Reklama

Jedyny w kraju trener dryblingu. „Prawie zachlałem się na śmierć. Bóg mnie uratował”

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

12 kwietnia 2020, 11:25 • 31 min czytania 10 komentarzy

Dekadę temu widząc go na ulicy pewnie byście przeszli na drugą stronę albo przynajmniej się wzdrygnęli, bo prawdopodobnie byłby pijany albo naćpany. Dziś Piotr „Olo” Oleksik prowadzi życie odmienione o 180 stopni. Jest w szczęśliwym małżeństwie, zarabia na życie prezentując swoje umiejętności z piłką i ucząc ich innych, a jego renoma osiągnęła już skalę międzynarodową. Jedyny w Polsce trener dryblingu opowiada nie tylko o meandrach swojej profesji, ale przede wszystkim o tym, że z Bogiem wszystko jest możliwe, że z nim można wyjść z najgorszego bagna. A on chyba przerobił każde bagno po kolei, więc wie, o czym mówi. Ten wywiad to po części świadectwo dające nadzieję, a że akurat mamy Wielkanoc, tym lepiej pasuje do okoliczności. Zapraszamy.

Jedyny w kraju trener dryblingu. „Prawie zachlałem się na śmierć. Bóg mnie uratował”

***

Jesteś w stanie oglądać polską ligę?

Tak szczerze, średnio się nią interesuję. Sam do pewnego momentu grałem na zielonych murawach i wiem, jak wygląda polska piłka, nie tylko z telewizora. Staram się podpatrywać niektórych zawodników, ale jeśli mogę, to wolę włączyć ligę hiszpańską, portugalską, niemiecką. Ostatnio wciągnąłem się we włoską, w której zaczęło grać wielu Polaków. Do naszej ligi podchodzę inaczej. Mało kto ogląda ją ze względu na walory czysto piłkarskie. Bardziej chodzi o emocje, o utożsamianie się z którąś ze stron, bo grają nasi.

Dlaczego twoje granie się zakończyło?

Reklama

Kopałem od szóstego roku życia, zaliczyłem wiele lokalnych klubów. Maksymalnie chodziło o jakąś okręgówkę. Zawsze byłem wielkim indywidualistą, co często nie przekładało się na sukces całej drużyny, w końcu to gra zespołowa. Największą radość sprawiał mi drybling i sztuczki techniczne, dlatego tego dziś uczę jako trener. Brakowało za to warunków fizycznych i siły, motorycznie też nie imponowałem. Do niedawna dość mocno siedziałem w piłce jednoosobowej, grze jeden na jeden. Wszystko wiązało się z moim nawróceniem, z podjęciem innej pary rękawic w wieku 27 lat. Wywodzę się z futbolu tradycyjnego, ale dziś specjalizuję się w jego bardzo wąskim wycinku. Tu znalazłem swoje miejsce. Zawsze marzyłem, żeby być piłkarzem. Wyszło, że pracuję przy piłce, tyle że w innej formie. Taki żart od Pana Boga, ale podoba mi się.

Sam dałeś sobie spokój z tradycyjnym graniem?

Tak. Jak mówiłem, brakowało mi atutów fizycznych, a głównie na to kładzie się nacisk w Polsce. W pewnym momencie się zniechęciłem. Każdy trening zaczynał się od biegania, pracy nad motoryką, technice poświęcano parę procent czasu. I to poświęcano w takim zakresie, w jakim sam trener coś potrafił. Mając już wieloletnie doświadczenie i widząc sposób pracy w wielu klubach, mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem: z pustego to nawet Salomon nie naleje. Trenerzy przeważnie nie rozwijają zawodników technicznie, bo sami mają w tym zakresie olbrzymie braki i nie próbują ich niwelować. Do dziś dominuje skupienie na motoryce i tak dalej. Trafia do mnie wielu zawodników ze szkółek w całej Polsce. Ja daję to, czego dziecku nie da klub. I odwrotnie – nie zapewnię tego, co dziecko ma w klubie. Chodzi o dopełnienie, technika musi iść w parze z motoryką, bo tylko wtedy można ją efektywnie wykorzystywać. Ja z samą techniką miałem ograniczone możliwości.

Zgodzisz się z tezą, że we współczesnej piłce takie aspekty jak motoryka, fizyczność, siła, aspekty taktyczne mają jeszcze większe znaczenie niż wcześniej, a te najbardziej efektowne elementy są gdzieś zupełnie na bocznicy?

Z perspektywy polskiego podwórka nie do końca się zgodzę. Było źle, jest nieco lepiej, choć nadal pozostaje bardzo dużo do zrobienia. Nadal nasi najmłodsi piłkarze mocno odstają technicznie od rówieśników z wielu krajów Europy, tyle że kiedyś odstawali czterokrotnie, a teraz dwukrotnie. Pojawia się coraz więcej trenerów śledzących trendy i potrafiących czerpać wzorce z zagranicy, więc dostrzegają, jak ważna jest technika. To punkt wyjścia, bez niej nic się dalej w futbolu nie zrobi.

Reklama

Spójrzmy dziś na najlepsze drużyny świata. Większość z nich prezentuje najwyższy poziom w aspektach motorycznych i tym podobnych, ale pod względem technicznym również. Często na potrzeby swojej pracy rozpracowuję poszczególnych zawodników, uczę potem konkretnych zagrań. To nie przypadek, że ktoś wchodzi na taki poziom, a ktoś nie. Jeden czy drugi musiał bardzo długo pracować nad techniką i to mu dziś procentuje. Nic samo nie przyszło. Akurat rozkładam na czynniki pierwsze dryblingi Messiego. Z pozoru wyglądają one bardzo prosto, można odnieść wrażenie, że wszystko oparte jest na balansie cała. To oczywiście u pana Messiego świetnie się zgadza, ale do tego dochodzą niezwykle istotne i bardzo skomplikowane szczegóły dotyczące panowania nad piłką. Niektóre dostrzeżesz dopiero w slow motion podczas analiz. Ludzie na co dzień ich nie widzą, oglądają tylko efekt końcowy. Ale to jest poparte tytaniczną pracą – nad techniką, nad balansem ciała i jego ułożenia w trakcie dryblingu. Wielki talent od Pana Boga Messi otrzymał na starcie, jednak wszystko musiał doszlifować przez lata. Podobnie Cristiano Ronaldo. Od niego i Neymara czerpię najwięcej, mają najszerszą paletę barw. Malarz też nie zawsze wykorzysta wszystkie kolory przy tworzeniu danego obrazu, ale każdy musi mieć, bo prędzej czy później będzie mu potrzebny. Tak samo jest z umiejętnościami technicznymi w piłce – lepiej umieć niż nie umieć. Rodzice posyłający do mnie swoje dzieci myślą podobnie: na pewno im to nie zaszkodzi. Skupiamy się na grze jeden na jednego, na pracy ciała, na kontroli piłki, ćwiczymy konkretne zwody pozwalające stwarzać przewagę w grze. Chłopak nie zawsze z tego podczas meczu skorzysta, ale są sytuacje na boisku, w których poradzisz sobie tylko z odpowiednimi umiejętnościami.

Szlifowanie techniki i dryblingu uczy jeszcze jednego – cierpliwości i wytrwałości. Mam niesamowitych uczniów, niektórzy już świetnie grają w najlepszych akademiach w Polsce, ale bardzo często łączy ich brak cierpliwości. To chyba ogólny problem tego pokolenia. Wszystko na już, na teraz, również w kwestii nabywania umiejętności.

Zauważ, jak często najlepsi piłkarze wrzucają video, gdy trenują sobie jakieś sztuczki, żonglerkę i inną tiki-takę. Ktoś powie: przecież to się na boisku nie przydaje. No okej, to dlaczego to robi gość, który jest jednym z najlepszych na świecie? Dlatego, że to poprawia mu koordynację, czucie piłki, rytmikę poruszania się. Najprostsza żonglerka może rozwijać. A dziś spotykam się w szkoleniu z teoriami, że żonglerka niekoniecznie jest fundamentalnym elementem rozwoju. No tylko puknąć się w głowę. Widziałem już sytuacje, gdy dziecko w akademii nie potrafiło podbić parę razy piłki słabszą nogą, bo nad tym nie pracowano. Nie mówię już nawet o żonglerce koordynacyjnej, czyli powtarzalnej sekwencji wykonywanej różnymi częściami ciała, na przykład prawa noga-prawe kolano-głowa i od początku lecimy seriami. Podczas pokazów po Polsce przeważnie braliśmy miejscowych zawodników, żeby zobaczyć, co potrafią i jaki powinien być stopień zaawansowania tego, co im zaprezentujemy. Dziecko od dwóch lat trenujące w klubie idzie w prawo lub w lewo, to jest cały jego drybling. Nie wiem, czy chodzi o stres, ale za dużo widziałem takich obrazków, żeby tym to tłumaczyć. To chwilami dramat. Trenerzy zadają zawodnikom prace domowe, ale sami nie przekazują takiej wiedzy na treningach. Ktoś całe życie grał w obronie i również jako trener uważa, że drybling to zbędna popisówka. Często dlatego, że nie byliby w stanie tego zademonstrować, a to jest punkt wyjścia. Inaczej to trochę jakbyś studiował na kierunku „piłkarz” – teoretycznie super, ale nie ma praktyki. A im szerszy warsztat trenera, tym lepiej, dlatego to działa również w drugą stronę. Muszę mieć jakąś wiedzę o motoryce i innych dziedzinach, żeby móc lepiej szkolić w swoim podstawowym zakresie. Niesamowite, jak często się ten temat lekceważy i jak bardzo dzieci boją się grać jeden na jeden. A przecież statystyki pokazują, że prób dryblingu w meczach jest dużo, piłkarze mimo to próbują, więc dlaczego ta sfera jest traktowana po macoszemu w szkoleniu? Bolesny kontrast w porównaniu do doświadczeń z zagranicznych wizyt. Podchodzi do mnie 10-latek i pyk, pyk, pach, pach, pełen odwagi, aż kipi z niego chęć kiwania. U nas wciąż dominuje „nie kiwaj, po co ci to, podaj!”. Jak mówiłem, coś się ruszyło, zwiększa się liczba trenerów od tego odchodzących, ale to dopiero początek.

Ostatnio byłem kilka razy w Holandii. Tam techniki uczy się do znudzenia. Pełno jest boisk do gry jeden na jeden, czyli dyscypliny, którą również promuję. Dzieci są głodne dryblingu, kiwania. U nas wszystko jest podporządkowane wynikowi. Trenerzy ustalają swoją taktykę i nie interesuje ich, żeby jeden czy drugi mógł jak najbardziej się pokazać.

Klasyka, mówi się o tym od lat.

Dokładnie, nie będziemy się powtarzać. Jedna uwaga: trenerzy to widzą, mówią, że to złe, tu rzadko dochodzi do polemiki. I co się dzieje? Nic, zostaje po staremu. Co innego mieć świadomość czegoś, a co innego przekuć to na czyny i zacząć pracować inaczej. Weźmy koronawirusa. Wielu przecież wie, że nie zachowując środków ostrożności, spotykając się w grupach, postępuje nierozsądnie. A jednak to robią, nie potrafią się wyłamać. Chyba tylko jakieś systemowe rozwiązania mogłyby sprawić, że w polskim szkoleniu skończyłoby się chamskie granie na wynik. Wiem, że nie przełożymy bezpośrednio każdego zagranicznego przykładu do naszej piłki, ale patrzmy na najlepszych. W 2014 roku jako stypendysta pojechałem na staż do Realu Madryt. Jestem w ośrodku treningowym, obserwuję trenerów, niesamowita baza. Nigdy czegoś lepszego nie widziałem. Mają boiska z kwadratami do zajęć z prowadzenia piłki i tak dalej. Taktyka, technika – nie musisz stawiać żadnych słupków, wszystko oznakowane. I pomyślałem sobie: – Kurde, przecież ja to samo od dawna robię z moimi uczniami. W Realu też nie chodzi o samą technikę, ale o to, by umieć ją później spożytkować podczas meczu. Czyli da się, nie zawsze trzeba wielkiej kasy.

Krótko mówiąc, uzupełniasz młodym zawodnikom deficyty z klubów.

Można tak powiedzieć. W klubach często prowadzę warsztaty z dryblingu dla danych roczników, ucząc zachowań w konkretnych sytuacjach meczowych. Dajemy także pokazy Freestyle Football i „Panna show”, czyli po prostu gry na zakładanie „siatek”. Dodam, że rodzice się budzą, zrobił się boom na tego typu rzeczy. Dzwonią rodzice chłopaków z wielu klubów czy akademii i przyjeżdżają z nimi do mnie, by się szkolić z techniki użytkowej. Zdarzają się sytuacje, że zawodnicy dojeżdżają z innych miast, czasami dwa razy w tygodniu. Rekordzista pokonał 500 kilometrów w jedną stronę, żeby ze mną popracować. Nie chodzi o to, czy jestem dobry, czy kiepski. Mogę dać im coś, czego nie dostaną na miejscu w swoich klubach. Uczę konkretnych dryblingów najlepszych piłkarzy z całego świata. Myślę, że polska myśl szkoleniowa powinna iść w kierunku naśladowania techniki najlepszych. Najmilsze jest to, jak dzwoni rodzic i mówi: – Słuchaj Olo, młody zrobił Paula Pogbę w meczu! Wtedy czuję, że to, co robię jest potrzebne.

Jak takie zajęcia wyglądają?

Na początek oceniam potencjał zawodnika. Biorę pod uwagę jego parametry – wzrost i tak dalej. Niżsi częściej dobrze dryblują, ale nie ma reguły, najważniejsze są chęci. Po takiej analizie wiem, co może być największym atutem ucznia. W największym stopniu pracuję jednak nad sferą mentalną. To jest klucz. Dobry trener w moim odczuciu musi być bardzo empatyczny, umieć myśleć jak zawodnik i go rozumieć. To musi być prawdziwa pasja, wręcz miłość do ludzi. Trenowanie dzieci jest pasją mojego życia. Mogę robić to za darmo i mam nadzieję, że kiedyś dojdę do punktu, w którym będę mógł szkolić każdego chętnego nie biorąc od niego pieniędzy. Musimy na masową skalę przełamać w dzieciach strach przed grą jeden na jeden. One na starcie chcą to robić, ale szybko są tłamszone różnymi ograniczeniami i wizjami trenerów. Na początek trzeba więc wydobyć pokłady z psychiki. Potem skupiamy się już na konkretach i je przerabiamy. Mam w swoim zbiorach około stu dryblingów – od podstawowych, po najbardziej zaawansowane. Zaczynamy od techniki fundamentalnej, czyli jak sama nazwa wskazuje, podstaw. Jeżeli widzę, że tu jest dobrze, wtedy możemy przejść do techniki sytuacyjnej, czyli umiejętności radzenia sobie w danej sytuacji boiskowej i jak najlepszym wykorzystaniu jej na swoją korzyść. To wbrew pozorom, szerokie zagadnienie, można książkę napisać.

Bardzo ważne, żeby młody zawodnik powiedział, czego chce się nauczyć. Nie rodzic, nie trener z klubu, tylko on sam. Często dziecko mówi prosto: chcę kiwać jak Cristiano Ronaldo i go naśladować. Okej, bierzemy jego zagrania pod lupę i ćwiczymy. Analizujemy nawet to, z której strony się obraca i skąd przybiegł obrońca. Szczegóły są często najważniejsze. Zaczynamy od mechaniki, czyli praktycznego studiowania pojedynczych elementów całego zagrania. Efekt finalny tego etapu to wykonanie zagrania ze słupkiem czy barierką. Następnie przechodzimy do mechaniki ruchu, dochodzi trucht i bieg. Dalej dodajemy szybkość, tempo, dynamikę. Później dochodzą warunki pressowe.

Niektórzy zwracają uwagę, że to istotny problem naszego szkolenia. Zbyt wiele rzeczy ćwiczonych jest bez odwzorowania sytuacji meczowej, bez przeciwnika, dlatego w momencie atakującego rywala wszystko ulatuje.

To prawda, dlatego nieraz w ogóle nie korzystam z pachołków. Mogę tak biegać za dzieckiem, że będzie miało odwzorowanie warunków meczowych. Zaczynam ten press, na początek dość lekki, żeby chłopak już w obecności drugiej osoby wykonał zagranie płynnie. Dochodzimy do kolejnego kluczowego aspektu dryblingu: tajmingu, dynamiki sytuacyjnej, czyli wykonania konkretnych ruchów w odpowiednim momencie i tempie. Jeżeli ja wystawiam nogę, on musi wyczuć moją prędkość nabiegową do swojej reakcji, co pozwoli mnie minąć. Obrońca pójdzie w tym samym kierunku co zawodnik z piłką, dlatego chodzi o to, żeby zrobić wszystko szybciej od niego, wtedy nie zdąży zareagować. Ten element również jest bardzo często pomijany w szkoleniu. Zawodnik posiadający piłkę decyduje o całej grze, jest jej panem. Jego wybór determinuje zachowanie pozostałych dwudziestu jeden piłkarzy, więc warto jak najlepiej ten fakt wykorzystać.

Okej, wszystko jest dobrze w warunkach pressowych. To co, teraz już tylko pozostaje zastosować nowe zagranie w meczu? No nie, mamy jeszcze jedną sferę nauki dryblingu. Często rodzice mają z nią problem i dzwonią: – No przecież u ciebie prawie zawsze mu to wychodziło, nawet na treningach mu wychodzi, a w meczu nie potrafi. Tutaj dochodzi nam automatyka dryblingu, czyli powtarzalność wykonania zagrania, którego nauczyliśmy się wcześniej w określonych warunkach. Załóżmy, że na treningu coś wychodzi ci  w ośmiu próbach na dziesięć, 80 procent skuteczności. Ale mamy mecz i nogi z waty. Rodzice krzyczą, trenerzy krzyczą, kibice krzyczą, ktoś robi zdjęcia. Nagle słońce za mocno świeci, a buty uwierają. Skuteczność wykonania spada do 20-30 procent. Dlatego wierz mi z doświadczenia: jeżeli chcemy coś efektywnie wykorzystywać w meczu, na treningach musimy mieć skuteczności powyżej 90 procent. Wtedy automatyka jest odpowiednio wyrobiona, dziecko powtórzy zwód w nocy z zamkniętymi oczami i nawet w finalnych warunkach pressowych będzie to działać. Finalne warunki pressowe to presja ze strony rywali znana z treningów plus cała otoczka i presja, którą mamy tylko na meczach.

I tu wracamy do podstaw. Jeżeli masz bardzo zaawansowaną kontrolę piłki – a latami ćwiczeń ją sobie wyrobiłem – nauczenie się większości dryblingów i sztuczek jest stosunkowo proste. Proste nie jest natomiast pojęcie dryblingu, to w zasadzie osobna dyscyplina trenerska, z czego mało kto w środowisku zdaje sobie sprawę. Zakładając stronę internetową, szukałem domeny i fraz „trener dryblingu” lub „trener techniki użytkowej” i w sumie nic nie znalazłem.

Też przygotowując się do wywiadu nie znalazłem kogoś innego od tej dziedziny. Chyba jesteś jedyny w Polsce.

Bardzo możliwe. Wcale mnie to nie cieszy, bo pokazuje, ile jeszcze musi się zmienić w polskiej piłce. Rozmawiałem kiedyś z doświadczonym agentem, od wielu lat działającym przy klubach Ekstraklasy. Potwierdził, że nigdy nie spotkał trenera dryblingu, jedynie tych od ogólnej techniki. Takich jest nawet sporo, ale nie mają specjalizacji. Można być specjalistą od prowadzenia piłki, podań czy strzałów, czy tak jak ja od dryblingu. Pojęcie piłkarza „dobrego technicznie” jest bardzo pojemne. Czasami ktoś ma opanowany tylko jeden element. Na przykład świetnie nadaje rotację piłce, więc efektownie podaje i już się komentuje „ależ techniczny gracz!”. Ale dochodzi nam wiele innych aspektów, które należałoby opanować, na czele ze wspomnianym balansem ciała – temat rzeka – i dopiero wtedy moglibyśmy mówić o kompletnym wyszkoleniu. PZPN powinien stworzyć osobny program dotyczący szkolenia techniki – od tej fundamentalnej do zaawansowanej, która nigdy nie zaszkodzi. Powinno się szkolić trenerów również w tym kierunku, stworzyć specjalizację. Tymczasem nie dzieje się nic. Nikt nie ma na to parcia. Utarł się pewien wzorzec, że możemy grać tylko piłkę opartą na defensywie, wybieganiu, fizyczności i koniec. Jest postęp ale to idzie zdecydowanie za wolno.

Wracając do dryblingu. Mamy różne rodzaje, rodziny, podgatunki. Ogromny dział, cała dziedzina. O tym nie przeczytasz w książkach pana Talagi i innych. Wiem, że wchodzimy już w bardzo szczegółowe zagadnienia, ale jeśli chcesz być w czymś specjalistą, musisz znać temat z każdej strony i być krok przed innymi. Masz na przykład drybling z rodziny zastawnych. Sama nazwa sugeruje, o co chodzi. Pokaż mi dziś klub, w którym trener mówi piłkarzom: – Teraz odbędziemy jednostkę treningową poświęconą dryblingowi zastawnemu. Są też dryblingi dwubiegunowe – czyli ze zmianą kierunku – szybkościowe i tak dalej. Staram się dokonywać skrupulatnej analizy dryblingów i wykorzystywać swoje 33 lata praktyki na różnych boiskach, od trawiastych po betonowe.

 

Zdarzają ci się dorośli podopieczni, zawodnicy grający w seniorach?

Bardzo rzadko. W 99 procentach uczę dzieci. W zawodowstwie od pewnego etapu kluby szukają piłkarzy, którzy już posiadają określone umiejętności. A nawet gdyby ktoś chciał się doszkalać, jest tak dociążony treningami, regeneracją, że nie ma czasu na taki trening. Inna sprawa, że musiałby mieć zgodę z klubu, żeby pojawić się na moich zajęciach. Krótko mówiąc: im wyżej, im starszy wiek, tym mniej czasu na technikę, bo wchodzą taktyka i przygotowanie fizyczne. Optymalny okres mniej więcej zawiera się w przedziale od czwartego do czternastego roku życia. Widziałem w Zagłębiu Lubin, że tam zaczęli pracować nad techniką już u 4-latków, to dobry kierunek. Dzieciom w takim wieku zostają w podświadomości ruchy i czucie piłki. Ja także rekomenduję zaczynanie nauki techniki jak najszybciej. Im wcześniej, tym lepiej. Im starsze dziecko, tym może być trudniej. Co nie znaczy, że się nie da. Ja zacząłem na poważnie iść w tym kierunku mając 27 lat i nadal codziennie trenuję. Skończymy tę rozmowę i drugi raz tego dnia będę trenował w pokoju.

Twoi byli podopieczni zaszli gdzieś dalej, są już na przykład po debiutach w seniorskiej piłce?

To się dopiero powoli będzie rozstrzygało, bo zawodowo szkolę od ośmiu lat. Z niektórymi chłopakami pracowałem od maleńkości i idą coraz wyżej. Przez lata trenowałem zawodników, którzy są dziś m.in. w Escoli Varsovia, czyli jednej z najbardziej renomowanych akademii w kraju. Doszkalam chłopaków z Legii, Widzewa, ŁKS-u i paru innych klubów. Mam na przykład utalentowanego Jasia trenującego na co dzień w łódzkim PSV, którego niedawno testował Lech Poznań i jest zainteresowany. Jeżeli przykładowo 11-latek, tak jak on, zna 30 dryblingów najlepszych piłkarzy świata, ma już powtarzalność nawet na poziomie 70-80 procent i umie wykorzystać to w meczach, to taki Lech czy inny dobry klub weźmie go z pocałowaniem ręki, ponieważ odpada spora część pracy nad jego wyszkoleniem. Jest gotowy i stopniowo można mu już dokładać elementy taktyczne i motoryczne. Z tego względu w tych największych klubach aż tak bardzo nie skupiają się na szkoleniu techniki, bo często biorą gotowce. Każdy z regionu chce się tam dostać, sito selekcyjne jest gęste i można przebierać.

Z którym polskim zawodnikiem miałbyś najmniej roboty? Za najlepiej wyszkolonego technicznie piłkarza w naszym kraju uchodzi Piotr Zieliński. Zgadzasz się z tym czy wyżej cenisz kunszt Roberta Lewandowskiego?

Trafiłeś w samo sedno, bo to dziś dwóch najlepiej wyszkolonych zawodników z naszego kraju. Szkoda, że to nadal wyjątki w ogólnej skali. Jestem z Łodzi, oglądałem z trybun naszą reprezentację U-20 na ubiegłorocznym mundialu i chwilami przecierałem oczy ze zdumienia. Wcale nie tak rzadko zdarzało się, że nasz zawodnik nie potrafił przyjąć piłki, nie miał techniki fundamentalnej. Dlatego powtórzę: trzeba zacząć działać systemowo.

Dyskutujemy o piłce, dryblingu i wszystkich pochodnych, ale miałeś w swoim życiu wiele zakrętów i gdyby nie Pan Bóg, nie wiadomo, czy byśmy teraz rozmawiali. Być może po ludzku była to już sytuacja beznadziejna.

Każdy człowiek na pewnym etapie życia osiąga swoje dno. Moje było bardzo głębokie. Popełniłem wiele błędów i dziś przestrzegam przed nimi młodzież, wygłaszam prelekcje, daję świadectwa. To jeżdżenie po Polsce ma w sobie element misyjny, nie chodzi tylko o piłkę. Ona w zasadzie jest jedynie trampoliną do Pana Boga. Może musiałem to wszystko przejść, żeby dziś być silniejszy i mądrzejszy.

Mówiłeś, że w młodości brakowało ci miłości, że miałeś zaburzone relacje z ojcem. Chodziło o to, że nie chciał wspierać twojej pasji do piłki?

Na pewno miało to spore znaczenie. Nie czułem wsparcia, raczej od małego oczekiwano, że będę ciężko pracował w tradycyjnym znaczeniu. Pamiętam, że po raz pierwszy gdzieś się mocniej pokazałem, zostałem mistrzem żonglerki czy coś takiego, ukazała się rozmowa w lokalnej gazecie. Pochwaliłem się tacie, a on odparł, żebym wziął się wreszcie za robotę. Mocno to przeżyłem, ale bardzo go kocham i dziś chcę o nim mówić tylko dobrze. Dał mi ciężką lekcję życia, być może jednak dzięki temu później trochę marzeń spełniłem, choć nie było to zbyt wychowawcze podejście. To problem wielu dzieci, które mają marzenia. A jeżeli człowiek nie robi tego co kocha, zaczyna się gubić. Miałem w życiu etap pełen nałogów.

W swoim świadectwie przyznawałeś, że byłeś uzależniony w zasadzie od wszystkiego: alkoholu, narkotyków, seksu, hazardu.

Mówiąc oględnie, stałem się typowym dzieckiem ulicy, a wiadomo, co się na niej dzieje. Chłopak z bloku miał wielkie marzenia, tata podcinał mu skrzydła, do tego w domu się nie przelewało i skręcił w złą stronę, zamiast skupić się na pokonywaniu przeszkód. Poszedłem na skróty, za towarzystwem. Mocno patrzyłem na innych i na to, co robią. Doprowadziłem się na skraj życia i śmierci. Gdy blisko dziesięć lat temu zakładałem Mekka Street, miałem 20 tys. zł długów i pięć nałogów, w których tkwiłem. Na blokowisku, przy którym trenowałem, narysowałem rybę – symbol chrześcijaństwa – i zacząłem tam chodzić codziennie. Życie albo śmierć: albo pasja zwycięży i wychodzę z tego gówna, albo to będzie mój koniec. Nikt we mnie nie wierzył, byłem skreślony wszędzie. Kupiłem za 8 zł piłkę z Tesco i każdego dnia ćwiczyłem między blokami. Najpierw godzinę, później dwie, później trzy i tak dalej, aż organizm tak się wytrenował, że pięć godzin stało się normą. A często łączyłem to z normalną robotą. Dwa dni w fabryce, miesiąc na budowie, chwila na parkingu za 4 zł na godzinę, w urzędzie. Tu mi nie pasowało, tam mnie lekceważyli, gdzie indziej traktowali ludzi jak śmieci, ale musiałem mieć jakieś pieniądze. Wykonywałem około trzydziestu różnych prac, w przeróżnych branżach. Jeżdżąc po Łodzi co chwila mogę wskazywać palcem „tu byłem, tam byłem”. Ciągle szukałem swojego miejsca, swojego szczęścia, chciałem mieć jakiś zawód, bo marzenia zaczynały się zacierać. Przeszedłem to wszystko, żeby wreszcie robić to, co kochałem od dzieciństwa.

Doświadczyłeś nawet bezdomności.

Tak i to był punkt kulminacyjny, gdy poczułem, że mogę i muszę zmienić swoje życie, ale koło poszło w ruch znacznie wcześniej. Miałem problemy z prawem, komornicy siedzieli na głowie, tkwiłem mocno w dragach. Migałem się też przed wojskiem i w końcu niemalże siłą mnie tam doprowadzono. Zostałem skierowany do jednostki w Czarnem nad morzem i od razu zacząłem się tam ustawiać po swojemu. Wybrałem najsilniejszego gościa, takiego „Osę”, żeby mu się postawić, bo to zbudowałoby szacunek reszty grupy. Trochę się potarzaliśmy, cało z tego wyszedłem, szacun zyskany. Potrafiłem o siebie zadbać. Miało być mi dobrze i było – narkotyki, chlańsko, przepustki na zabawę i tym podobne. I pewnie tak bym ciągnął do końca pobytu, gdyby nie ten „Osa”. To był potężny chłop, ale chyba lekko opóźniony. Nie potrafił liczyć, kłócił się, że stolicą Polski jest Wrocław. Wszyscy strasznie go gnoili i ja na początku nie byłem wyjątkiem. Im bardziej moja pozycja w pokoju na 20 osób rosła, tym jego malała. Pewnej nocy zaczął nagle przez sen mówić coś o Jezusie. Myślę, co jest grane, lunatyk jakiś? A on powiedział wtedy zdanie, które do końca życia zapamiętam: – Człowiek nie jest świadomy, za co i za kogo w życiu jest odpowiedzialny. Ja w szoku. Gość, którego miałem za imbecyla, który nie mówił zdań złożonych, zaczął wchodzić na takie filozoficzne tematy. Pytam go rano, o co mu chodziło, a on, że nic nie wie, że wierzy w teizm i pokazywał jakieś buddyjskie znaczki. Zdębiałem. Z czasem zrozumiałem, że to Bóg przemawiał do mnie przez „Osę”, to było działanie Ducha Świętego. Zacząłem tego olbrzyma obserwować. Powiem ci, że to jeden z najlepszych ludzi, jakich poznałem w życiu jeśli chodzi o serce i miłość do ludzi. Nikt go nie lubił, bywał obleśny w swoim zachowaniu, ale tylko on potrafił pójść po kiełbasę i uciekać przed kucharzem, gdy byliśmy głodni. Jak miałem mega zakwasy po bieganiu, masował mi nogi. A to wszystko mimo tego, że i tak był gnębiony. W końcu wziąłem go w obronę, ku zdumieniu reszty. Zaczęliśmy się kumplować. Na koniec szkółki poligonowej byliśmy już przyjaciółmi. Dzięki niemu poznałem wartości, których wcześniej nie doświadczyłem. Nikt lepiej nie pokazał mi, jak kochać ludzi. Przy rozstaniu z nim po raz pierwszy się popłakałem. Wręczyłem mu na pamiątkę najcenniejszą materialną rzecz, jaką miałem – power bank od kumpla z Holandii. Wtedy to był wielki bajer.

Wróciłem na „macierz” do jednostki i byłem zupełnie innym człowiekiem. Czytałem Biblię, modliłem się, gdy obok chlali i jarali. Siłą rzeczy teraz to ja stałem się obiektem drwin. Zyskałem ksywę „modlitewnik”. Niektórzy sądzili, że udaję, bo liczę, że w jednostce uznają mnie za wariata i wyślą do psychiatry. Doszło we mnie do przemiany, nawróciłem się. Zawziąłem się też, żeby jeszcze raz spróbować z piłką. Mimo że męczyły mnie anginy, dużo chorowałem, poczułem taką siłę wewnętrzną, że w różnych zajęciach na poligonie szło mi lepiej niż wcześniej. Zbudowałem świetną kondycję, której sam bym się po sobie nie spodziewał. Zacząłem praktykować ascezę. Oddałem koledze portfel, do końca poligonu nie korzystałem z pieniędzy. Co dali na stołówce, zjadałem. To wystarczało. Zrezygnowałem z wszelkich słodyczy i innych przyjemności. Po raz pierwszy poczułem miłość Boga. Doszło do tego, że tym chłopakom z takiej samej patologii jak ja czytałem Pismo Święte, a oni słuchali. Cuda.

Później było już z górki?

Gdzie tam, nie doszliśmy jeszcze nawet do okresu bezdomności. Po wyjściu z wojska trzymałem fason przez kilka tygodni i znowu upadłem. Wszystko wróciło. Zobacz, jakie skrajności. Tu prawie święty, ewangelizacja, super, a zaraz ponownie piłem, ćpałem, handlowałem dragami, kradłem, wróciłem do starego towarzystwa. Zaczęło się to coraz bardziej nawarstwiać, aż rodzice wyrzucili mnie na ulicę. Tułałem się, spałem w ruderze na naszej działce, ojciec łaskawie pozwolił mi tam przebywać. W nocy buszowały szczury, czasami bałem się zasnąć. Urągające warunki. Piłem już do granic wytrzymałości, prawie zachlałem się na śmierć. Kiedyś napruty jechałem rowerem przy drodze i potrącił mnie rozpędzony samochód. Obudziłem się w karetce i myślałem tylko o tym, czy jeszcze będę mógł grać w piłkę. Skończyło się ledwie na 3-4 szwach na nogach, poważnie. Czasami odwiedzam tą działkę i tę ruderę, żeby jeszcze bardziej docenić to, co mam obecnie.

To był przełomowy moment w moim życiu, punkt zwrotny. Bodajże 2009 rok. Spałem na kartonie na ostatnim piętrze w wieżowcu. Budzi mnie rano kominiarz: – Weź się przesuń, bo muszę otworzyć dach. Później możesz sobie spać dalej. Wtedy coś we mnie pękło. Otarłem kurz z twarzy, oparłem się o ścianę i pomyślałem sobie: – Boże, gdzie ja jestem, co się stało z moim życiem?! Nie miałem nic, nawet nie mogłem kupić sobie fajek. Rodzina mnie odrzuciła, każdy miał mnie dość. Będąc przy tej ścianie z punktu widzenia ludzkiego, nie miałem niczego, absolutnie niczego. Rodzina, praca, pieniądze, marzenia, pasja – zero.

Co cię uratowało?

Miałem biblijne ziarnko gorczycy, czyli wiarę. To ostatnia rzecz, która mi została. Mimo że przez lata non stop upadałem i nie widziałem miłości rodziców, to jednak zawsze miałem Pana Boga w sercu i to mnie ocaliło. Jakie by nie były moje nieporozumienia z rodzicami, wyrosłem w chrześcijańskim domu, podstawy wiary otrzymałem i za to dziś im dziękuję. Podobnie jak bratu, który żarliwie się za mnie modlił, m.in. podjął się Nowenny Pompejańskiej – modlitwy w naprawdę trudnych sytuacjach, bardzo skutecznej.

Podstawy podstawami, ale do pewnych spraw człowiek musi samemu dojść w praktyce. Możesz mieć chrzest, komunię, bierzmowanie, w papierkach się zgadza, jednak nie ma to żadnego przełożenia na twoje życie.

Biblijne narodzenie się na nowo, czyli powtórne, już w pełni świadome wybranie Boga w dorosłym życiu.

Dokładnie, właśnie wtedy narodziłem się na nowo. Przy tej ścianie przeleciało mi przed oczami całe moje dotychczasowe życie, ale widziałem też swoją przyszłość. Człowieka, który jest zwycięzcą. I wiesz co? Tak w to uwierzyłem, że poszedłem z tym ziarnkiem gorczycy w świat. Kupiłem tę piłkę z Tesco i zacząłem codziennie trenować, do granic swoich możliwości. Narysowałem rybę na bloku i prosiłem Boga, żebym w jakiś sposób stał się użyteczny dla ludzi i żebym zrealizował marzenia. Pomodliłem się szczerze, od serca, własnymi słowami. Niedługo potem pojechałem na pielgrzymkę do Częstochowy, wiele zawdzięczam Matce Bożej. Ten obraz… To nie jest przypadek, że są tam kule ludzi, którzy zostali uzdrowieni. To nie, że tylko stare babcie – dzisiaj zresztą nazywam je „bożymi komandosami”, bo wykonują w ukryciu tytaniczną pracę dla nas wszystkich. Doświadczyłem namacalnie miłości Boga i Maryi. Modliłem się przed obrazem: – Proszę, żebym przestał pić, ćpać, Matko Święta, daj mi tę siłę. Zostałem wysłuchany.

Wychodziłeś z nałogów krok po kroku czy wszystko rzuciłeś od razu?

To był proces, ale krótki. Z miesiąca na miesiąc stawałem się coraz bardziej wolny. Nie rzuciłem się na wszystko na hurra, tylko stopniowo wyznaczałem sobie cele. Walczyłem. Nawet jeśli upadałem – a to się zdarzało – wstawałem i zaczynałem od początku, znów rozmawiałem z Panem Bogiem. To bardzo ważne: nawet jeśli kolejny raz zbłądzisz, dopóki żyjesz, masz drogę powrotu. Mimo kolejnych upadków, rozmawiaj z Bogiem i nigdy się nie poddawaj, choćbyś upadał tysiące razy.

Niektórzy słysząc słowo „nawrócenie”, wyobrażają sobie jakieś lśnienie z góry, które nagle załatwia sprawę.

To raczej tak nie działa. Ja swoją trzeźwość, trwającą już dziewiąty rok, wyszarpałem. Dostajesz łaskę od Boga, bez tego ani rusz, ale musisz z nią współpracować. Jeżeli chcesz rzucić picie czy ćpanie, nie wystarczy tylko powiedzieć Bogu „nie chcę tego robić” i on wszystko zrobi za ciebie. To jest proces, który musi boleć. Są krew, pot i łzy, ale potem jest już pięknie. Poszedłem na miting AA, codziennie się modliłem i działałem w kierunku trzeźwości. Dokonywałem wyborów i robiłem coś w tym kierunku, by spełnić swoje marzenia. Tak samo jest w piłce, akcja rodzi reakcję.

Kupiłem tę piłkę. Przez rok czy dwa non stop trenowałem w jednym miejscu. Kiedyś podszedł kolega i mówi: – Kurde, codziennie tu jesteś, to chyba twoja mekka. Pomyślałem, że coś w tym jest i tak powstała Mekka Street. Później poznałem kolegę, który też zajmował się piłką techniczną, uprawiał Freestyle i „Pannę”. Zaczęliśmy razem trenować, dołączali do nas inni. Skoro trenowałem dzień w dzień, stawałem się coraz lepszy. Jak mówiłem, podstawy miałem zawsze, byłem dobrym dryblerem, łatwiej było mi przyswajać tę jogę bonito, ale wszystko musiałem wypracować. Zacząłem rozpracowywać zwody najlepszych zawodników. Nie mogę? „Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia” – z listu do Filipian (Flp 4, 13). Po jakichś dwóch latach podchodzi facet i wręcza mi 10 zł. Nie chciałem, nie chodziło o kasę, ale naciskał, bo od dawna obserwował przez okno co robię i bardzo mu się podobało. – Masz, jesteś wytrwały i konsekwentny, to na zachętę! Zarobiłem pierwsze pieniądze dzięki swojej pasji, coś symbolicznego.

I ruszyło?

Ruszyło. Stawałem się coraz lepszy, zacząłem jeździć na turnieje w grze jeden na jeden. Bardzo mi się to podobało. W 2014 roku po raz pierwszy otrzymałem powołanie do reprezentacji Polski w Street Soccerze na mistrzostwa Europy w Brukseli. W tym samym roku przeszedłem przez testy i dostałem stypendium na staż Fundacji Realu Madryt. Szok dla zwykłego zjadacza chleba z Bałut, wychowanego przez ulicę. Wyjazdy zagraniczne stawały się coraz częstsze. Nawiązywałem znajomości, zacząłem jeździć z pokazami. Pierwszy zrobiłem za darmo dla jednego z koncernów samochodowych, chciałem się pokazać. I zaczęło się kręcić, pojawiły się normalne pieniądze, wyszedłem na prostą. Pewnego razu obserwowali mnie rodzice dwóch chłopaków z Mazovii i zaproponowali, żebym popracował z nimi nad techniką. To byli moi pierwsi uczniowie. Do dziś mamy kontakt, grają teraz w Escoli. Od tego momentu coraz częściej łączyłem pokazy z trenowaniem i tworzyłem własne projekty. Trzykrotnie organizowałem Mistrzostwa Polski Street Soccer „Panna”, czyli w grze jeden na jeden. Zdobyłem wicemistrzostwo świata na Freestival Street Games 3v3, pięciokrotnie stanąłem na podium zawodów w grze jeden na jeden w Polsce. Zostałem też wybrany najlepszym animatorem w kraju. Nagroda z Ministerstwa Sportu na Torwarze, duża gala, na hali wiceminister sportu. Wielkie wow. Dostałem się do grona 32 najlepszych zawodników Europy w grze jeden na jeden w Danii. W reprezentacji zdobyliśmy piąte miejsce w grze trzech na trzech podczas mistrzostw świata w Pradze, remisując tylko z Niemcami, którzy zostali późniejszymi zwycięzcami. Ale to nie ja osiągałem sukcesy, to Pan Bóg wygrywał. Powiedziałem wtedy i mówię nadal przy każdej okazji, że najważniejsza w życiu jest miłość bliźniego. Mój podopieczny to przede wszystkim człowiek i tak go traktuję.

Ludzie mnie polecali, działała poczta pantoflowa. Nigdy nie wydałem większych pieniędzy na promocję. Wyznaję zasadę, że chleba się nie reklamuje. Jak ktoś jest w czymś naprawdę dobry, to prędzej czy później zostanie doceniony. Wiadomo, że jakiś marketing dziś musi być, ale nie możesz się na nim opierać. Samym marketingiem, nawet najbardziej wymyślnym, na dłuższą metę nie pociągniesz. Byłem zapraszany na treningi w coraz więcej miejsc. Dzieci wreszcie mogły sobie pokiwać i wiedziały, że trener ich nie okrzyczy. Do tej pory 10-latek bał się stracić, bo był tylko trybikiem trenera w realizacji ambicji jego i klubu. Nie, to dziecko ma być zadowolone i szczęśliwe – nie rodzic, trener czy akademia. To jest klucz: dziecko ma wrócić do domu uśmiechnięte i z coraz większymi umiejętnościami.

Pojawiło się zainteresowanie mediów ogólnopolskich. Dużą rolę odegrały materiały video, które coraz częściej nagrywałem. Jedne z pierwszych filmików, które dały mi rozgłos, to sztuczki w klapkach. Ludzie nie mogli się nadziwić, że tak panuję nad piłką w  zwykłych klapkach na powierzchni półtora metra kwadratowego, a dla mnie to był standard. Nie miałem dawniej za co wynajmować sali, to ćwiczyłem w pokoju czy szatniach, zawsze uczyłem się kontrolować piłkę na małej przestrzeni. Później to się przydało. Patrzę po trzech dniach: filmik ma 220 tys. wyświetleń. I dalej poszło. Na Instagramie stworzyłem serię „Factory dribble”, gdzie uczę, jak skutecznie dryblować. W ciągu roku seria filmików dobiła do 12 mln wyświetleń. Zaczęli się do mnie odzywać ludzie z zagranicy, również zawodowcy i autorytety w tej branży. Zawodnicy z różnych części świata piszą, że czekają na kolejne filmiki. Dostaję z wielu krajów, nawet takich jak USA, video z  wykonaniami moich ćwiczeń. Dostaję informację od trenerów klubów, że prowadzą zajęcia na moich nagraniach. Edward van Gils to legenda Streetu,  ikona najnowszej FIFY w trybie Volta, zawsze chciałem grać jak on, to było moje marzenie. A teraz on udostępnia moje nagrania na swoim profilu, który pewnie jest obserwowany przez Messiego i Ronaldo, z podpisem w stylu „on jest niesamowity”. Nie mogłem uwierzyć. Niedawno w Rotterdamie miałem okazję uczyć jednego z moich zagrań Seana Garniera, wielokrotnego mistrza świata Freestyle i Street Soccer, kolejną legendę. Facet jeździ prywatnie do Ronaldo pracować z nim nad techniką. A ja go uczyłem, rozumiesz? Spełniałem marzenie za marzeniem, a raczej pozwalał mi je spełniać Pan Bóg.

Nie jestem tu najważniejszy, sam tego nie osiągnąłem, prawie przecież zakopałem swój talent. Z serca człowieka wypływa dobro i zło. Dziś mogę ci pięknie opowiadać, a jutro postąpić zupełnie na odwrót. To Bóg daje siłę, żeby trwać w dobru. Ora et labora – módl się i pracuj. Do dziś się tego trzymam. Rano różaniec, potem trening, później zajęcia z uczniami, wieczorem znów modlitwa. Największym sukcesem jaki osiągnąłem jest zmiana mojego serca i otwarcie go na Boga. Szczęście człowieka jest w jego sercu, nie na koncie bankowym czy w galerii trofeów.

Zawodowo rozkwitłeś, podobnie dzieje się w życiu prywatnym. Od dwóch lat jesteś żonaty.

Mam wspaniałą żonę! Wymodliłem piękną, mądrą kobietę, z którą spędzę resztę życia, choć bardzo długo zupełnie mi się nie układało w sferze uczuciowej. Odmawiałem Nowennę Pompejańską w tej intencji. Przez 54 dni trzy razy dziennie odmawiasz różaniec w wybranej intencji. To dużo, wiem, może wyjść nawet godzina modlitwy. Maryja jednak widzi ten trud. W objawieniach obiecała każdemu, kto będzie odmawiał Nowennę, że jego intencja się ziści. Jest nazywana „Nowenną nie do odparcia”, gdy każda intencja się materializuje, jeżeli oczywiście jest ona zgodna z wolą Pana Boga. Nie chodzi o to, że modlisz się o 10 mln dolarów i nagle znajdziesz je na ulicy. Ale jeśli prosisz o zdrowie, pokój w sercu, wyjście z nałogów, prawdopodobnie zostaniesz wysłuchany. Nigdy się na Matce Świętej nie zawiodłem, świadectwo dawałem nawet na naszym ślubie.

Na pierwszej randce z moją przyszłą żoną poszliśmy do parku. Wyobraź sobie, że w śmietniku leżały w widocznym miejscu równe połówki obrazka św. Judy Tadeusza, patrona od spraw trudnych i beznadziejnych. To był znak z nieba. Bóg powiedział: – To jest ona. Modliłem się o dobrą żonę i taką otrzymałem, Ewelinka również jest mocno wierząca. Jestem szczęśliwy, co nie znaczy, że zawsze jest między nami idealnie. Między ludźmi nigdy tak nie będzie. Też są gorsze dni, też się czasem pokłócimy, ale zawsze potrafimy się pogodzić i uklęknąć do wspólnej modlitwy. To jest miłość oparta na Panu Bogu, dziękujemy mu za siebie. Związek oparty wyłącznie na miłości ludzkiej, jakichś zauroczeniach czy namiętnościach, z czasem się ściera, pojawia się coraz więcej problemów, wady drugiej osoby zaczynają górować nad zaletami. Jeśli jednak patrzysz na człowieka przez pryzmat Bożej miłości, zawsze będziesz potrafił kochać drugą osobę, a ona ciebie.

Z rodzicami jesteś pogodzony?

Tak. Dziś mamy naprawione relacje, na przestrzeni lat wszystkie żale uleciały. Pewnie chcieli dla mnie jak najlepiej, ale ich oczekiwania rozmijały się z moimi, stąd tyle nieporozumień. Myślę, że dziś są ze mnie dumni. Trzeba też pamiętać, że każdy ma swoje doświadczenia, gdzieś dorastał, po drodze również został poraniony i to potem zostaje na nowe pokolenia. Dlatego tak ważna jest umiejętność wybaczania, niechowania w sobie złości i nienawiści. Zauważ, jaką zasadę wyznaje z 95 procent ludzi na świecie: oko za oko, ząb za ząb. To fatalne podejście, bo ta spirala zła się nie kończy. Stąd tyle wojen, konfliktów, nieszczęść. Jeżeli człowiek nie potrafi tego przeciąć, powiedzieć zwykłego „przepraszam”, przyznać się do błędu, to tak naprawdę nigdy nie doświadczy miłości i tego, co to znaczy kochać. Każdy z nas został przez kogoś oszukany czy skrzywdzony, ale mimo to trzeba widzieć Boga w drugiej osobie. Bez tego ani rusz. Wiele razy doświadczyłem miłości ze strony innych ludzi, dlatego na koniec dziękuję każdemu, kto w jakimkolwiek stopniu pomógł mi w drodze po marzenia.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. archiwum prywatne

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Inne kraje

Serbscy piłkarze odmawiają gry. A już za moment kontrowersyjny sparing z Rosją

Bartek Wylęgała
6
Serbscy piłkarze odmawiają gry. A już za moment kontrowersyjny sparing z Rosją

Weszło

Ekstraklasa

Wojciech Kuczok: Gdy Jojko wrzucił sobie piłkę do bramki, świat się dla mnie zawalił [WYWIAD]

Jakub Radomski
36
Wojciech Kuczok: Gdy Jojko wrzucił sobie piłkę do bramki, świat się dla mnie zawalił [WYWIAD]
Piłka nożna

Oszustwo na Mchitarjana. Agwan Papikjan, hazard i naciąganie na pożyczki [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
27
Oszustwo na Mchitarjana. Agwan Papikjan, hazard i naciąganie na pożyczki [REPORTAŻ]
Polecane

Rekiny, sztormy, meduzy i 53 godziny w wodzie. Jak Diana Nyad przepłynęła z Kuby na Florydę

Sebastian Warzecha
2
Rekiny, sztormy, meduzy i 53 godziny w wodzie. Jak Diana Nyad przepłynęła z Kuby na Florydę

Komentarze

10 komentarzy

Loading...