Reklama

Zapytałem: panie Boże, co chcesz abym uczynił z tym krzyżem?

redakcja

Autor:redakcja

12 kwietnia 2020, 10:49 • 25 min czytania 12 komentarzy

 – Pomyślałem: widocznie tak wygląda śmierć. Czas się pożegnać. Umieram. Ale potem, jak się obudziłem, byłem dosłownie w euforii, że żyję, że udało mi się pozostać na tym świecie. Górnolotnie mówiąc, dostałem drugą szansę. Umierałem jako dwunożny, obudziłem się jako jednonożny. Ujęcie nogi to nie jest informacja, którą łatwo przyjąć. Ale ja jednak wtedy, po tamtym doświadczeniu, skupiłem się przede wszystkim na tym, że nie umarłem. Myślałem: dobra, mam drugą nogę, mam ręce, mam serce, mam głowę. Żyję! To najważniejsze.

Zapytałem: panie Boże, co chcesz abym uczynił z tym krzyżem?

Już przed wypadkiem dużo z Nim rozmawiałem. Nie miałem formy wyrzutu, pretensji, dlaczego mi się to przydarzyło. Owszem, pytałem, ale w innym kontekście. „Panie Boże, dlaczego postawiłeś ten wypadek na mojej drodze życia? Po co mi on? Co mam z nim zrobić?”. Moja mama zawsze mówiła, że każdy nosi swój krzyż. Pytałem więc: „Co chcesz abym uczynił z tym krzyżem”. Wiedziałem, że pod krzyżem można upaść, ale można też doprowadzić go do końca swojej drogi.

Przemysław Świercz, kapitan reprezentacji Amp Futbolu, w długiej rozmowie opowiada nam o wypadku, w którym stracił nogę i otarł się o śmierć. O tym jak zmieniło się jego życie i dlaczego człowiek jest z założenia dobry. Opowiada o rozmowach z panem Bogiem, które stale prowadzi. O optymizmie, o tym że nie cofnąłby czasu gdyby mógł, a także o roli sportu, ze szczególnym uwzględnieniem ampfutbolu, w jego życiu. Zapraszamy.

***

Reklama

Jak pan wspomina swoje początki z piłką?

PRZEMYSŁAW ŚWIERCZ: Moje pierwsze boisko to klasyka gatunku. Pewnie połowa polskich chłopaków na takich się wychowała. Polanka za blokiem. Bramki z osiedlowych ławek, tylko odwróconych. W wakacje spędzałem tam cały dzień. Biegałem z kluczem do domu na szyi, a wracałem tylko na obiad i kolację.

Było legendarne „mama rzuć picie”?

Nie w moim przypadku – mieszkałem w domku jednorodzinnym, więc wygodniej było wpaść, wziąć wodę czy sok, trzasnąć drzwiami. Niemniej znam oczywiście wszystkie hasła: „gruby na bramkę”, „pierwszy wszystko”…

Prawo Pascala też?

Tak! Oczywiście. „Prawo Pascala, kto wybił piłkę, ten…”. Chyba nie muszę kończyć, każdy wie co dalej (śmiech).

Reklama

Nie, nie musi pan!

Ale te reguły uczyły dyscypliny, porządku. Pomagały ustrukturyzować działania w grupie. To było świetne narzędzie wychowawcze. To był taki czas, że troszeczkę wychowywaliśmy się na osiedlu, ulicy. Sport miał duży wpływ na to wychowanie.

Wychowanie wychowaniem, ale każdy chłopak ma swoje – nazwijmy to – przygody. Za co pan dostał największy ochrzan od rodziców?

Za to, że wyjechałem rowerem za daleko. Miałem z rodzicami ustalony obszar, gdzie mogę jeździć sam. Złamałem tę zasadę i długo nie pokazywałem się w domu. Rodzice zaczęli mnie szukać. Wróciłem wieczorem. To była taka sytuacja, że tata wyciągnął nawet pas z szafy.

Był też taki moment, kiedy z chłopakami wchodziliśmy na dachy bloków i biegaliśmy po nich szukając wrażeń. Na szczęście nie skończyło się to tragedią.

Domyślam się, że o tym drugim rodzice się nie dowiedzieli.

Mama stosunkowo niedawno. Nawet teraz zadrżało jej serce. Były też jakieś solówki za szkołą, ale nie miałem tego za dużo. Potem zagościł w moim życiu obok piłki jeszcze taniec ludowy, więc nie miałem czasu na głupie pomysły. Całe dnie miały od rana do wieczora wypełniony grafik.

A jednak, jaki był bilans pana zaszkolnych walk MMA?

(śmiech) Nie prowadziłem statystyk. Parę razy dostałem, parę razy wygrałem. Jak to w życiu. Przemoc nie jest wskazana. Szukajmy innych rozwiązań. Ale w okresie dojrzewania… to jednak też jakoś uczyło odwagi. Zacięcia. Twardości. Albo nawet tego, że jak się powiedziało „A”, to trzeba powiedzieć „B”, stanąć oko w oko z przeciwnikiem. Nie możesz się wycofać, tylko musisz się zmierzyć. Były też takie sytuacje, że po krótkiej wymianie ciosów trzeba było przybić piątkę i dalej funkcjonować. To uczyło budowania relacji.

Pana pierwszy piłkarski idol?

Diego Maradona. I argentyński bramkarz – Sergio Goycochea. Trochę później Baggio, Baresi, Maldini – szczególnie ta ostatnia dwójka, bo grałem na obronie i się z nimi utożsamiałem. No i reprezentanci Polski: Boniek, Szarmach, Tomaszewski, Smolarek. Te nazwiska mocno utkwiły w pamięci. Nawet teraz, jak miałem okazję spotkać Zbigniewa Bońka, pomyślałem sobie: „No, tato byłbyś ze mnie dumny, że spotykam takie postaci, które kiedyś wspólnie oglądaliśmy w telewizji”.

Jak wyglądała rywalizacja o pana uwagę pomiędzy piłką nożną i tańcem ludowym?

Piłka nożna była moim wyborem. Na to chciałem iść. Tańce… Siostra zapisała się wcześniej, rodzice postanowili po roku, że ja też spróbuję. Pierwsza próba, staję z partnerką – daję słowo, wiem jak to zabrzmi, ale ja po prostu uciekłem! Nie chciałem dalej uczestniczyć. Na drugą próbę spóźniłem się, nie chciałem wejść na salę… Jakieś miałem opory. Były momenty, że symulowałem ból brzucha, żeby tam nie chodzić. Najgorsze, że czasem w niedzielę były tak koncerty taneczne, jak i mecz. Czasem jedno odbywało się kosztem drugiego.

Zdarzały się docinki ze strony kolegów za ten taniec ludowy?

Tak.

Dodawało presji, a sam pan za tym nie przepadał.

„Ty, facet, a tańczysz jakieś babskie tańce, stroje nosisz?”. Jeszcze może jakby to był taniec towarzyski, to inna ranga. A taniec ludowy, przyśpiewki… Podśmiewywali się. Ale nie trwało to długo. Później miałem w zespole kolegów, którzy znali się z piłkarzami, te środowiska się przenikały. Wiadomo – Ostrołęka, małe miasto, każdy każdego zna. Z czasem ja sam zaczynałem się do tego przekonywać. Potem, gdy miałem okazję dzięki tańcom wyjechać na festiwal do Finlandii, Niemiec… To było coś, szczególnie w tamtych czasach. Zaczęli raczej zazdrościć niż żartować.

Jak daleko zaszedł pan natomiast w strukturach Narwi Ostrołęka?

Mój najlepszy czas to trampkarz młodszy i starszy. W drugiej klasie liceum zrezygnowałem z piłki.

Dlaczego?

U nas panowało przeświadczenie, że sport chleba ci nie da. Do tamtego czasu nikt z Ostrołęki nic nie osiągnął w piłce. Ani nawet w sporcie. Gdzie więc ja? Kto mnie tu zauważy? Nie mam szans – takie było myślenie.

Potem też miałem chwilę przygody z koszykówką. Grałem nieźle, idolem był Michael Jordan, oglądałem po nocach mecze NBA w TVP 2. Bakcyla złapałem na całego. Ale znowu rozbiło się o to samo. Marzenia sobie, rzeczywistość sobie. Szukałem klubu w regionie, ale nie było gdzie grać. Zresztą, o czym tu mówić, nie było nawet inspiracji, że to może się powieść. Dopiero później szlaki przetarł świętej pamięci Arkadiusz Gołaś, potem Grzegorz Łomacz czy pływacy.

AWF to często taki kompromis – zostaje się sporcie. U pana też stąd decyzja?

Tak. Miłość do sportu, ale nie zawodowstwo, tylko studia. Uczelnia pedagogiczna, chciałem zostać nauczycielem w-fu, na co wpływ miał też fakt, że zawsze tych w-fistów miałem bardzo fajnych, to były osoby ważne dla mnie. Tu miałem okazję poznać szereg dyscyplin: piłka nożna, tenis ziemny, koszykówka, pływanie. Liznąłem wszystkiego. Ciekawa natomiast sytuacja z pływaniem: ja bardzo długo pływać nie umiałem. Dopiero w liceum, gdy wiedziałem, że chcę iść na AWF, zacząłem się uczyć. Nigdy nie jest za późno na naukę.

W Warszawie znowu odżyła miłość do piłki, zapisałem się na AZS, który funkcjonował przy uczelni. Zapisałem się też tutaj do zespołu ludowego. Tych zajęć, obowiązków, nagle zrobiło się bardzo dużo. Wychodziłem o szóstej rano z domu, wracałem o dwudziestej drugiej. Ten początek był trudny – pierwszy semestr skończyłem z dwoma przedłużeniami.

Z czegoś pan musiał zrezygnować?

Tak. Z piłki nożnej. Taniec znowu wygrał. Wyjazdy, koncerty, możliwość poznawania świata, zgrane towarzystwo. Piłkę nożną uprawiałem czysto rekreacyjnie. Dzięki temu, że tańczyłem, reprezentowałem uczelnię, miałem też stypendium, bo pamiętajmy, że była też potrzeba się w Warszawie utrzymać.

To był przyspieszony kurs samodzielności. Szukałem sobie pracy dorywczej, od roznoszenia ulotek, po chodzenie z termosem do kawy na plecach. Grałem też raz jako statysta w Teatrze Wielkim w przedstawieniu Otello – zjechałem wraz z kolegą z sufitu na scenę po takiej linie, potem dochodziły elementy akrobatyki. Jeździłem też jako wychowawca kolonijny, instruktor żeglarstwa i narciarstwa. Ostatni rok łączyłem to już z pracą na etacie na pływalni.

W którym momencie zdarzył się ten feralny wyjazd do Norwegii?

2009 rok. Śmieję się, że taniec upomniał się o siebie, bo aby pojechać do Norwegii, opuściłem festiwal taneczny.

Zdrada.

Tak, trochę zdrada. Nasz wyjazd do Francji stał wtedy pod dużym znakiem zapytania, nie było pewne, czy finansowo dopnie sie budżet – skoro tak, to zacząłem sobie wakacje planować inaczej. Należałem do grupy motocyklowej, która organizowała właśnie wyjazd do Norwegii. Pomyślałem: czemu nie? . Z tym samym klubem byliśmy wcześniej we Włoszech. Ten wyjazd był naturalną konsekwencją

Kiedy w pana życiu pojawiły się motocykle?

Zawsze mi się podobały, a w końcu pojawiły się możliwości finansowe. Kupiłem sobie Suzuki Marauder. Co prawda w trakcie planowania wyjazdu do Norwegii okazało się, że zespół taneczny jedzie jednak do Francji, ale powiedziałem, że już się zadeklarowałem. Nawet miałem jeszcze jedną opcję: serdeczny przyjaciel Tomek Urbanek zapraszał na szkolenie ratownicze. Też odmówiłem. Widać tak miało być.

Jak pan wspomina ten fatalny dzień?

Mój motor tego dnia nie chciał odpalić. Denerwowałem się tym. Mieliśmy o ósmej wyruszać, a o on nie chciał się uruchomić i grupa musiała na mnie czekać. Koledzy coś z tym motocyklem podziałali i odpalił, ja go jeszcze wziąłem na przejażdżkę wokół kempingu, żeby rozgrzać silnik, sprawdzić, czy mi nie zgaśnie. Dosłownie poklepałem motocykl po baku i zapytałem pół żartem pół serio:

– Dlaczego nie chcesz odpalić? Czy nie powinienem dzisiaj na drogę wyjeżdżać? Czy nie powinienem być w określonej godzinie, w określonym miejscu?

Tak się ten dzień rozpoczął. Wieczór wcześniej dokładnie wyczyściłem też motocykl, buty, wszystko. Rzadko tak robiłem, w trasie się raczej tego nie pilnowało. A tutaj mnie naszło i przygotowałem się tak, jakbym się szykował na wyjątkowe spotkanie.

Wypadek zdarzył się po godzinie piętnastej. Do Stavanger mieliśmy już raptem 30 km drogi. W pewnym momencie widzę, że przede mną, znikąd, pojawia się samochód. Uderzam w niego. W tym krótkim momencie miałem takie uczucie głębokiego niepokoju. Pytanie gdzieś z tyłu głowy:

– Coś ty najlepszego zrobił? Ja ty powiesz o tym rodzicom?

Pierwszy obraz, jaki pamiętam po wypadku, to że leżę na asfalcie, wokół mnie dużo ludzi, a ja widzę kątem oka porozrzucane resztki motocyklu. Podchodzi kolega zapytać, jak się czuję. Staje nade mną i aż go cofnęło. Nie był w stanie ze mną rozmawiać. Mi się uruchomiły instynkty ratownicze. Sprawdzałem sobie czucie. Czy mogę rękoma ruszać. Podniosłem tułów do góry, żeby sprawdzić stan kręgosłupa. Patrzę na moje nogi – lewa OK, ale prawa bardzo mocno wygięta. Kompletnie nienaturalnie.

Pan tak mówi o tym spokojnie, a przecież to musiał być wielki ból.

Ból był. Ale adrenalina odsuwała go na drugi plan. Jakoś mogłem funkcjonować, rozumieć co się wydarzyło. Później przyleciał helikopter i dostałem środki przeciwbólowe. To jak transportowano mnie helikopterem do szpitala pamiętam jak przez mgłę.

Opowiadał pan, że najbardziej niezwykły moment odbył się na samym stole operacyjnym.

Dostałem narkozę. I to się działo pewnie pod wpływem narkozy, ale dosłownie czułem się tak, jakby przyciągała mnie czarna dziura. Nie potrafię tego inaczej ubrać w słowa. Coś w tej czarnej dziurze ciągnęło mnie mocno w dół. Tak jakby ktoś mnie za rękę złapał i tam chciał zabrać. Ja nie chciałem się temu poddać. Myślałem: chcę zostać na górze. Chcę żyć. Czuję, że tu, na górze, jest moje życie, i nie jestem gotowy jeszcze umierać. W pewnym momencie ta ręka tak mocno mnie szarpnęła do dołu i czułem, że jej się poddaję. Pomyślałem: widocznie tak wygląda śmierć. Czas się pożegnać. Umieram. Tak to sobie tłumaczyłem.

Ale potem obudziłem się po operacji. Cały czas mając w pamięci… przegraną walkę o życie, bo tak to traktowałem. Zorientowałem się jednak, że mimo to żyję. Nie wiem dokładnie i nigdy nie dowiem się na czym polegał ten moment. Nie ma co gdybać. Ważne jest to, że dało mi to umiejętność doceniania życia, czerpania z niego większej radości. Jak się obudziłem, byłem dosłownie w euforii, że żyję, że udało mi się pozostać na tym świecie. Górnolotnie mówiąc, dostałem drugą szansę.

Umierałem jako dwunożny, obudziłem się jako jednonożny. Ujęcie nogi to nie jest informacja, którą łatwo przyjąć. Ale ja jednak wtedy, po tamtym doświadczeniu, skupiłem się przede wszystkim na tym, że nie umarłem. Myślałem: dobra, mam drugą nogę, mam ręce, mam serce, mam głowę. Żyję! To najważniejsze.

To były takie trochę rozmowy z panem Bogiem.

Tak. Już przed wypadkiem dużo z Nim rozmawiałem. Nie miałem formy wyrzutu, pretensji, dlaczego mi się to przydarzyło. Owszem, pytałem, ale w innym kontekście. „Panie Boże, dlaczego postawiłeś ten wypadek na mojej drodze życia? Po co mi on? Co mam z nim zrobić?”. Moja mama zawsze mówiła, że każdy nosi swój krzyż. Pytałem więc: „Co chcesz  abym uczynił z tym krzyżem?”. Wiedziałem, że pod krzyżem można upaść, ale można też doprowadzić go do końca swojej drogi.

Jak leżałem w norweskim szpitalu, siostra sprowadziła do mnie polskiego ojca zakonnego. Wyspowiadałem się. Nie pamiętam dokładnie treści rozmowy, ale był taki moment, że czułem, jakby to pan Bóg przyszedł do mnie, dodał mi otuchy, dosłownie poklepał mnie po ramieniu. Czułem się tą rozmową niesamowicie podbudowany. Poczułem się przekonany, że wszystko będzie dobrze.

Jak pan o tym opowiada, to trudno nie odnieść wrażenia, że faktycznie był pan wielkim optymistą, a przecież sytuacja była trudna, także na przykład w kwestiach życiowych, zawodowych.

Pojawiały mi się w głowie pytania. OK, co dalej? Przecież nie mam nogi. Ale odpowiadałem sam sobie, że dalej mogę robić wiele. Dalej mogę być ratownikiem. Dalej mogę uprawiać sport. Tak też sport był dla mnie naturalnym lekarstwem.

Jaka była reakcja najbliższych na pana wypadek?

Asia, moja dziewczyna… pełen wachlarz emocji. Pewnie też złość na mnie, że się w tę wyprawę wybrałem, ale i troska, mnóstwo pytań. Rodzicom nie miałem odwagi powiedzieć. Poprosiłem siostrę, żeby im przekazała.

Chyba jednak nie ma sposobu, żeby taka rozmowa była w jakikolwiek sposób łatwiejsza.

Nie ma. Mogę sobie tylko wyobrażać jak mama to przyjęła. Zarazem pamiętam, mój brat powiedział mi później:

– Pierwsza rzecz, którą zrobiłem jak usłyszałem, że miałeś amputację, to usiadłem przed komputer i zacząłem szukać ci odpowiednich protez.

Widzę, że u was takie konstruktywne podejście jest rodzinne.

Nie wiem! Ale może tak, w takich przykrych sytuacjach to się uaktywnia. Szukamy rozwiązań.

Kiedy pan się spotkał z rodzicami?

Odebrali mnie, gdy przyleciałem do Polski. To były wielkie emocje. Mocno się wyściskaliśmy. Pamiętam, że tata chciał zobaczyć jak wygląda ta noga – trochę się wstydziłem, ale pokazałem. Rozumiałem, że te też ważne, żebym i ja się z tym oswajał. Później były wzruszające chwile, gdy tata pomógł mi się wykąpać pod prysznicem. To był taki trudniejszy moment, że ojciec tak dużego, dorosłego syna, musi myć.

Optymizm optymizmem, konstruktywność konstruktywnością, ale jednak pewne kwestie się zmieniały.

Tak, zwłaszcza na początku. Poszliśmy do niedzieli na mszę świętą. Pojawiły się łzy, że nie mogę usiąść z nimi na ławce, tylko jestem obok na wózku inwalidzkim.

Ale pan się ponoć przed tym wózkiem bardzo bronił.

To prawda. Nie polubiliśmy się. Już leżąc w Norwegii prosiłem nawet, żeby mi wózek zabrali z sali. Wolałem korzystać z takiego balkonika. Przedostatniego dnia wybrałem się na spacer o kulach. Bardzo tego potrzebowałem, żeby jednak wyjść o własnych siłach. Byłem od tamtej pory u kilku osób, które leżały amputacji. Radziłem im, by w razie możliwości, do wózka się nie przyzwyczajały. Raz, że chodzenie o kulach wzmocnią ciało, inaczej ono pracuje, ale też moim zdaniem będą się lepiej czuły.

Kiedy mógł pan wrócić do pracy?

Wypadek był w czerwcu, wróciłem na jesień. Ale już w sierpniu pierwszy raz poszedłem na siłownię. Co więcej, ta siłownia była przy pływalni, w której pracowałem, więc też był taki wzruszający moment, kiedy zobaczyłem swoich kolegów z pracy. Już we wrześniu i październiku mocno pracowałem przygotowując się do zawodów pływackich.

Jestem z tych osób, które nie szukają przeszkód, szukają rozwiązań. Gdy wróciłem do pracy, musiałem inaczej sobie pracę zorganizować, rozplanować. Pewne rzeczy wychodzą w praniu. Czasem potrzebowałem pomocy, żeby ktoś coś przyniósł, z czymś pomógł. Na pewno przeżyciem było pierwsze pokazanie się na basenie podczas zajęć z dziećmi. Reakcja dzieci jest naturalna, szczera. Pytały mnie co się stało. Jedna dziewczynka sprawdzała czy pod moim kikutem faktycznie nie ma nogi. I to było dobre. Pokazywało tak mi, jak i im, że to jest coś naturalnego. Mogłem pokazać, że człowiek bez nogi to też aktywna osoba. Te spotkania z dziećmi też nadały mi takiego dystansu do siebie.

Ten dystans jest chyba ważny.

Tak, bardzo. Warto jest się nauczyć śmiać z siebie, nie traktować wszystkiego tak śmiertelnie poważnie. Nie mówię tu tylko o niepełnosprawności, ale z wszelkich swoich niedoskonałości, a jakieś ma każdy. Warto je zauważać. Pracować nad nimi. Nie ukrywać ich. Ale ten śmiech to też krok do akceptacji siebie. A jestem zdania, że kto nie potrafi zaakceptować siebie, ten będzie miał też problem z tym, żeby inni go zaakceptowali. Jeśli my zmienimy myślenie o sobie, to inni też. Nie mamy w pełni wpływu na to jak inni nas postrzegają, ale ważne jest, żebyśmy my sami o sobie dobrze myśleli. Wszystkich nie zadowolimy, ludzie są różni, dla jednych coś jest akceptowalne, kto inny powie: nie moja bajka. Dlatego jednak najważniejsze jest, żeby żyć w zgodzie ze sobą i swoimi wartościami. Całą resztę zostawmy panu Bogu.

Wrócił pan do pracy. A czy wrócił pan do tańca ludowego?

Nie. Tu już nie było powrotu.




Taniec nie wybaczył zdrady.

Ano nie wybaczył. Z ludźmi z zespołu jak najbardziej się widziałem, nawet gdy wrócili z tamtego festiwalu przekazali mi pieniądze, jakie zebrali na jednym z koncertów. Za to udało się kupić protezę. Niesamowita rzecz. Ale od tamtej pory nie tańczyłem. W tym roku warszawska uczelnia obchodzi okrągły jubileusz, miałem pomysł, żeby spróbować, ale terminy zbiegły się z przygotowaniem do mistrzostw Europy w ampfutbolu. Siłą rzeczy ten pomysł upadł. Ale często myślę o tańcu. Myślę, że kiedyś to zrealizuję. Jeszcze kujawiaka z oberkiem wykonam.

Pamięta pan pierwszy raz, kiedy usłyszał o ampfutbolu?

2011 rok. Przeglądałem stronę amputowani.pl. Tam zobaczyłem relację z pierwszego zgrupowania. Jak tylko to zobaczyłem, moje serducho prawie wyskoczyło z piersi, taki byłem podekscytowany. Tam był podany numer do osób, które chciałyby się zgłosił – zadzwoniłem, zapytałem, czy mogę dołączyć na kolejnym zgrupowaniu. Mateusz Widłak powiedział tylko:

– Jasne, przyjeżdżaj.

Dzień przed zgrupowaniem nie mogłem zasnąć z podekscytowania. Tak byłem zafascynowany tą dyscypliną. Ja po wypadku długo szukałem czegoś takiego jak piłka nożna po amputacji. Kurdę, są dla osób po takich przejściach odmiany w koszykówce, siatkówce, a nie znałem w piłce. A wiedziałem, że da się grać w piłkę o kulach, bo rok wcześniej na obozie sportowym w wolnej chwili grałem z dzieciakami w ten sposób. To też było niesamowite przeżycie, taka świadomość: da się, wrócę do piłki!

Pamięta pan swój pierwszy mecz?

Turniej w Manchesterze, mecz z Irlandią. Ale bardziej zapadł mi w pamięć pierwszy trening. Sala gimnastyczna. Pierwszy kontakt z piłką. Najpiękniejsze co utkwiło mi w pamięci, to jedna z akcji, która udała się nam z Messim, czyli Bartkiem Łastowskim. Ktoś spojrzałby z boku: o zwykła klepa. Nie jakaś super. Ale dla nas, uczestniczących w niej, jednak super. Szybkie tempo. Radość gry ja do ciebie, ty do mnie. To było takie uczucie: kurde, to wychodzi. Można zrobić fajne, płynne akcje. Od pierwszego zetknięcia z ampfutbolem wiedziałem, że to jest to. Wiedziałem, że zostanę w tym na dłużej, że chcę pójść w tą stronę.

Od czego zaczynaliście?

Od podstaw. Nie mieliśmy sprzętu. Każdy przyjechał w swojej koszulce sportowej, w swoich spodenkach, nie było to ujednolicone. Piłki przywoził Marcin Kuszkiewicz. Ktoś w dżinsach biegał… Trochę było przypadku w tym wszystkim. Nawet w Manchesterze mieliśmy za duże stroje – fajnie, że wypożyczył je nam PZPN, każdy doceniał, no ale cóż, były zwyczajnie za duże i wisiały na nas. Ogromną pracę wykonał Mateusz Widłak i cały sztab szkoleniowy. Organizacja z roku na rok była coraz lepsza. Zmieniała się – i wciąż się zmienia – struktura treningu, z każdym rokiem jest bardziej świadoma, bardziej zindywidualizowana. Od niedawna mamy w sztabie trenera mentalnego, nie pracujemy więc tylko nad stroną fizyczną, przechodzimy na wyższe etapy.

Z pierwszych mistrzostw, z Kaliningradu, wróciliśmy z 11 miejscem. Byliśmy przedostatnią drużyną. Ale ten turniej też był ważny, zbieraliśmy się jako drużyna, tworzyliśmy fundamenty polskiego ampfutbolu. Jeszcze przed tym turniejem, gdy ktoś powiedział:

– Słuchajcie panowie, jedziemy na mistrzostwa świata w ampfutbolu.

Myślę, że niektórzy uśmiechnęli się pod nosem:

– Dobra, ale jakie mistrzostwa? O czym my mówimy?

Tymczasem pojechaliśmy i było OK. Wynik był jaki był. Ale do wielu z nas dotarło, że robimy coś fajnego. Skonsolidowało to nas jako grupę, zmieniło dla niektórych optykę tego spotu. Nie spotykamy się tylko tak pokopać, tylko jesteśmy reprezentacją Polski. Zrozumieliśmy to z całą donośnością faktu.

W 2014 polecieliśmy do Meksyku dzięki organizowanym zbiórkom, ale też wsparciu PZPN i Ministerstwa Sportu.  Wróciliśmy z czwartym miejscem, najbardziej nielubianym przez sportowców. Ale to był krok milowy w rozwoju dyscypliny w Polsce. Udowodniliśmy sobie, że możemy zajmować czołowe miejsca. Ograliśmy na przykład Argentynę 2;1, która była dla nas wcześniej postrachem. Wygraliśmy też z Włochami. Myślę, że tam pokazaliśmy także kibicom, że warto na nas postawić.

Czuliście większe wsparcie kibiców podczas mundialu w Meksyku?

Zauważyliśmy, że pisze się o nas więcej. Nawet przed wyjazdem do Meksyku były spotkania, zbiórki na nasz wylot. A jak wróciliśmy… Zainteresowanie przerosło nasze oczekiwania. Wizyty w programach telewizyjnych. Duże wywiady w prasie. Myślę, że wtedy przebiliśmy się do świadomości Polaków, a przynajmniej tych, którzy aktywnie interesują się sportem. Potem przyszedł brązowy medal na mistrzostwach Europy, który ugruntował pozycję – jednak po to jedzie się na turnieje, żeby przywozić stamtąd medale. To też pomaga w przekazie medialnym.

Na mnie osobiście wielkie wrażenie zrobił też mecz w Turcji, na który przyszło czterdzieści tysięcy widzów. To pokazuje potencjał czysto sportowy.

Na mnie też ten mecz zrobił ogromne wrażenie. Pamiętam, jeszcze kilka dni przed meczem Turcji z Anglią, gdy dowiedziałem się, że finał będzie przeniesiony na stadion Besiktasu, pomyślałem: po co? Do tej pory graliśmy w małym ośrodku cały turniej i OK. Była fajna atmosfera. Ale tam? Przyjdzie garstka kibiców. Słabo to będzie wyglądać, takie puste trybuny. Tymczasem dojeżdżamy na stadion, a tam tłumy podążają do bramek. WOW. To chyba jednak pustych trybun nie będzie… Obiekt wypełnił się po brzegi. Ja czegoś takiego nigdy nie przeżyłem, żeby na Ampfutbolu była taka liczba widzów. Myślę, że kibice też wyszli zadowoleni – to było znakomite spotkanie, Turcy w ostatniej minucie doprowadzili do dogrywki, a potem wygrali. Mecz dorównał otoczce.

U nas może jeszcze nie ma planów gry na Narodowym, ale dyscyplina się mocno rozwija. Jest liga, również kluby piłkarskie zakładają swoje sekcje.

Grałem w Polsce w czerwcu zeszłego roku. Rywalem Irlandia na stadionie Prądniczanki. Stadion zapełnił się w stu procentach, przyszło 1500 kibiców. I to też było niesamowite przeżycie. Wyszedłem, usłyszałem hymn… To są te chwile, dla których warto to robić. Cały mecz mieliśmy doping. Ogromna nagroda. Życzę sobie takich chwil na mistrzostwach Europy.

Natomiast faktycznie, kluby, jak Legia czy Widzew, które w swoje struktury wciągają ampfutbol – to jest marketing, ale też zastrzyk energii, tak dla nas, jak i tych chłopaków, którzy tam się zapiszą. Na pewno w ten sposób docieramy do jeszcze większego grona kibiców, także pełnosprawnych, bo chętniej włączą mecz takiej Legii, której kibicują. Wiemy, że jednak potrzebujemy tego wielkiego sukcesu sportowego – mistrzostwa Europy lub Świata, wtedy jeszcze moglibyśmy napędzić koniunkturę. Marzeniem jest, by to była dyscyplina paraolimpijska. To byłby jeszcze większy krok w rozwoju. Myślę, że to może się zdarzyć a kilka lat.

Wspiera was mocno Robert Lewandowski, a pan miał kilka okazji z nim porozmawiać jak kapitan z kapitanem.

Pierwszy raz spotkaliśmy się we Wrocławiu przed ich meczem z Nigerią. Pól żartem pół serio pytaliśmy go:

– Robert, nie jest niewygodnie tak grać dwoma nogami? Nie plącze wam się między nogami piłka? My ampfutboliście dylematu nie mamy, czy grać prawą, czy lewą.

Na tym samym poziomie żartu zagrał Robert, i powiedział:

– Faktycznie, niektórym w kadrze droga noga przeszkadza.

Potem wyraził słowa podziwu dla nas. Druga rozmowa trwała blisko godzinę, zadawaliśmy sobie wzajemnie pytania. Dla mnie fajne było to, że pokrywały się nasza idea tego co to znaczy być kapitanem. Ostatnio na Amp Futbol Cup przed meczem z Francją odwiedziła nas delegacja reprezentantów. Robert przyjechał z Łukaszem Fabiańskim i Kamilem Grosickim. Nie mieliśmy wiele czasu czasu, ale pogadaliśmy: jak zdrowie i co tam słychać. Byli ciekawi jak wygląda nasze bezpośrednie przygotowanie do meczu, czyli choćby kształt rozgrzewki. Pytali o samopoczucie, a także jak mocna jest Francja i pozostałe zespoły. Typowo piłkarska rozmowa. Ostatnio natomiast z Robertem kilka sekund porozmawialiśmy na gali Przeglądu Sportowego. To jest na obecną chwilę taki wzór sportowca, profesjonalizmu, zawodnika, który ma jasno określone cele. Potrzebna jest wiara, ale i konsekwencja. Robert jest naszym ambasadorem, sponsorem, ale chyba nikt nie ma wątpliwości: to samo powiedziałbym o nim i bez tego. Może takiej osoby brakowało mi lata temu w Ostrołęce?

Jakie cechy musi mieć kapitan drużyny? Rozmawiali o tym panowie, jestem ciekaw do jakich wniosków doszliście.

Chyba nie ma jednego uniwersalnego zestawu cech. Są różne szkoły, różne możliwości. Ja jestem takim kapitanem, który sam siebie porównuje do psa pasterskiego – czyli nie nakazuje, a jedynie pilnuje, żeby nikt się nie zgubił. Mówiąc inaczej: żebyśmy się nie rozbiegli w różnych kierunkach.

Zawsze powtarzam jednak: nasz zespół ma wielu liderów. To jest moim zdaniem najlepsze. Nikt wtedy nie patrzy co zrobi ten drugi, tylko jest świadomość, że każdy bierze odpowiedzialność. Każdy czuje, że na nim też spoczywa to, żeby w trudnym momencie pociągnąć zespół. Jeśli czujesz, że jesteś w zespole wartością, że na ciebie liczą, to też pokazujesz to, co masz najlepsze. To jest myślę, że sekret charakteru naszej drużyny i tego jak ona wygląda, jak jest pewna siebie, jak trudne momenty ją mobilizują. Ja jestem tylko od tego, żeby nas wszystkich spinać klamrą.

Oczywiście zespół to też różne role. Ktoś potrafi nas rozbroić swoim humorem. Ktoś potrafi w trudnym momencie rzucić kilka takich słów, które nami w odpowiedni sposób wstrząsną. Ktoś pomoże spokojem, ktoś doświadczeniem. Jak to w zespole. Ja myślę, że mam umiejętność słuchania, wiem co w zespole piszczy, ale mimo introwertyzmu też myślę, że są momenty, kiedy potrafię krzyknąć. Choć krzyku unikam – jest takie powiedzenie, że im krzyk pojawia się częściej, tym jest mniej słyszalny. Ale czasem drużyna tego potrzebuje.

Czuje pan misyjność ampfutbolu?

Broniłem się przed tą misyjnością, ale to chyba nierozerwalne. Bardzo mocno tę misyjność pokazały mi ostatnie treningi, które od stycznia prowadzę w ramach projektu Junior Ampfutbol. To są najmłodsi zawodnicy po amputacji. Dla nich my, jako reprezentacja, jesteśmy pewnego rodzaju… może nie idolami, ale pewnym wzorem. Patrzą na nas i chcą być za kilka lat w takim miejscu. Oczywiście to orzełek na piersi, to reprezentowanie Polski – cele same w sobie. Ale wiem, że wykraczamy poza sport. Nie uciekniemy od tego – pokazujemy, że można. Facet bez nogi, a może cieszyć się szczęściem, tak zawodowo, jak rodzinnie i sportowo. U wielu osób pokutuje wciąż stereotyp, że to nie takie oczywiste.

Wielu o nas mówi, że nigdy się nie poddajemy. Myślę, że tak, że to się nam udaje, jest w nas taka iskra. I skoro nam się udaje, to może się udać każdemu. Trzeba walczyć o siebie. Nie można sobie wmówić, że czegoś nie można osiągnąć. Trochę pokazujemy, że niemożliwe nie istnieje. Są wśród nas tacy, którzy bronią się przed tą misyjnością, podkreślają to, że po prostu robimy to co kochamy, i ja rozumiem skąd to płynie, ale całkiem się nie da od tego uciec. Mam nadzieję, że na najbliższych mistrzostwach Europy będzie możliwość pokazania kolejny raz zaciętości i zaangażowania. Kto wyciągnie z tego tylko emocje sportowe – super, jesteśmy zadowoleni. Ale jeśli komuś damy trochę inspiracji, by coś w sobie zmienić na lepsze, to tym lepiej.

Powiedział pan, że po wypadku zastanawiał się dlaczego pan Bóg zesłał na pana ten krzyż. Udało się „zrozumieć”?

Często mnie ktoś pyta: czy chciałbym cofnąć czas. Nie, nie chciałbym. To wszystko wydarzyło się po coś. Ukształtowało mnie.

Spotykam się z dziećmi w szkołach. Mam też wystąpienia motywacyjne. Opowiadam o swoich przeżyciach, o swojej historii i o ampfutbolu. O tym, że czasem wystarczy zmiana perspektywy. O tym, że można znaleźć rozwiązanie. To jest właśnie to, co nadaje mojej amputacji sens. Jeśli jedna osoba ze spotkania ze mną znajdzie dla siebie coś, co jej pomoże w życiu, to jest to wspaniałe. Daleki jestem od tego, by mówić jak żyć – nie o to chodzi. Każdy z tych ludzi ma swój sposób na życie, ale czasem brakuje odwagi, jakiejś motywacji. Widzę czasem, że ktoś złapał życiową zadyszkę. Różne są historie. Skupiam się na tym, by dać tego paliwa, a potem niech te osoby jadą swoją ścieżką.

Często jeszcze rozmawia pan z Panem Bogiem?

Cały czas rozmawiam. Choć dziś to trochę inna rozmowa. Na pewno o mniej rzeczy Go proszę. Za dużo rzeczy Go przepraszam. Za najwięcej dziękuję. Nie wyobrażam sobie, żeby kiedykolwiek przerwać tę rozmowę. Myślę, że pan Bóg jest we mnie, dzięki niemu mam siłę w sobie i to mój obowiązek, żeby tą siłą się dzielić. Jeśli pana Boga zabraknie, to tej siły nie będę miał, dla swojej żony, dla swoich dzieci, dla drugiego człowieka. Pracuję nad sobą, żebyśmy ja i Pan Bóg szli jedną ścieżką, a do tego potrzebny jest ten dialog.

Na motocykl od tamtej pory pan wsiadł?

Siedziałem raz. Był zaparkowany. Ale ciągnie mnie.

Chyba żona zachwycona nie jest.

Rodzeństwo, mama, żona. Mama nawet jak tylko widzi gdzieś motocykl to ma łzy w oczach. Z racji swoich najbliższych, tego co przeżyli w tamtych trudnych dniach, nie mogę im tego z robić. Prowadzę samochód bez przeszkód, to wystarczy.

Prowadzi pan bezpieczniej niż kiedyś?

Pewnie tak. Ale nie łączyłbym wszystkiego z wypadkiem. Mam czterdzieści lat, pewne rzeczy po prostu z wiekiem postrzegam inaczej. Mam świadomość odpowiedzialności większej za siebie i innych. Mam wspaniałą żonę, wspaniałą rodzinę. Nie jestem sam na świecie. Wiem, że każde moje działanie wpływa na moich najbliższych. Tak samo przecież pasja do ampfutbolu. Z jednej strony to ogromna radość, miłość, pasja, ale przecież mam świadomość, że to się odbywa kosztem rodziny. Jadę na zgrupowanie – nie jestem z nią. Jadę na turniej – to samo. W ciągu dnia – to czas na treningu. Wszystko jest kosztem czegoś.

Jakimi zasadami życiowymi pan się kieruje?

Przytoczę słowa mojej mamy. „Synu, módl się tak żarliwie, jakby wszystko zależało od Pana Boga, ale pracuj tak ciężko, jakby wszystko zależało od ciebie”. Natomiast świętej pamięci tata kiedyś mi powiedział, że nie przypadek pan Bóg stworzył człowieka z dwojgiem uszu, a tylko z jednymi ustami. Więcej słuchaj, a mniej mów. To też mi mocno siedzi w głowie. Wiem, że na świecie jest wielu mądrzejszych ludzi ode mnie. Takich, od których mogę się uczyć. I chcę tego. Dlatego zawsze wolę posłuchać.

Uważam, że człowiek z założenia jest dobry. Czasami zachowujemy się w określony sposób, te zachowania są różne. Ale dowiedzmy się: dlaczego ten człowiek się zachowuje. Nie oceniajmy od razu, spróbujmy go zrozumieć. Często ten sąd jest raptowny. Za szybki. Wejdźmy w buty tej drugiej osoby zamiast szybko szufladkować. To też jest możliwe dzięki słuchaniu, tej otwartości na punkt widzenia drugiej osoby.

Jest taka analogia do góry lodowej. To, co my widzimy, to tylko jej szczyt. Dużo więcej pozostaje pod wodą. Podobnie jest z człowiekiem i jego zachowaniami.

Leszek Milewski

Najnowsze

1 liga

Mamrot: Jestem lepszym trenerem niż w chwili zdobywania wicemistrzostwa Polski [WYWIAD]

Kamil Warzocha
3
Mamrot: Jestem lepszym trenerem niż w chwili zdobywania wicemistrzostwa Polski [WYWIAD]
EURO 2024

Raport kadrowiczów na pięćdziesiąt dni przed meczem Polaków na Euro [ANALIZA]

Piotr Rzepecki
9
Raport kadrowiczów na pięćdziesiąt dni przed meczem Polaków na Euro [ANALIZA]

Weszło

Polecane

Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”

Jakub Radomski
2
Świetny sportowiec może być kruchy psychicznie. „Szedł na zagrywkę blady jak ściana”
Piłka nożna

Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?

Szymon Janczyk
29
Niepokonani. Dlaczego nikt nie wierzy, że najlepszy klub świata gra w Turkmenistanie?
Polecane

Agent zdradza kulisy siatkówki. „Było grubo. Bednorz w Rosji mógł trafić do więzienia”

Jakub Radomski
7
Agent zdradza kulisy siatkówki. „Było grubo. Bednorz w Rosji mógł trafić do więzienia”
Polecane

Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata

Sebastian Warzecha
10
Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata

Komentarze

12 komentarzy

Loading...