami. Po prostu najzwyczajniej w świecie idą na spacer w dwójkę. Co w tym dziwnego?
Braterska atmosfera w drużynie Mohun Bagan była widoczna, gdy jeden z zawodników, Hiszpan Julen Colinas zerwał więzadła. Kiedy wracał do Hiszpanii i dziękował kolegom – w szatni wszyscy płakali. Zżyli się w ledwie kilka tygodni.
Krowa, antraks i Starbucks
Wyjdźmy na ulicę w Kalkucie. To trochę jakby połączyć slumsy z ZOO. Jako że w Indiach nie istnieje klasa średnia, to na mieście widzimy biedę, często skrajną. Ponad milion mieszkańców tego kraju zgromadziło na swoim koncie więcej niż 1 000 000 dolarów. Niestety większość Hindusów musi przeżyć za mniej niż dwa dolary dziennie. A w braku klasy średniej nie chodzi tylko o finanse, a też o zachowanie. Jakieś 90 procent społeczeństwa to biedacy żyjący w symbiozie z naturą. Na ulicach jest duży ruch i czasem na 10 metrach kwadratowych można spotkać ubogą rodzinę, psy i do tego krowę. Krowa to już w ogóle temat na inne opowiadanie… Zwierzęta żyją na ulicy, poza gospodarstwami. To ci bogatsi ludzie mają psy w domach. A na ulicy jest sajgon. Jeśli macie w swoim bloku charakternego, drażniącego jamnika czy yorka sąsiadki – wyślijcie go na ulice Kalkuty, tam okaże się, czy jest takim chojrakiem.
Zastanowiło was przed przeczytaniem tego akapitu, czym jest antraks? To ostra, zwykle śmiertelna choroba zakaźna zwierząt wywoływana przez bakterię – laseczkę wąglika. Ale co gorsza – przenoszona na ludzi. Objawia się między innymi czarnymi strupami w miejscu zakażenia, bólami głowy i gorączką. Indie mają z tą chorobą problem, zresztą co się dziwić. Wyobraźcie sobie, że w Zachodnim Bengalu każda krowa musi posiadać dowód osobisty ze zdjęciem. Ludzie żyją ze zwierzętami jakby byli jednym stadem.
Jak wpiszecie w Google Grafika hasło Indie czy Kalkuta, to zobaczycie trochę malowniczych, przepięknych widoków. Tak, bo to gigantyczna powierzchnia i turysta ma co zwiedzać. Ale nie jest to życie typowego hindusa. Zresztą – wakacje w Indiach polecamy, sami chętnie się wybierzemy, ale raczej nie na dłużej niż 2 tygodnie. 13 z 20 najbardziej zanieczyszczonych miast świata znajduje się w Indiach. Badania dowiodły, że wdychanie powietrza w Mumbaju przez jeden dzień jest równe 100 wypalonym papierosom.
W dobie koronawirusa nasza świadomość jest na wysokim poziomie. Często myjemy ręce, wychodząc z domu używamy żelu antybakteryjnego, witamy się łokciami. Ale czy zachowywaliśmy się tak jeszcze dwa miesiące temu? No, nie. To co powiemy o Indiach? Tam wszystko jest jedzone rękoma. Street-foody są na każdym kroku. Je się na ulicy, więc najwygodniej rękoma. Co najbardziej szokujące, to już nie kwestia biedy, a przyzwyczajenia. Bo ci zamożni w domach także nie przepadają za innymi metodami. Kiedy Kibu Vicuna i Tomasz Tchórz po meczu pierwszy raz zamówili drużynie do szatni makarony, dostawca nie przywiózł nawet plastikowych sztućców. Bo po co? Zanim zaczęli szukać sobie widelca w klubie, piłkarze już byli zapchani makaronem. Oczywiście – zjedzonym rękoma. Umówmy się, są dania, które niechętnie jemy sztućcami. Pizza, burger czy skrzydełka z kurczaka. To aż przyjemność się nimi ubrudzić. Ale makaron? Ryż? W Indiach nie ma wyjątków – do łapy i smacznego!
Przeciętnie na jednego, zwykłego Big Maca miejscowy musi normalnie pracować jakieś sześć godzin. Z czym to się wiąże? Z tym, że na ulicy w Kalkucie poza bezdomnymi, ubogimi, krowami i psami prawie na pewno spotkasz małe, słodkie dziecko, które poprosi cię… nie, nie o pieniądze. O kupienie mleka w proszku. Przecież nie odmówisz. Tylko jakieś to drogie… Ale dobra, niech się mały naje, nie będzie głodował. A tymczasem on nie głoduje, a zarabia. Sprzedawcy w sklepach czy street-foodach albo mają własne dzieci albo dogadują się z obcymi, żeby ściągały im klientów w postaci turystów. Taki niezorientowany turysta nie wie, że właśnie zapłacił kilka razy więcej niż powinien, a to biedne dziecko jest lepsze przy wyliczaniu prowizji od niejednego menadżera piłkarskiego. Biznes jest biznes. Oczywiście bez serca nie jesteśmy. Pewnie jak tam polecimy, mimo świadomości, że młody hindus robi nas w konia, to widząc proszące oczy (niczym u kota ze Shreka) kupimy mu to mleko w proszku.
Jednak pracując w Indiach i znając doskonale zasady ulicy, chcąc pojechać na kawę najlepiej zamówić Ubera i pojechać bezpośrednio pod Starbucksa.
Czas na „Ojca Chrzestnego” w Bollywood
5:30 na zegarku – prawie że codzienna pobudka. O 7:00 zbiórka w klubie, pół godziny później rozpoczęcie treningu. Pewnie już domyślacie się dlaczego. Chodzi oczywiście o temperatury, które w trakcie dnia dochodzą do 40 stopni. Jedyne sensowne pory na trening to te wczesnoporanne. Dlatego bycie trenerem czy piłkarzem w Indiach to dopiero życie w kwarantannie. O 10:00 jest już po zajęciach, a dalej praca szkoleniowa jest wykonywana już z domu.
Trudno oceniać nam poziom rozgrywek I-league, ale na pewno jest trochę niższy od Ekstraklasy. To jednak inny świat. Co ciekawe, Kibu Vicuna i Tomasz Tchórz swój warsztat trenerski wykorzystują tam w podobny sposób, jak robili to w Europie. Narzucają zasady, a nawet ci piłkarze, którzy nie ogarniają taktyki, bo nie trafili w życiu na trenera, od którego by się w tej kwestii dużo nauczyli – dostosowują się. Hierarchia jest jasna: co powie trener, jest święte. Zresztą tak samo na trybunach – Kibu Vicuna dla miejscowych kibiców stał się wręcz Ojcem Chrzestnym, co widzicie na sektorówce na zdjęciu powyżej… Efekty pracy są, chociaż wcześniej na treningach bywało zabawnie. Czasem poprzez materiały wideo z treningów Vicuna tłumaczył zawodnikom, jak mają się poruszać po boisku. Dochodziło do absurdów, ponieważ zawodnicy grali potem na pamięć, starali się wszystko zrobić dokładnie tak, jak trenerzy im powiedzieli. Mechanicznie, bez używania własnej, piłkarskiej fantazji. Dlatego nie raz treningi były przerywane:
– Czemu zbiegałeś w tej akcji tak bardzo do linii skoro zawodnik, którego miałeś kryć zbiegał do środka?
– Bo tak ostatnio było na filmiku… Oglądałem uważnie!
Takie były początki. Teraz wszystko zdaje się być opanowane, bo w pierwszym roku pracy Vicuni i Tchórza Mohun Bagan sięgnęło po mistrzostwo kraju. Opisalibyśmy szerzej fetę, ale koronawirus sparaliżował także Indie. Jeszcze przed imprezą z okazji zdobycia tytułu wprowadzono obostrzenia i trzeba siedzieć w domu, w Kalkucie. Ale jak długo? Mohun Bagan, klub z ponad 130-letnią tradycją po sezonie zostanie wykupiony przez Atlético de Kolkata, klub piłkarski założony w 2014 roku. Bogatszy, grający w lidze franczyzowej, z dużo mniejszą liczbą kibiców. I o to tu chodzi – dzięki fuzji drużyn Atlético zyska rzeszę fanów Mohun Bagan. Zresztą wszystko zmierza do tego, żeby to właśnie Indian Super League zaczęła wieść prym w całych Indiach. Coraz głośniej mówi się o tym, że na Kibu Vicunę zaczai się jeden z zespołów z tych przebogatych rozgrywek. To może być „Ojciec Chrzestny” w wydaniu Bollywood…
Samuel Szczygielski